Od autorki: Jedno z wielu
zamówień-marzeń Natalii. Może trochę niezrozumiałe, może dziwne, jednak
wszystko jest całkowicie zamierzone. Oddaję w wasze ręce dzieło, które ukazuje
trochę mnie-artystki, które podkreśla, jak każda z nas, autorek, jest wyjątkowa.
I przepraszam za takie zakończenie, jednak nie mogłam inaczej. Xavi jest
jedynym z tych piłkarzy, którzy mają u mnie bezgraniczny szacunek bez znaczenia
na ligę, narodowość, klub i tak dalej. Dla mnie jest prawdziwą Legendą swojego
klubu, jednak ja chciałam obudzić w nim zagubionego w towarzyszącej mu
artystycznej duszy mężczyznę. Nie jest to szczególnie długie, jednak mam
nadzieję, iż się Wam spodoba.
Czas pisania: lipiec-sierpień 2012
Długość: 16 stron.
Dedykacja: Natalii, ponieważ jest tym,
co dodaje mi siły. Ponieważ bez niej już dawno spadłabym na same dno i się nie
podniosła. Bo to właśnie ona jest wszystkim, co teraz się liczy, jest
najbliższą mi duszyczką na tym perfidnym świecie.
~*~
O czwartej nad ranem budzą mnie hałasy dochodzące z kuchni. Najpierw
przypadkowe uderzenie kubkiem o szklaną półkę szafki, następnie trzaśnięcie
szufladą, w której trzymamy kawę, a po tym łoskot przykładanego do kubka
czajnika, nie wspominając nawet o jego odgłosach podczas gotowania wody. Oczyma
wyobraźni widzę, jak mruży przy tym oczy niezadowolona, bo hałasuje, wcale nie
mając tego w zamiarach. Potem są jej kroki kierujące się do naszej sypialni.
Energiczne, choć stara się stąpać na palcach, ażeby nie było jej tak słychać. W
tle monotonnie huczy ulokowany na sofie w salonie laptop. Możliwe, że stary
system powoli się wyłącza. Wchodzi do sypialni, w czym upewnia mnie uderzenie
kubka o blat sekretarzyka i jej ciche przekleństwo. Kilka kropli kawy uderza o
jasne drewno eleganckiej toaletki, za którą ma ów sekretarzyk. Wzdycha ciężko,
przecierając to wyciągniętą z jednej z szufladek chusteczką – tutaj następuje
kolejny trzask – po czym słyszę dźwięk otwieranego okna. Bierze kubek z
sekretarzyka i ciężko opada na parapet okna. Z ulicy dochodzą mnie hałasy
powoli gasnącej Barcelony, którą uwielbia. Nasze mieszkanie znajduje się dwa
piętra nad Ramblas, za co płacę każdej nocy, gdy otwiera okno, a do sypialni
wdziera się krzyk turystów i tubylców. Wzdycha ciężko, jakby z tęsknotą, po
czym wstaje i, trzasnąwszy po raz kolejny szufladami toaletki, wyciąga z niej
paczkę fajek. Zapalniczka wydaje z siebie pojedynczy dźwięk, a moja żona w
dziwnej dlań ciszy kopci papierosa w oknie naszej sypialni. Nawet nie otwieram
oczu, wiedząc, iż wtedy wybudzę się z otępienia i zapłacę za to na treningu.
Zwykle kładę się w okolicach północy, kiedy moja żona siedzi już w
salonie z laptopem na kolanach i zawzięcie uderza w klawisze. Cisza dookoła
niej to rzadkość; jest artystką, co mówi samo za siebie. Budzę się przed ósmą,
aby zdążyć na trening do Ciudad Esportiva na dziewiątą. Zawsze mogliśmy
zamieszkać gdzieś bliżej miejsca mojej pracy, ale Avalon uwielbia Ramblas, zaś
ja nie umiem z nią dyskutować. Gdy się budzę, ona już śpi w moich objęciach i
sprawia mi zawsze trochę trudności wstanie z łóżka w taki sposób, ażeby się nie
obudziła. Staram się zachowywać cicho podczas przygotowywania dla siebie kawy i
śniadania, po czym piszę na kartce dwa, trzy słowa i wychodzę. Kiedy wracam w
okolicach pierwszej, kartka leży nietknięta w miejscu, gdzie ją zostawiłem,
facet z supermarketu przywiózł i poukładał zamówione przez Internet
wcześniejszego wieczora zakupy, a moja żona nadal śpi. Na obiad wychodzę z
kumplami, a potem szwendamy się ulicami Barcelony do chwili, kiedy musimy
wrócić do Ciudad Esportiva. Wieczorny trening jest spokojniejszy, krótszy i w
domu już na dobre jestem w okolicach siedemnastej trzydzieści. Avalon powoli
się budzi, więc przygotowuję jej śniadanie, które zanoszę do sypialni, całuję
moją żonę w czubek nosa i siadam obok, obserwując, jak spokojnie konsumuje, a
także opowiadając, co wydarzyło się dziś na treningu. Ona zawsze uśmiecha się
trochę zaspana, a dopiero w okolicach osiemnastej jest w stanie odpowiedzieć z
pewnością na każde pytanie. Ubiera się, maluje i wychodzimy na miasto, ażeby
pospacerować po wieczornej Barcelonie. Zwykle idziemy aż na Tibidabo, albo
zwiedzamy Sarrię. To ulubione miejsca Avalon w Barcelonie. Jemy posiłek w palmiarni
hotelu Plaza, gdzie każdego dnia mamy zarezerwowany na wieczór stolik, po czym
wracamy do domu. Ja biorę w ręce książkę, Avalon siada do laptopa. Spędzamy
wieczór spokojnie, chyba że musimy pojawić się na jakiejś oficjalnej imprezie z
klubu, choć niekiedy chodzę sam, ponieważ moja żona wykręca się brakiem
sympatii do ścisku, niedobrego jedzenia i złej muzyki, jakie towarzyszą tego
typu przyjęciom. Wieczorem w naszym mieszkaniu na Ramblas rozbrzmiewa muzyka
klasyczna w akompaniamencie klawiszy laptopa Avalon oraz nie za głośnego kanału
informacyjnego. Kiedy idę spać, ona pisze, pijąc trzecią, niekiedy czwartą
kawę. W nocy często opróżnia część lodówki, a niekiedy nawet zdarza jej się
gotować zupę o trzeciej, albo zamówić coś na wynos u Chińczyka w pobliżu wraz z
transportem. Kładzie się mniej więcej ze wschodem słońca, w okolicach piątej,
piątej trzydzieści rano.
Kiedy gram mecze, przychodzi na stadion lub ogląda je w telewizji pod
warunkiem, że gram po osiemnastej. W ostateczności jest w stanie zwlec się w z łóżka
w okolicach szesnastej, ale tylko wtedy, gdy mecz jest o wysoką stawkę lub może
liczyć na dobre widowisko, bo gramy z jakimś słabiakiem. Czyli mniej więcej
połowa spotkań na rundę.
I pomyśleć, że nasze życie toczy się takim rytmem już od roku. Niekiedy
zdarza jej się wyprowadzić na dwa dni do swojego starego mieszkania na Ravalu,
ale robi to tylko wtedy, gdy cierpi na wybitny brak weny, a moja obecność w
domu ją rozkojarza. Wracamy do siebie stęsknieni i chętni do dalszego życia w
ten specyficzny sposób.
Uśmiecham się pod nosem o tej wpół do piątej rano, gdy moja żona pije
kawę i pali fajki w oknie sypialni. Długie, opalone nogi podciągnęła pod brodę,
a plecy oparła o szybę, która rytmicznie postukuje wraz z każdym spotkaniem ze
ścianą. Avalon albo nie ma weny, albo poczuła się zmęczona i znudzona swoją
pasją.
Laptop milknie, gdy znów odpływam do krainy snu. Jak przez mgłę
pamiętam jeszcze, jak szepcze swoim cichym, ciepłym akcentem rodem z Karaibów:
– Śpij, kochany, ja też już
jestem zmęczona, a ty musisz jeszcze wcześnie wstać. Jej, gdybyś wiedział, jak bardzo
cię podziwiam za te wczesne pobudki, sama bym tak nie potrafiła.
Następna pobudka następuje w asyście którejś etiudy Chopina, którą żona
ustawiła mi na dzwonek telefonu, chyba nawet nim zostaliśmy małżeństwem, a ja
nadal jej nie zmieniłem, choć szczerze nienawidzę Chopina. Nie jestem pewny,
czy Avalon o tym wie; a jeśli wie, czy nie zrobiła tego celowo.
Całuję ją w czubek głowy, odgarniam kilka czarnych jak smoła kosmyków
znad oczu o barwie ciemnego dżinsu i wyplątuję się z jej ciepłych ramion.
Ubieram się w klubowy dres, co jakiś czas obdarzając wzrokiem śpiącą Avalon,
która zajmuje już całe łóżko i wtula się w moją własną poduszkę. Cicho zamykam
drzwi sypialni, choć wiem, iż nie mam nawet szans jej obudzić. Moja Avalon ma
niesamowicie twardy sen i zapewne nawet wypełniony po brzegi stadion Camp Nou
po zdobyciu mistrzostwa kraju by jej nie obudził. Robię sobie śniadanie,
upewniając się przy okazji, czy wszystko wyłączyła, zanim położyła się spać kilka
godzin temu. Laptop ma otwartą klapkę, toteż ją zamykam, uchyliwszy przy okazji
okno w salonie. Uśmiecham się na widok książek Avalon ustawionych w równym
rządku na regale. Nie jest ich dużo, zaledwie cztery, lecz każdą znam właściwie
na wyrywki i są rewelacyjne. Moja żona jest wspaniałą pisarką, a od ośmiu
miesięcy produkuje nowe cudo, którego nikt oprócz niej samej jeszcze nie miał
okazji na oczy ujrzeć.
Punkt wpół do dziewiątej zamykam drzwi od mieszkania i, wrzuciwszy je
do torby, wychodzę na Ramblas. Kilka minut drogi od domu na strzeżonym parkingu
stoi moje – nasze; jakkolwiek Avalon nie ma nawet prawa jazdy – auto, którym
dojeżdżam pod Ciudad Esportiva. Jestem jednym z pierwszych, choć Andrés i
Gerard już grają w karty w szatni. Iniesta cierpi na chroniczną bezsenność, zaś
Piqué nudzi się w pustym domu, kiedy Shakira jest w trasie.
– Hej, Xavi, grasz z nami? – wita mnie młodszy z nich, który powinien już
dawno wylądować na odwyku dla hazardzistów. Aż dziw, że ani Pep, ani Tito nie
zwrócili na to uwagi.
– Hej, Andrés, Gerard – odpieram, przybijając z oboma piątkę. Siadam na
swoim miejscu, ale po chwili podchodzę na sam środek pomieszczenia, gdzie na podłodze
rozsiadła się nasza dwójka rannych ptaszków. – Poncha?
Gerard skina głową. To takie dla nich klasyczne, że grają w ponchę.
– Na szmal?
– Na szmal – potwierdza Iniesta. O nie, nie wchodzę w to; Gerard jest
uzależniony i ogrywa wszystkich jak leci. Shakira musi być z niego dumna, bo z
każdego takiego turnieju w ponchę, które organizuje raz w tygodniu, przynosi
sporo kasy do domu.
– Nie wchodzę – odpieram szybko, nim Piqué zdąża cokolwiek powiedzieć.
– Jak zawsze – wzrusza ramionami Iniesta. – Geri, musimy sobie
powiększyć towarzystwo, bo Xavi nam się wykruszył od czasu ślubu, Max spieprzył
do Paryża, a Pedrito przegrał już chyba ze swoje trzy tygodniówki.
– Gdybyście tak nałogowo mnie rżnęli w ponchę, też bym spieprzył jak
najdalej – bronię tego biednego Brazylijczyka, dzięki któremu Andrés uzbierał
już na wesele dla córki. Nie dość, że chłop w piłkę grać za bardzo nie umiał,
to jeszcze w karty przegrywał.
– To może pokerek? – proponuje Geri.
Przeczę ruchem głowy.
– Avalon by mnie zamordowała.
– Avalon o tej porze śpi – zauważa słusznie Iniesta. – A tobie trochę
hazardu nie zaszkodzi.
– Wam to dobrze by terapia zrobiła– odgryzam się. – Hazardziści się
znaleźli. Obstawiajcie wyniki ligi, to może coś wygracie, a nie koście w duecie
wszystkich dookoła w karty.
W oczach Katalończyka już widzę, jak planuje wyciągnąć ciężką artylerię
w postaci niejakiego Davida Villi, który w pewnym stopniu się z nimi zbratał w ogrywaniu
składu. Na pożegnanie nawet Pepa ogołocili z pięciuset euro w samą ponchę, nie
wspominając o pokerze i makao.
– Kryzys macie z Avalon, że się na nas i naszym zamiłowaniu do gier
karcianych wyżywasz? – złośliwości nie można Geriemu odmówić, ale w gruncie
rzeczy rację ma.
Ja i Avalon mamy kryzys, który jest spowodowany całkowicie odmiennymi
trybami życia.
Wiedziałem, w co się pakuję. Kiedy mieszkałem sobie w pałacyku na Sarrii,
a Avalon zajmowała niewielki apartament na Ravalu, jakoś sobie radziliśmy z
innymi trybami życia. Spotykaliśmy się głównie wieczorami, chyba że miała
gorszy dzień, albo naprawdę dobrze szło jej pisanie. Wtedy zgodnie
odpuszczaliśmy wspólną kolację w palmiarni Plazy. Stolik na każdy wieczór
zarezerwowałem tam po naszej pierwszej wizycie, ponieważ Avalon zasmakowała w
tamtejszym serze tofu. Nie dość, że artystka, to jeszcze wegetarianka, która
jest całkowitym kulinarnym beztalenciem. Przed ślubem jeszcze o tym nie
wiedziałam, ale gotowanie dla niej ogranicza się do kaprysów o drugiej,
trzeciej w nocy; parokrotnie zdarzyło jej się w nocy nawet ciasto upiec, ale
zwykle wychodził zakalec.
Avalon nigdy nie nadawała się na partnerkę życiową, o jakiej marzyłem
kiedyś. Chciałem ciepłej kobiety, która będzie przy mnie, która będzie mnie
wspierać i dbać o to, ażeby w naszym domu panowała ciepła atmosfera. A
tymczasem moja żona jest roztrzepaną artystką o irytującym – z czasem już do
tego przywykłem i zapewne każdy poszedłby moim śladem – zwyczaju bałaganienia i
nieumiejętnością zachowywania się cicho. Moja Avalon to chyba najgłośniejsze
zjawisko w moim życiu, o wiele bardziej efektowne od wypełnionego po brzegi
Camp Nou podczas którejś z koronkowych akcji z piłką pod nogami moimi i
Iniesty.
Dziś, rok po ślubie wciąż niekiedy nie wierzę, iż jednak odważyłem się
związać swoją przyszłość z taką kobietą, z artystką z krwi i kości, a do tego
Karaibką.
Moja Avalon to najbardziej nierozgarnięte zjawisko, jakie stąpa – lub w
jej przypadku obecnie śpi – po barcelońskiej ziemi.
– Panowie, zagramy jeszcze meczyk i możecie iść – dociera do mnie głos
Tito Vilanovy, naszego trenera, który tak naprawdę prowadził treningi i w
latach panowania Guardioli. – Xavi, Andrés, powybierajcie sobie składy, tylko
nie przeforsujcie nogi Davida.
I tyle go widzimy. Znika w cieniu budynków Ciudad Esportiva,
zostawiając nas z ojcem Busquetsa, który zwykle opiekuje się jedynie
bramkarzami. Ze względu, iż jestem starszy – i wiekiem, i stażem w klubie –
wybieram jako pierwszy. No więc dobrze, nie będę wydziwiał i tak mam za dużo
szaleństwa w domu.
Moje małżeństwo to jedno wielkie szaleństwo, ale sam tego chciałem. Ostrzegała,
że bycie z nią może męczyć, a ja byłem zaślepiony miłością. Nadal jestem, bo
akceptuję jej hałasy o czwartej rano, kiedy parzy sobie kolejną kawę, akceptuję
uruchomiony o piątej blender, jeśli ma ochotę na koktajl-papkę z bananów,
mango, jogurtu i mleka. W gruncie rzeczy pozwalam jej na wszystko, akceptując
każdy jej kaprys, choćby najdziwniejszy.
– Pepe, staniesz na bramce – zwracam się do José Manuela Pinto, co dla
reszty składu jest jednoznaczne.
Iniesta skina głową.
– Klasyczny skład, bez udziwnień – przytakuje mi, a ja uśmiecham się
delikatnie, stając w środkowym kole boiska Ciudad Esportiva w towarzystwie
młodego Gerarda Deulefeu, który od powrotu z Estonii z mistrzostw Europy do lat
19 trenuje z nami.
Na następne pół godziny wyrzucam Avalon z głowy, skupiając się jedynie
na niepozwoleniu Inieście odebrać mi futbolówkę.
Sącząc wodę mineralną z cytryną w Quatro, gdzie chodzimy na lunche,
Carles Puyol przygląda mi się nie bez zdziwienia w ciemnych oczach. I to od
dobrego kwadransa, nie mówiąc przy tym niczego. Po prostu sączy tę swoją wodę z
pływającym po dnie plasterkiem cytryny i niby to słucha gadki Cesca, którego
słowa jednak pozostają bez odzewu. Jałowa gadka Fábregasa o ostatnim wymyśle
jego dziewczyny zawsze zostaje nieskomentowana
– No co? – odzywam się wreszcie odrobinę zirytowany jego wpatrywaniem
się we mnie. Słoneczne światło przenikające przez nieszczelnie zasłonięte
jasnymi tkaninami okna znajduje odbicie w mojej obrączce i błyska wprost w oczy
Messiego. Ten o mało nie krztusi się konsumowanym kawałkiem befsztyku –
krwisty, świeży, doprawiony ziołami prowansalskimi i czosnkiem – przez co Villa
musi poklepać go po plecach.
– Nic, nic – odpiera po chwili. Prycham niezadowolony z takiej odpowiedzi,
a nasz kapitan przez kilka minut milczy, nim wreszcie decyduje się oznajmić
wszem i wobec: – Oświadczyłem się Malenie i powiedziała „tak”.
Biedny Leo znów krztusi się befsztykiem, a Jordiemu ciężko jest hamować
wybuch śmiechu, jaki bardzo chce ujrzeć światło dzienne spowodowany
wytrzeszczającym oczy Messim.
– W sumie to nie jest głupi pomysł – kwituje bardzo dyplomatycznie Busquets.
Warto wspomnieć, iż zamiast kobiety ma trzy piranie w akwarium.
Upoważniony spojrzeniem przeze mnie Villa wzdycha.
– Jak ją kochasz, to się hajtajcie – dokładnie takie samo zdanie padło
z ust Asturyjczyka rok temu, kiedy ja oświadczyłem się Avalon.
Oprócz mnie i jego w klubie jest żonaty jeszcze Iniesta – i to od
trochę ponad miesiąca – Victor, ale on woli się nie udzielać, Alves, który ma
trudną żonę, i Pinto oraz Abidal. Abiego z nami nie ma, zaś Pinto podchodzi do
wszystkiego, a w szczególności własnego małżeństwa na zasadzie „Och, jakoś to
będzie”. Do dawania rad Carlesowi w taki sposób, ażeby przypadkiem się nie zniechęcił,
zostajemy tylko we trzech: ja, David i Victor.
– Bardzo dyplomatyczne – kwituje Alves. – Moim zdaniem Malena jest
szurnięta i to bardzo głupi pomysł, bo będziesz miał istne piekło w domu.
Wzdycham ciężko.
– To samo mówiłeś o Avalon – wypominam mu. – A jakoś jesteśmy
małżeństwem od roku i dobrze nam razem. Właściwie się nie kłócimy.
Wiem, jaki zaraz wyciągnie argument – bo Avalon wiecznie śpi lub pisze
i właściwie się mijamy.
Nie robi tego, bo głos zabiera Victor.
– Kiedy chcecie brać ślub? – jego ton jest równie rzeczowy jak befsztyk
Messiego, który powoli znika z talerza zapijany pepsi. Kontrakt reklamowy
zobowiązuje nawet w Quatro pomiędzy treningami.
– Na święta.
– I tak ze sobą mieszkacie – kontynuuje Victor, najracjonalniejszy z
nas wszystkich. – Myślę, że to będzie dobre małżeństwo. Może i Malena jest
trochę roztrzepana, ale przecież to nic złego. Avalon nie jest lepsza,
przynajmniej tak twierdzi sam Xavi, a nie wygląda na takiego, co ma problemy w
małżeństwie i jest nieszczęśliwy.
Och, naprawdę? Przecież moje małżeństwo to jeden wielki problem i
ciągłe mijanie się z Avalon. Kiedy ona śpi, ja mam treningi i prowadzę życie
towarzyskie. Kiedy ja śpię, ona tworzy, próbuje gotować, tłucze się po
mieszkaniu i jest nader aktywna. Nasze małżeństwo to ogromna pomyłka, która
pomimo bycia właśnie błędem uszczęśliwia mnie i moją żonę najbardziej.
Poznaliśmy się na plaży w Punta Cana, gdzie pojechałem na wakacje wraz
z Iniestą, jego wtedy jeszcze dziewczyną, a także Torresem i Olallą po Euro w
Austrii i Szwajcarii. Jej druga książka miała wejść na rynek w przeciągu
najbliższych dni, kiedy ujrzałem ją spacerującą wieczorem w długiej sukience w
kwiaty po plaży. Następnego dnia już o mało nie szalałem na samą myśl o jej
oczach w odcieniu ciemnego dżinsu, czarnych jak smoła, długich włosach opadających
luźnymi falami na ramiona i łopatki. Poza tym była drobna, szczupła, między
palcami jej lewej dłoni żarzył się papieros. Uśmiech miała niesamowity,
uwodzicielski i nieśmiały zarazem, zaś rzęsy naturalnie długie i równie ciemne
jak oczy.
Nazywała się Avalon Iraola i miała dominikański paszport. Umówiłem się
z nią na kolację kolejnego wieczora. Wydawała pod swoim nazwiskiem i choć do tamtej
chwili ani jedna jej książka nie trafiła w moje ręce, stałem się jej zażartym
fanem, zaś ona okazała się być kibicką Athleticu Bilbao. Miała baskijskie
nazwisko, choć sama uważała, iż jest obywatelką Dominikany i nic nie mogło na
nią wpłynąć. Ja nawet nie próbowałem zmieniać jej podejścia do swojego
pochodzenia, ale zaprosiłem ją do Hiszpanii. Skinęła głową i powiedziała, iż
kiedyś na pewno odwiedzi mnie w Barcelonie. Uśmiechała się przy tym naprawdę
pięknie, a dwie randki później miała wyjechać do Stanów na premierę książki.
Przez następne pół roku mieliśmy kontaktować się jedynie mailowo. Ale
nikt nie zabierze mi świadomości, że to był dobry czas dla nas wszystkich –
Avalon zbierała doskonałe recenzje, ja grałem jak zaczarowany, zaś oboje powoli
się poznawaliśmy. Nie myślę o tych czasach często, ponieważ teraźniejszość jest
o wiele ważniejsza i to właśnie nią musimy żyć, a nie pogrążać się we
wspomnieniach, lecz kiedy już obrazy sprzed lat przychodzą, wiem, że niczego
nigdy nie będę żałował. Avalon jest moim najwspanialszym cudem, zaś te nie
przydarzają się tak często. Nie przeoczyłem mojej szansy na szczęście, choć
między nami może rzeczywiście nie jest idealnie.
Tylko jak miałbym naprawić swoje małżeństwo, jeśli moja praca nie
pozwala mi dostosować się do trybu życia Avalon, zaś ona nie umie tworzyć,
kiedy słońce znajduje się na nieboskłonie?
Wieczorem wracam do domu z dużym bukietem pomarańczowych strelicji.
Moja żona nie lubi banalnych gestów, zaś róże na pewno do nich należą. Avalon
jest niebanalna, trudna do zrozumienia, pełna artystycznej wrażliwości i
ekspresji. Niekiedy nawet ona sama ma problemy ze zrozumieniem wszystkiego, co
drzemie w jej cudownej duszy.
Drzwi są otwarte, co sygnalizuje, iż już się obudziła i powoli próbuje
doprowadzić do porządku swój wygląd.
– Wróciłem, kochanie! – wołam od drzwi. Staję w holu na kilka chwil,
ażeby nie musieć szukać jej po całym mieszkaniu.
Z kuchni dociera do mnie odgłos odkładanego na stół kubka wypełnionego
kawą, nim odzywa się Avalon:
– Jestem w kuchni – nie brzmi zwyczajnie, jakby coś złego się z nią
działo. Normalnie nie dość, iż o tej porze siedzi w łazience, to jeszcze moim
obowiązkiem jest przyniesienie jej kawy. A tymczasem widzę Avalon przy kuchenny
stole z kubkiem parującego naparu obok i „Marcą” przed sobą.
– Czytasz te bzdury? – dziwię się, podchodząc do niej. Obraca głowę w
moją stronę, a ja skradam z jej warg pocałunek. Siadam obok.
– Nie wiem – odpiera, przekładając kolejną stronę gazety. – Obudziłam
się o drugiej i od tamtej pory miotam się po mieszkaniu.
Uśmiecham się ciepło do Avalon, nie chcąc pokazać, jak martwią mnie jej
słowa. Mamy kryzys, oboje już chyba o tym wiemy.
– Wyjdziemy na Sarrię? – pytam. Nie chcę teraz z nią o tym rozmawiać,
wolę odwlec tę chwilę do jutra, a może nawet i na dłuższy okres czasu.
Avalon wzdycha, wstając od stołu i wsadzając kubek do zmywarki.
Uruchamiam ją co drugi dzień rano, a przychodząca około południa pokojówka
wyciąga naczynia, sprzątając w mieszkaniu. Avalon nie ma do tego głowy, zaś ja
poświęcam dnie treningom, bo moja żona i tak śpi.
– Nie wiem – słyszę jej cichą odpowiedź i już wiem, że ma dziś naprawdę
perfidne samopoczucie. Ale nie powie o tym, bo jest za dumna; boi się swojej
słabości, na samą myśl o ukazywaniu wahań nastrojów, jakie ją często nękają,
Avalon aż drży z przerażenia. Nawet ze mną o tym nie rozmawia, domyślam się
wszystkiego, po roku małżeństwa umiejąc bezbłędnie odczytywać wszystko zapisane
pomiędzy wierszami jej zachowania, wyrazu twarzy, czy tonu głosu. Czytam z
Avalon jak z otwartej księgi, ale pomimo tego brakuje między nami komunikacji.
– Carles chce się żenić na święta – podejmuję kolejną próbę nawiązania
rozmowy. Avalon skina głową, wymrukując:
– To świetnie. Pogratuluj mu i Elenie.
Nawet nie mam siły uświadamiać Avalon, iż Puyol nie jest z Eleną od
prawie dwóch lat. Opanowuje mnie jej apatia, z którą ostatnio nie umie się
rozstać.
– Jak książka? – pytam, kiedy już odchodzi w stronę łazienki. Avalon
odwraca się i obdarza mnie tym spojrzeniem.
Milknę natychmiast, z trudem hamując narastający smutek, że pomimo mojej
miłości związek z Avalon powoli się rozpada.
A przecież jeszcze kilka miesięcy temu jakoś sobie radziliśmy z tym
układem, który na pewno nie jest normalny.
Pół godziny później wkraczam do łazienki z desperacką potrzebą
wymienienia z Avalon kilku normalnych, nieprzesyconych ironią, czy
niezadowoleniem zdań. Leży zanurzona w pianie o zapachu cynamonu, a w tle
rozlega się Vivaldi. Ma zamknięte oczy i smutek wymalowany na twarzy.
Delikatnie dotykam ustami jej policzka, który jest mokry, jednak nie jestem w
stanie stwierdzić, czy to łzy, czy może jedynie woda. Wolę wierzyć w tę drugą
opcję, łzy Avalon byłyby całkowitą porażką mnie w roli męża i jej jako żony.
Wzdryga się, kiedy ją całuję, natychmiast otwierając oczy. Szybko
upewniwszy się, iż to tylko ja, odwraca wzrok jak najdalej ode mnie. Kucam przy
wannie, biorąc jej dłoń swobodnie zwisającą nad podłogę w swoje ręce i mocno ją
ściskając.
Wciąż na mnie nie patrzy.
– Avalon, co się dzieje? –
pytam.
Dociera mnie jedynie zduszony jęk. Przyciskam usta do jej delikatnej
dłoni, której palce naturalnie układają się w pozycję, jaką przyjmują podczas
pisania.
– Avalon – proszę cicho,
prawie skomlę jak szczeniak pozbawiony wszystkiego.
– Xavi, idź sobie – wyrzuca z
siebie moja żona, ale ja jestem uparty i nie ruszam się z miejsca. Głos Avalon
napawa mnie strachem, bo nigdy dotychczas nie brzmiała tak źle, słabo i
boleśnie zarazem. Jakby w jej życiu stało się coś naprawdę złego.
– Avalon – próbuję jeszcze
raz oporny na jej błagalną prośbę, abym odszedł, zostawił ją samą sobie. Jest
moją żoną, nie mogę zostawić jej samej. – Co się dzieje, kochanie?
Wzdycha ciężko i prawie na mnie spogląda, ale w ostatniej chwili jej mózg
protestuje, jakby nie umiała patrzeć mi w oczy.
– Zostaw mnie samą –
powtarza.
– Straciłaś kontrakt? Ktoś
umarł? – nalegam, wciąż ściskając jej dłoń. Wyszarpuje ją niecierpliwie,
wsadzając pod grubą warstwę piany w wannie.
– Idź sobie – syczy niecierpliwie.
– Nie chcę cię teraz widzieć.
Zrezygnowany wychodzę z pomieszczenia i zaszywam się w sypialni z
książką w dłoni.
Avalon nie widzę do następnego poranka, kiedy budzę się w pustym łóżku,
a moją żonę zauważam skuloną na sofie w salonie. Laptop jest wyłączony i leży
na ziemi obok niej, ale ja chcę wierzyć, iż zasnęła tam ze zmęczenia, a nie
dlatego, iż nie chciała spędzić nocy ze mną.
– Dziwne – kwituje całą
sytuację David Villa, kiedy podczas lunchu opowiadam o tym jemu, Inieście i
Puyolowi. – Zwykle o kryzysie mówi się w okolicach trzeciego i siódmego roku
małżeństwa, a nie rok po ślubie. Pierwsze lata są euforią i radością, jeszcze
oddycha się czasami narzeczeństwa, chyba że pojawia się dziecko. Ale z tego, co
nam wiadomo, dzieci nie macie.
– A co ty nagle taki mądry
się zrobiłeś? – szydzi z Villi Iniesta, który chyba jako jedyny spostrzegł moją
przerażoną minę. Bo boję się jak głupi, a nie rozumiejąc słów Davida,
przerażenie we mnie wzrasta jeszcze bardziej.
– Naczytał się filozoficznych książek Patricii i teraz za to płacimy
my, a nie ona – odpiera Carles również z nutką kpiny, nawet nie pozwalając się
odezwać Davidowi.
– Wal się, Puyi – odgryza się Villa, nim kontynuuje swoją wypowiedź. –
Jeśli chcesz, pogadam z Patricią, przyjmie was na wizytę w ramach terapii
małżeńskiej.
– Moje małżeństwo jest dobre, nie potrzebuje terapii – natychmiast
protestuję, jakby automatycznie, bo wcale nie chcę dopuścić do siebie świadomości,
iż coś może być nie tak też ze mną i moim stosunkiem wobec mojej żony. Może
rozczarowałem ją przez ten rok i dlatego teraz ona nie chce ze mną nawet
rozmawiać? – Prawdopodobnie Avalon ma po prostu gorsze dni, albo powieść jej
nie idzie.
Iniesta spogląda na mnie z dezaprobatą.
– Może i jestem żonaty od trochę ponad miesiąca, ale doskonale widzę
to, na co ty jesteś ślepy, Xavi. Macie oboje problem ze sobą. Gdyby Avalon nie
radziła sobie z powieścią, ty byś na tym nie ucierpiał.
Powiedział, co wiedział. Do końca lunchu nie poruszamy już tego tematu,
bo moi drodzy przyjaciele wcale mi nie pomagają, a ja sam już nie wiem,
dlaczego nadal ciągnę tę farsę, zwaną potocznie małżeństwem. Dlaczego ciągnie
ją Avalon, jeśli jest nieszczęśliwa.
– Nawet się nie odzywaj – warczy moja żona, kiedy zaraz po wejściu do
domu znów spostrzegam ją w kuchni, gdzie coś gotuje. Coraz dziwniej czuję się
we własnym mieszkaniu, bo Avalon naprawdę mnie zaskakuje. I wcale nie jest to
pozytywne tego słowa znaczenie.
Nie odzywam się, jedynie cmokając ją w policzek na powitanie.
Pocałowałbym ją w usta, lecz skutecznie się odsuwa, więc nie zostaje mi nic
innego, jak usiąść przy stole i poczekać, aż sama zacznie mówić. Ale nie
zaczyna, uparcie mieszając w garnku i uciekając spojrzeniem tam, gdzie na pewno
nie ma mnie. Zaczynam się tego bać.
– Avalon – próbuję nawiązać rozmowę, lecz ona wciąż nie patrzy. –
Avalon, spójrz na mnie – proszę cicho. Nie doczekawszy się reakcji, wstaję od
stołu i podchodzę do niej, obejmując ją w talii. Czuję, jak cała sztywnieje,
ale nie zostawiam jej samej sobie, schylając się i dotykając ustami jej karku.
Nie patrzy na mnie, lecz jakby się rozluźnia.
– Xavi, zostaw mnie – prosi cicho o wiele słabszym głosem niż
wcześniej. Sama nie jest pewna, czy właśnie tego chce, a ja na pewno nie
odpuszczę, nie zostawię jej samej.
– Avalon, chcesz się rozwieść? – walę prosto z mostu, nie umiejąc
owijać w bawełnę w kwestii, która ostatnio niesamowicie mnie męczy.
Mojej żonie aż rozszerzają się oczy ze zdziwienia. Ale milczy, co dla
mnie jest jednoznaczne.
– Wyprowadzę się jutro.
Zostawiam ją samą w kuchni, gdzie oniemiała ze zdziwienia stoi jeszcze
dobry kwadrans. A ja w tym czasie biorę długi prysznic i kładę się do łóżka.
W nocy wydaje mi się, że Avalon cicho łka w salonie, lecz nie mam siły
do niej wstać, przytulić i obiecać, że będzie dobrze. Bo już od dawna nie jest
dobrze i tak nie będzie. Nasze małżeństwo to jedna, wielka porażka, z której
zaczęliśmy zdawać sobie sprawę o rok za późno.
Zawsze kochałem Barcelonę. Miała swój niepowtarzalny klimat, tę nigdzie
indziej niespotykaną okazję, ażeby poczuć się jak lata temu. Dziś Barcelona
jest o wiele bardziej nowoczesna, dziewiętnastowieczne pałacyki na Tibidabo
zostały zastąpione nowoczesnymi willami, a Raval nagle stał się obleganą przez
turystów dzielnicą rozrywkową. Na Ramblas w tych czasach przewijają się sami
obcokrajowcy, w szczególności azjatyccy turyści z szerokimi uśmiechami i
cyfrówkami w dłoniach. Tylko Sarriá gdzieniegdzie ma swój stary klimat z połowy
zeszłego wieku. Jest rok 2012, dokładniej początek jesieni, Barcelona jest
duszna, głośna i tłoczna. To nie jest miasto, które tak uwielbiam. Ale nie
protestuję, przechadzając się ulicami Ravalu w stronę Sarrii. Mieszkałem kiedyś
na Sarrii i właściwie dotąd mam tam obecnie pusty i chylący się ku upadkowi
pałacyk. Przez chwilę chciałem go nawet wynająć, ale nosi w sobie za wiele
wspomnień z mojej młodości – zostałem właścicielem tegoż domku już wiele lat
temu, na samym początku wieku, kiedy jako młody chłopak zaczynałem grać w
futbol na poziomie. Wtedy FC Barcelona nie była taka doskonała, nikt nie miał
jej kompleksu. Dziś podobno należę do światowej czołówki najlepszych piłkarzy
świata, mój klub jest najlepszym z najlepszych, moja żona to piękna i świetna
pisarka, moje mieszkanie jest duże, ekskluzywne i ładnie urządzone, a zakupy
przywodzi nam pracownik supermarketu, który ma klucze od naszego domu.
Powinienem cieszyć się swoim szczęściem, kochać moją cudowną i piękną
żonę, grać w piłkę na najwyższym poziomie, a przede wszystkim dziękować Bogu za
to, że dał mi wszystko. Absolutnie wszystko, czego mogłem w życiu pragnąć. Moja
żona mnie kocha, miliony kibiców na świecie mnie kochają, nawet fani innych
klubów darzą swoistym respektem – czego mogłem pragnąć ponad to? Musiałbym być
bardzo głupim człowiekiem, ażeby chcieć jeszcze więcej, ażeby twierdzić, że
wcale nie jestem spełniony, że do szczęścia wiele mi brakuje. Musiałbym być wielkim
idiotą, żeby w ogóle móc o tym pomyśleć. A nim nie jestem; jestem normalnym
człowiekiem, facetem z grupy tych zwyczajnych, tych, których w samej Barcelonie
są miliony. Nie zdradzam żony, kocham swoją rodzinę, chcę zapewnić im wszystkim
pewną przyszłość, każdego dnia jak głupi lecę do pracy – w moim wypadku na
trening – z której wracam wieczorem, oczekując jedynie jednego czułego uśmiechu
mojej żony. A tymczasem jestem ignorowany przez piękną Avalon Iraolę, obecnie Hernandéz,
choć nigdy nie wyraziła ochoty na przyjęcie mojego nazwiska. Hernandézów na tym
świecie jest od groma, a Avalon Iraola już stała się znana – to jej słowa,
które nawet mnie nie ruszyły. Oboje wiedzieliśmy, że tak się stanie, że nie
będziemy afiszować się tym małżeństwem. Przez pierwsze tygodnie naszego związku
prasa głośno o tym trąbiła, ale potem uznali nas za stosunkowo nudnych w
porównaniu z nową, kontrowersyjną przyjaciółką Cesca, niejaką Daniellą, czy
jakkolwiek podobnie jej na imię. Nasz ślub nawet nie rozszedł się po mediach,
nie było zdjęć, żadnych wzmianek. Jakbyśmy wcale go nie wzięli. Avalon
nieszczególnie to przeszkadzało, bo prawie kończyła swoją czwartą powieść,
która została wydana dopiero osiem miesięcy po naszym ślubie, ale nie
wykorzystała mnie do promocji. Chyba uznała, że nie wypada jej wciągać
czytelników w nasze prywatne życie. Jedyną wzmianką na temat naszego związku
była dedykacja: Mojemu mężowi, Xavierowi,
który każdemu nowemu dniu nadaje barw.
Nawet po tym prasa po prostu nie pytała. Nie pytał nikt, pojawiły się
może ze dwa krótkie artykuliki, ale te bardziej dotyczyły samej Avalon lub jej
powieści, a o mnie wspominali pod sam koniec. Zaledwie kilka zdań.
Mieliśmy to, czego pragnęliśmy najbardziej – spokój, normalność, zero
szumu dookoła nas. Ciszę.
Spacerując Sarrią, nie mogę nie zatrzymać się pod moim przeklętym
domem. Klucze mam w kieszeni spodni, zgarnąłem je szybko, kiedy wychodziłem z
mieszkania. Avalon spała na sofie w salonie, a ja nie miałem siły spędzać
wolnego od treningów dnia na patrzeniu nań i rozważaniu, dlaczego takie
beznadziejne z nas małżeństwo. Musiałem uciec gdzieś, gdziekolwiek, byleby
jednak jak najdalej od niej. Kiedy się obudzi, pewnie i tak będzie to dlań bez
znaczenia, czy jestem, czy też mnie nie ma. Może wrócę szybciej, spakuję rzeczy
i na powrót wprowadzę się do pałacyku na Sarrii.
Pewnie tak zrobię, bo moja żona chce rozwodu. Nie znam jej powodów, nie
usłyszałem nawet potwierdzenia z jej ust, lecz w jej oczach malował się ból, a reakcja
była dla mnie jednoznaczna. Po roku małżeństwa wszystko przestanie nagle
istnieć, zostanę sam, bojąc się walczyć o kobietę, którą przecież kocham.
Wspominając, staję przed murem okalającym moją posiadłość. Jest
obrośnięty bluszczem i mchem, wysoki i daje wrażenie swoistej twierdzy. Jedyną
luką jest furtka z kłutego żelaza w niegdyś czarnym kolorze. Dziś jest pokryta
patyną, dzięki czemu idealnie pasuje do muru o mrocznym, starawym charakterze.
Cała posesja jest w takim stylu, jakby właśnie w tym miejscu czas zatrzymał się
przed wiekiem, jakby mój własny dom stał tam od wielu, wielu lat. Kiedy go
kupiłem, był zaniedbany i opuszczony, niezamieszkany od wielu lat. Dziś wiem,
że przekonał mnie jego ponadczasowy charakter, ta rzadka dziś cząstka dawnej
Barcelony, jaka została w tak niewielu miejscach. Na murze, pod bluszczem,
kryją się postrzałowe rany z wojny domowej ponad siedem dekad temu.
Wciskam klucz w nowy zamek w furtce, przekręcam i po chwili wielki,
zarośnięty już ogród stoi przede mną otworem. Jest duży, głównie trawiasty,
choć do samych drzwi prowadzi ścieżka z kamiennej i krzywej kostki brukowej. Na
lewo jest niewielka, zaniedbana fontanna wypełniona deszczową wodą i mułem.
Nigdy się nią nie przejmowałem, bo i nie było sensu – to stara instalacja, więc
jej renowacja, konserwacja i wszystko inne, co nagle wymyśliliby ci od zabytków
(a za taki na pewno uznaliby tę dziurę w ziemi, bo przecież jest przedwojenna),
kosztowałaby mnie fortunę. Za to dom jest odświeżony, tynk nie odpada w żadnym
miejscu, wszystko jest idealnie dopracowane i zadbane. To duży budynek, bardzo
stary, z wieżyczką wyrastającą z prawego boku. W niej znajduje się moje
ulubione pomieszczenie, które uczyniłem sypialnią. I właśnie tam zmierzam przez
zatęchłe, zakurzone pomieszczenia – ciemny hol, duży, przestronny salon o
przykrytych białą kołdrą kurzu meblach, a następnie niewielkie schody do tak
zwanego studia. To piętrowy dom, jednak schody prowadzące do studia są ukryte
obok spiżarni, zaś te na piętro zdobią przestrzeń za salonem i są ogromne i
ozdobne. Piętro jest w sumie niezagospodarowane. Mieszkałem tutaj sam, nie
potrzebowałem żadnego z pięciu znajdujących się tam pomieszczeń.
W studiu – kwadratowym pokoju o oknach na każdej ścianie – cuchnie
zaduchem, kurzem i zdechłymi myszami. Dziś nie da się tutaj mieszkać, a sam
sprzątać nie będę, zadzwonię po ekipę trudniącą się tym zawodowo. Najwyżej
przecierpimy z Avalon jeszcze kilka dni pod wspólnym dachem.
Wychodzę z domu zadowolony, że mam plan na następne dni. Moje
małżeństwo legło w gruzach, jest o wiele większą ruiną niż ten dom, kiedy go
kupiłem. Pałacyk na Sarrii to moje najukochańsze dziecko, najwierniejsza
inwestycja i jedyna rzecz, której nie oddam Avalon. Ona nigdy nie przekroczyła
jego progu, tak więc nie będą dręczyć mnie tam wspomnienia, wyleczę się z ran,
jakie ta kobieta zadaje mi przez ostatnie dni.
Kiedy wracam do domu, Avalon siedzi skulona na łóżku w sypialni.
Płacze. A ja jestem zbyt tchórzliwy, żeby nawet zapytać, dlaczego to robi. Znów
uciekam, tym razem do Piqué, który przyjmuje mnie ciepło w pustym mieszkaniu
butelką czystej.
Kolejnego poranka, choć to co prawda ledwo czwarta piętnaście i nie
jestem pewny, czy już mogę mówić „poranek”, do domu wracam w chwili, kiedy
Avalon z zaczerwienionymi oczami zakopuje się w pościeli. Nie widziałem jej w
naszym łóżku od kilku dni, może nawet tygodni, więc to takie dziwne uczucie.
A ja jestem upity szkocką, białym winem i brandy – tym, czego Geri miał
najwięcej w barku. I chyba właśnie przez alkohol pozwalam sobie wejść do
sypialni i pomimo jej czerwonych oczu, pomimo niemej prośby o zostawienie jej
samej sobie, podchodzę i mocno ją przytulam. A ona, Avalon, która jest przecież
moją żoną, wybucha spazmatycznym płaczem, wtulając się we mnie jeszcze mocniej.
– No już, Avalon, nie płacz – proszę.
A ona płacze jeszcze głośniej i intensywniej. I milczy. Lecz chyba
wolę, ażeby milczała, bo kiedy już się odzywa, aż drętwieję.
– I tak cię nie obchodzi, że płaczę. Idź, przecież przyszedłeś tutaj
tylko dlatego, iż jesteś pijany.
Boli. Jej słowa ranią, ale zaciskam zęby i jeszcze mocniej przytulam do
siebie jej drobną sylwetkę.
– Dusisz mnie, Xavi – mamrocze. Natychmiast poluźniam uścisk, ale
puszczam jej. Nie potrafię.
Jestem upity, żona i tak ode mnie prędzej czy później odejdzie, a
umiejętność racjonalnego myślenia została przed drzwiami naszego mieszkania. Nie
chcę jej zostawiać, nie tej nocy. Alkohol jest dobrą wymówką, użyję jej, jeśli
zajdzie taka potrzeba, a tymczasem chcę móc tulić najważniejszą dla mnie osobę
w ramionach i szeptać jej, iż wszystko się ułoży. Pewnie to kłamstwa,
sprzedawanie nic niewartych złudzeń, lecz w tej chwili właśnie złudzeń
potrzebuję najbardziej. I Avalon również.
– Wybacz – szepczę w jej hebanowe, jedwabiste włosy. Powoli sama się
przemaga i dobrowolnie przysuwa się bliżej mnie, układając głowę na mojej
piersi. – Avalon, co się dzieje? – staram się być łagodny, nie przerazić jej
dążeniem do poznania prawdziwego powodu jej smutku. A może nawet i wyciągnę z
niej to, dlaczego nasze małżeństwo się posypało?
– Nieważne – mamrocze cicho głosem, który nie brzmi najlepiej. Gdybym
nie był pijany, pewnie wyczułbym targający nim ból spowodowany samą moją
obecnością.
– Avalon – nalegam. Karaibka ciężko wzdycha, hamując dotychczas płynące
po jej policzkach łzy.
– Xavier, czy to naprawdę takie istotne? – próbuje zlekceważyć swoje
wcześniejsze zachowanie, lecz nie daję się na to nabrać. Znam każdą sztuczkę
Avalon, zaś lekceważący ton upewnia mnie, iż to wcale nie jest takie wielkie
nic. Coś dużego leży mojej żonie na sercu, a w moim pieprzonym obowiązku jest
to z niej wyciągnąć i pomóc jej się z tym uporać.
Nawet jeśli praktycznie już wyprowadziłem się na Sarrię. Nadal jesteśmy
małżeństwem i dopóki nim będziemy, czuję się w obowiązku wspierać Avalon w
gorszych chwilach.
– Tak.
Rozbawia ją to. Wybucha śmiechem, choć jest on suchy i pozbawiony
jakiejkolwiek wesołości. Ironiczny.
– Nie wierzę, nagle zaczęłam cię interesować! – woła, wciąż się
śmiejąc. Wciąż drwiąco. – Dawno nie opowiedziałeś tak doskonałego żartu, Xavier.
Dawno moja żona nie była tak szyderczo nastawiona do świata.
– To ty chcesz się rozwieść – prycham, bo udziela mi się jej humor.
Wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem. Ale teraz już nawet pozbawionym
ironii, raczej pełnym żalu i zdziwienia.
– Ja? – unosi dłonie w obronnym geście, kiedy nagle przestaje
chichotać. – Pojebało cię, Hernandéz? To ty mi wyskoczyłeś z rozwodem!
Coś mi tutaj autentycznie nie pasuje. Jednak nim zdążam zapytać, Avalon
Iraola, której widocznie praktycznie nie znam, choć od roku jesteśmy
małżeństwem, ciężko wzdycha.
– Zostaw mnie, Xavi. Jestem zmęczona.
Chcę wstać i rzeczywiście sobie pójść gdziekolwiek, byleby nie musieć
zostać w tym mieszkaniu, lecz miast tego z moich ust wydobywa się pytanie,
które nas oboje wprowadza w osłupienie.
– Mogę z tobą zostać?
W ramach odpowiedzi wtula się we mnie mocniej i przymyka powieki w
moich ramionach. Czyli się zgadza.
Niedługo później zasypia, zaś ja mogę tylko patrzeć na nią taką
spokojną i piękną, taką, jakiej od dawna jej nie widziałem. A ja, głupi facet,
zastanawiam się, co takiego dzieje się w głowie mojej cudownej żony, że nie
umiemy sobie poradzić z tym we dwoje i cierpi na tym nasz związek, lecz nie
wymyślam nic. Absolutnie nie wiem, dlaczego moje małżeństwo przechodzi taki ciężki
kryzys, a ta niewiedza przeraża mnie jeszcze bardziej. Bo kiedy nie wiem, nie
mogę tego naprawić, nie mogę sprawić, że Avalon i ja przetrwamy. Wtedy też, o
szóstej rano w moim własnym mieszkaniu dociera mnie buczenie niewyłączonego
laptopa i niesiony przeczuciem uwalniam drobną sylwetkę Avalon ze swojego
uścisku. Po cichu – choć moja żona ma twardy sen i raczej nie obudziłbym jej,
trochę się tłukąc; nigdy tak się nie stało – idę do salonu, gdzie na sofie
spostrzegam uruchomione, trawiastozielone urządzenie. Bez zastanowienia siadam
obok laptopa, kładę sobie go na kolanach i po kilku chwilach z całkowitym
osłupieniu wpatruję się w jego ekran.
Plik edytora tekstu, czarno-szary po bokach, nowy Word. A w środku
biała płachta wyimaginowanego papieru zapełniona jedynie Xaviemu w podziękowaniu za wytrzymywanie ze mną i za jego miłość,
dzięki której przetrwamy. Tytuł pliku „Nasze szczęśliwe zakończenie”.
Treści brak.
Jej pisana od wielu miesięcy powieść. A może nieudolna próba
udowodnienia sobie, że nadal potrafi tworzyć? To jedyne dzieło, jakie zaczęła
po naszym ślubie.
A dokładniej – próbowała zacząć.
I wtedy wszystko staje się dla mnie jasne. Przez mój upity umysł
przedostaje się myśl, iż właśnie przeze mnie Avalon nie jest w stanie pisać.
Następne, co pamiętam, to widok mojego salonu na Sarrii i zapach kurzu
dookoła mnie, kiedy budzę się wciśnięty w fotel z opróżnioną butelkę wina pod
ręką i ostatnią powieścią Avalon Iraoli na stoliku naprzeciw siebie.
Tydzień później składam pozew. Uwolnię Avalon, a wtedy zacznie tworzyć na
poważnie. Nie mogę trzymać na uwięzi tej wspaniałej kobiety, ani jej talentu.
Ona musi pisać, aby móc żyć, zaś ja odbieram jej umiejętność tworzenia.
Moje odejście jest dla niej największym błogosławieństwem. Najlepszym,
co mogę zrobić. I moje uczucia, krwawiące serce, wcale się nie liczą, nie mogą
się liczyć.
Prawdziwym dowodem miłości jest dążenie do szczęścia drugiej osoby. Zaś
Avalon będzie szczęśliwa beze mnie, o czym doskonale wiem. I dlatego składam
pozew, dlatego ignoruję każdą z wypowiedzi moich kumpli.
– Jesteś pojebany – oświadcza mi Victor.
– Chyba cegłą w ten pusty łeb dostałeś – dodaje Pinto.
– Popierdoliło cię, Xavi?! – krzyczy wściekły Messi.
– Leo ma rację – popiera go niby bezstronnie Mascherano.
– Ty ją kochasz, dupku – wypomina mi Alves.
– Ona ciebie kocha, ty frajerze! – uściśla Carles.
– Popełniasz błąd – kwituje wszystko ze stoickim spokojem Busquets.
Ale dopiero słowa Afellaya uświadamiają mi, jak wielki to błąd.
– Będziesz cierpiał, bo ją kochasz. I ona będzie cierpiała, bo kocha
ciebie. Nie łatwiej byłoby wam we dwoje?
No właśnie, tutaj jest przysłowiowy pies pogrzebany.
Bo nawet jeśli Avalon będzie cierpieć i cierpieć będę ja, ją ból
zainspiruje do napisania wspaniałej książki, a ja jakoś się z tym uporam, rzucę
się w wir pracy. Obojgu nam rozwód wyjdzie na dobre.
Powtarzam sobie to jak mantrę również kilka tygodni później, gdy ona
wchodzi na salę rozpraw. Jest nieznacznie spóźniona, ma rozwiane przez wiatr
włosy i smutek wymalowany na twarzy.
Zapytana, czy chciałaby wnieść wniosek na orzeczenie o winie, odpiera
cicho:
– Ja nawet nie chciałam tego rozwodu.
Zamykam na jej słowa oczy, ażeby tylko nie patrzeć na postać pięknej
Karaibki, którą właśnie dla jej dobra wyrzucam ze swojego życia. Nie umiem
zachowywać obojętności na jej widok, dlatego też do końca rozprawy uciekam
wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie patrzeć na nią. A ona jest z tym chyba
pogodzona, bo orzeczenie o rozwodzie między Xavierem Hernandezém Creusem a
Avalon Iraolą przyjmuje z godnością i bez łez.
Dostaje nasze dawne mieszkanie nad Ramblas. Mówi, że nie chce więcej,
lecz ja między wierszami jej wypowiedzi wyczytuję, iż wolałaby, ażeby wszystko
wróciło do naszej spokojnej rutyny. Jednak nie wraca, bo nie ma już nas.
Zniszczyłem to dla jej dobra, bo musi pisać.
Dziewięć miesięcy później wydaje powieść. „Nasze szczęśliwe
zakończenie”. Dedykacja jest logiczna: Xaviemu
w podziękowaniu za wspaniały rok, jaki mi podarował. I Toto, ponieważ jest
wszystkim, co nadaje życiu sens. Mnie mówi to wszystko. Avalon jest
szczęśliwa beze mnie, a ja zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, ażeby do
tego dopuścić. Dałem jej wolność, dzięki której mogła pisać, dzięki której
stworzyła bezwarunkowo najlepszą ze swoich książek. Może zapłaciłem za to jej
utratą, może straciłem część siebie, a kobietę, która była wszystkim, oddałem
innemu, lecz to było najlepsze posunięcie, największy dowód mojej miłości.
Toto z dedykacji jest przystojnym biznesmenem. Z „Marci” dowiaduję się
o ich ślubie po sukcesie powieści Avalon. Z prasy wiem też, iż powieść ta jest
interpretowana jako obraz drugiego związku Avalon Iraoli.
Dopiero lata później, kiedy znam „Nasze szczęśliwe zakończenie” na
pamięć, dociera do mnie, iż moja była żona i jedyna kobieta, jaką byłem w
stanie pokochać, w swojej piątej powieści namalowała pełen żalu obraz życia,
jakie mogliśmy mieć, gdybym nie uciekał. I wtedy wszystko nabiera sensu,
ponieważ kocham ją nadal, a ona w głębi duszy kocha mnie. Dociera do mnie, że
nasz związek rozpadł się z mojej winy, że łudząc się, iż ułatwię jej życie,
złamałem ją. Zniszczyłem jej wizję życia, odebrałem wszystko to, czego
potrzebowała. A po stracie naszego dziecka, o czym nawet nie była łaskawa
wspomnieć, najbardziej potrzebowałam mojego wsparcia, którego jej nie
udzieliłem. Wiele lat po tym wszystkim odczuwam do niej przez chwilę żal, iż
nigdy nie wspomniała o ciąży, o tym, co mieć mogliśmy, lecz utraciliśmy to na
rzecz… No właśnie, na rzecz czego? Ona nawet słowem nie powiedziała, dopiero z
powieści dowiaduję się wszystkiego. Lecz tam bohater nie zostawia milczącej
kobiety, wspiera ją i kocha do końca. Robi dokładnie to, czego ja nigdy nie
dokonałem.
Jeszcze tego samego dnia wszystko się kończy, ale przede wszystkim moje
życie dobiega końca. Kochałem ją przesadnie, łudząc się, iż jeśli pozwolę jej
odejść, nie zapytawszy nawet o zdanie, będzie szczęśliwa. I właśnie tam
popełniłem błąd. Nieznaczny, drobny, ale niedopuszczalny.
Tego dnia kończy się wszystko, ponieważ z miłości ją odepchnąłem. A bez
niej nic się nie liczy.
Szkoda tylko, że w naszym przypadku nikt nie przewidział szczęśliwego
zakończenia.
na początku chciałam podziękować za dedykację, <3 choć i tak wiem, że przesadzasz. i wiesz, tak się czasem zastanawiam skąd ty bierzesz tyle cudownych pomysłów, jak robisz to, że z taką łatwością i lekkością przychodzi ci pisanie wszystkiego, bo ja mam ochotę zakopać się teraz głęboko pod ziemię z tą swoją pseudotwórczością. czytałam ten jednopart dwa razy i totalnie go pokochałam. nie dlatego, że jest Xavi, nie dlatego, że jest Fc Barcelona ( no dobra, przyznam się, że to może troszkę też, bo aż mi się tak ciepło na serduszku robi jak pomyślę, że jednak się poświęciłaś i napisałaś to dla mnie *_*). chodzi jednak o to, że po prostu ten jednopart wzbudził we mnie tyle uczuć, że potrafiłam pękać ze śmiechu przy rozmowach chłopaków, a na końcu po prostu się popłakać. tak, serio, nie wiem jak to robisz, ale znów się popłakałam przy twojej historii. i co z tego, że ludzie wezmą mnie za wariatkę. ja się teraz będę rozczulać nad biednym Xavim, który wcale NIE odebrał sobie życia przecież (tak, lubię sobie wmawiać różne rzeczy i udawać, że nie widziałam niektórych zdań w tym jednoparcie. ba, ja nawet znam koniec. bo potem Xavi wrócił do żony i żyli długo i szczęśliwie w Barcelonie, a ona stwierdziła, że nie chce już więcej pisać, bo taki dorobek jej wystarczy i wzięła się za gotowanie *_*) nie, wcale nie jestem upośledzona i nie brakuje mi piątej klepki. Powinnam sobie przybić z Avalon piątkę skoro ona też jest kucharskim niewypałem. właściwie nie wiem, czemu klikam tutaj tak bezsensu, bo właściwie to brak mi słów jakimi mogłabym określić ten jednopart. jest cudowny, przecudowny. biedny Xavi chciał jak najlepiej dla swojej Avalon, dlatego odszedł. a ona? nic mu nie mówiła, tłumiła wszystko w sobie. ich związek był dziwny, ale przecież oni nauczyli się tak żyć. i dziecko. Avalon powinna mu o tym powiedzieć. to zmieniłoby wszystko. Xavi nigdy by nie odszedł i zapewne nadal byliby szczęśliwym małżeństwem. To słodko-gorzka historia, ale jak już mówiłam, totalnie ją kocham. A teraz radujmy się, bo Nać w końcu dodaje jakiś komentarz. P.S. Może teraz losy małżeństwa Puyola? ;>
OdpowiedzUsuńSłoneczko, to najsłodszy komentarz, jaki kiedykolwiek przeczytałam. A do losów małżeństwa Puyola, nie rozważałam tego w takim kontekście. Ale przecież ja dla Ciebie to wszystko stworzę, więc będziesz miała Puyola ;3
UsuńAWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWWW, KOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOCHAM CIĘ! <33333333333333333333333333333333333333333333333333333333
OdpowiedzUsuńA Xavier wciąż taki piękny i tak bardzo żywy w moim serduszku.
OdpowiedzUsuń