sobota, 25 sierpnia 2012

#2. Our happy ending.


Od autorki: Jedno z wielu zamówień-marzeń Natalii. Może trochę niezrozumiałe, może dziwne, jednak wszystko jest całkowicie zamierzone. Oddaję w wasze ręce dzieło, które ukazuje trochę mnie-artystki, które podkreśla, jak każda z nas, autorek, jest wyjątkowa. I przepraszam za takie zakończenie, jednak nie mogłam inaczej. Xavi jest jedynym z tych piłkarzy, którzy mają u mnie bezgraniczny szacunek bez znaczenia na ligę, narodowość, klub i tak dalej. Dla mnie jest prawdziwą Legendą swojego klubu, jednak ja chciałam obudzić w nim zagubionego w towarzyszącej mu artystycznej duszy mężczyznę. Nie jest to szczególnie długie, jednak mam nadzieję, iż się Wam spodoba.
Czas pisania: lipiec-sierpień 2012
Długość: 16 stron.
Dedykacja: Natalii, ponieważ jest tym, co dodaje mi siły. Ponieważ bez niej już dawno spadłabym na same dno i się nie podniosła. Bo to właśnie ona jest wszystkim, co teraz się liczy, jest najbliższą mi duszyczką na tym perfidnym świecie.
                                                                                             
~*~

O czwartej nad ranem budzą mnie hałasy dochodzące z kuchni. Najpierw przypadkowe uderzenie kubkiem o szklaną półkę szafki, następnie trzaśnięcie szufladą, w której trzymamy kawę, a po tym łoskot przykładanego do kubka czajnika, nie wspominając nawet o jego odgłosach podczas gotowania wody. Oczyma wyobraźni widzę, jak mruży przy tym oczy niezadowolona, bo hałasuje, wcale nie mając tego w zamiarach. Potem są jej kroki kierujące się do naszej sypialni. Energiczne, choć stara się stąpać na palcach, ażeby nie było jej tak słychać. W tle monotonnie huczy ulokowany na sofie w salonie laptop. Możliwe, że stary system powoli się wyłącza. Wchodzi do sypialni, w czym upewnia mnie uderzenie kubka o blat sekretarzyka i jej ciche przekleństwo. Kilka kropli kawy uderza o jasne drewno eleganckiej toaletki, za którą ma ów sekretarzyk. Wzdycha ciężko, przecierając to wyciągniętą z jednej z szufladek chusteczką – tutaj następuje kolejny trzask – po czym słyszę dźwięk otwieranego okna. Bierze kubek z sekretarzyka i ciężko opada na parapet okna. Z ulicy dochodzą mnie hałasy powoli gasnącej Barcelony, którą uwielbia. Nasze mieszkanie znajduje się dwa piętra nad Ramblas, za co płacę każdej nocy, gdy otwiera okno, a do sypialni wdziera się krzyk turystów i tubylców. Wzdycha ciężko, jakby z tęsknotą, po czym wstaje i, trzasnąwszy po raz kolejny szufladami toaletki, wyciąga z niej paczkę fajek. Zapalniczka wydaje z siebie pojedynczy dźwięk, a moja żona w dziwnej dlań ciszy kopci papierosa w oknie naszej sypialni. Nawet nie otwieram oczu, wiedząc, iż wtedy wybudzę się z otępienia i zapłacę za to na treningu.
Zwykle kładę się w okolicach północy, kiedy moja żona siedzi już w salonie z laptopem na kolanach i zawzięcie uderza w klawisze. Cisza dookoła niej to rzadkość; jest artystką, co mówi samo za siebie. Budzę się przed ósmą, aby zdążyć na trening do Ciudad Esportiva na dziewiątą. Zawsze mogliśmy zamieszkać gdzieś bliżej miejsca mojej pracy, ale Avalon uwielbia Ramblas, zaś ja nie umiem z nią dyskutować. Gdy się budzę, ona już śpi w moich objęciach i sprawia mi zawsze trochę trudności wstanie z łóżka w taki sposób, ażeby się nie obudziła. Staram się zachowywać cicho podczas przygotowywania dla siebie kawy i śniadania, po czym piszę na kartce dwa, trzy słowa i wychodzę. Kiedy wracam w okolicach pierwszej, kartka leży nietknięta w miejscu, gdzie ją zostawiłem, facet z supermarketu przywiózł i poukładał zamówione przez Internet wcześniejszego wieczora zakupy, a moja żona nadal śpi. Na obiad wychodzę z kumplami, a potem szwendamy się ulicami Barcelony do chwili, kiedy musimy wrócić do Ciudad Esportiva. Wieczorny trening jest spokojniejszy, krótszy i w domu już na dobre jestem w okolicach siedemnastej trzydzieści. Avalon powoli się budzi, więc przygotowuję jej śniadanie, które zanoszę do sypialni, całuję moją żonę w czubek nosa i siadam obok, obserwując, jak spokojnie konsumuje, a także opowiadając, co wydarzyło się dziś na treningu. Ona zawsze uśmiecha się trochę zaspana, a dopiero w okolicach osiemnastej jest w stanie odpowiedzieć z pewnością na każde pytanie. Ubiera się, maluje i wychodzimy na miasto, ażeby pospacerować po wieczornej Barcelonie. Zwykle idziemy aż na Tibidabo, albo zwiedzamy Sarrię. To ulubione miejsca Avalon w Barcelonie. Jemy posiłek w palmiarni hotelu Plaza, gdzie każdego dnia mamy zarezerwowany na wieczór stolik, po czym wracamy do domu. Ja biorę w ręce książkę, Avalon siada do laptopa. Spędzamy wieczór spokojnie, chyba że musimy pojawić się na jakiejś oficjalnej imprezie z klubu, choć niekiedy chodzę sam, ponieważ moja żona wykręca się brakiem sympatii do ścisku, niedobrego jedzenia i złej muzyki, jakie towarzyszą tego typu przyjęciom. Wieczorem w naszym mieszkaniu na Ramblas rozbrzmiewa muzyka klasyczna w akompaniamencie klawiszy laptopa Avalon oraz nie za głośnego kanału informacyjnego. Kiedy idę spać, ona pisze, pijąc trzecią, niekiedy czwartą kawę. W nocy często opróżnia część lodówki, a niekiedy nawet zdarza jej się gotować zupę o trzeciej, albo zamówić coś na wynos u Chińczyka w pobliżu wraz z transportem. Kładzie się mniej więcej ze wschodem słońca, w okolicach piątej, piątej trzydzieści rano.
Kiedy gram mecze, przychodzi na stadion lub ogląda je w telewizji pod warunkiem, że gram po osiemnastej. W ostateczności jest w stanie zwlec się w z łóżka w okolicach szesnastej, ale tylko wtedy, gdy mecz jest o wysoką stawkę lub może liczyć na dobre widowisko, bo gramy z jakimś słabiakiem. Czyli mniej więcej połowa spotkań na rundę.
I pomyśleć, że nasze życie toczy się takim rytmem już od roku. Niekiedy zdarza jej się wyprowadzić na dwa dni do swojego starego mieszkania na Ravalu, ale robi to tylko wtedy, gdy cierpi na wybitny brak weny, a moja obecność w domu ją rozkojarza. Wracamy do siebie stęsknieni i chętni do dalszego życia w ten specyficzny sposób.
Uśmiecham się pod nosem o tej wpół do piątej rano, gdy moja żona pije kawę i pali fajki w oknie sypialni. Długie, opalone nogi podciągnęła pod brodę, a plecy oparła o szybę, która rytmicznie postukuje wraz z każdym spotkaniem ze ścianą. Avalon albo nie ma weny, albo poczuła się zmęczona i znudzona swoją pasją.
Laptop milknie, gdy znów odpływam do krainy snu. Jak przez mgłę pamiętam jeszcze, jak szepcze swoim cichym, ciepłym akcentem rodem z Karaibów:
Śpij, kochany, ja też już jestem zmęczona, a ty musisz jeszcze wcześnie wstać. Jej, gdybyś wiedział, jak bardzo cię podziwiam za te wczesne pobudki, sama bym tak nie potrafiła.  


Następna pobudka następuje w asyście którejś etiudy Chopina, którą żona ustawiła mi na dzwonek telefonu, chyba nawet nim zostaliśmy małżeństwem, a ja nadal jej nie zmieniłem, choć szczerze nienawidzę Chopina. Nie jestem pewny, czy Avalon o tym wie; a jeśli wie, czy nie zrobiła tego celowo.  
Całuję ją w czubek głowy, odgarniam kilka czarnych jak smoła kosmyków znad oczu o barwie ciemnego dżinsu i wyplątuję się z jej ciepłych ramion. Ubieram się w klubowy dres, co jakiś czas obdarzając wzrokiem śpiącą Avalon, która zajmuje już całe łóżko i wtula się w moją własną poduszkę. Cicho zamykam drzwi sypialni, choć wiem, iż nie mam nawet szans jej obudzić. Moja Avalon ma niesamowicie twardy sen i zapewne nawet wypełniony po brzegi stadion Camp Nou po zdobyciu mistrzostwa kraju by jej nie obudził. Robię sobie śniadanie, upewniając się przy okazji, czy wszystko wyłączyła, zanim położyła się spać kilka godzin temu. Laptop ma otwartą klapkę, toteż ją zamykam, uchyliwszy przy okazji okno w salonie. Uśmiecham się na widok książek Avalon ustawionych w równym rządku na regale. Nie jest ich dużo, zaledwie cztery, lecz każdą znam właściwie na wyrywki i są rewelacyjne. Moja żona jest wspaniałą pisarką, a od ośmiu miesięcy produkuje nowe cudo, którego nikt oprócz niej samej jeszcze nie miał okazji na oczy ujrzeć.
Punkt wpół do dziewiątej zamykam drzwi od mieszkania i, wrzuciwszy je do torby, wychodzę na Ramblas. Kilka minut drogi od domu na strzeżonym parkingu stoi moje – nasze; jakkolwiek Avalon nie ma nawet prawa jazdy – auto, którym dojeżdżam pod Ciudad Esportiva. Jestem jednym z pierwszych, choć Andrés i Gerard już grają w karty w szatni. Iniesta cierpi na chroniczną bezsenność, zaś Piqué nudzi się w pustym domu, kiedy Shakira jest w trasie.
– Hej, Xavi, grasz z nami? – wita mnie młodszy z nich, który powinien już dawno wylądować na odwyku dla hazardzistów. Aż dziw, że ani Pep, ani Tito nie zwrócili na to uwagi.
– Hej, Andrés, Gerard – odpieram, przybijając z oboma piątkę. Siadam na swoim miejscu, ale po chwili podchodzę na sam środek pomieszczenia, gdzie na podłodze rozsiadła się nasza dwójka rannych ptaszków. – Poncha?
Gerard skina głową. To takie dla nich klasyczne, że grają w ponchę.
– Na szmal?  
– Na szmal – potwierdza Iniesta. O nie, nie wchodzę w to; Gerard jest uzależniony i ogrywa wszystkich jak leci. Shakira musi być z niego dumna, bo z każdego takiego turnieju w ponchę, które organizuje raz w tygodniu, przynosi sporo kasy do domu.
– Nie wchodzę – odpieram szybko, nim Piqué zdąża cokolwiek powiedzieć.
– Jak zawsze – wzrusza ramionami Iniesta. – Geri, musimy sobie powiększyć towarzystwo, bo Xavi nam się wykruszył od czasu ślubu, Max spieprzył do Paryża, a Pedrito przegrał już chyba ze swoje trzy tygodniówki.
– Gdybyście tak nałogowo mnie rżnęli w ponchę, też bym spieprzył jak najdalej – bronię tego biednego Brazylijczyka, dzięki któremu Andrés uzbierał już na wesele dla córki. Nie dość, że chłop w piłkę grać za bardzo nie umiał, to jeszcze w karty przegrywał.
– To może pokerek? – proponuje Geri.
Przeczę ruchem głowy.
– Avalon by mnie zamordowała.
– Avalon o tej porze śpi – zauważa słusznie Iniesta. – A tobie trochę hazardu nie zaszkodzi.
– Wam to dobrze by terapia zrobiła– odgryzam się. – Hazardziści się znaleźli. Obstawiajcie wyniki ligi, to może coś wygracie, a nie koście w duecie wszystkich dookoła w karty.  
W oczach Katalończyka już widzę, jak planuje wyciągnąć ciężką artylerię w postaci niejakiego Davida Villi, który w pewnym stopniu się z nimi zbratał w ogrywaniu składu. Na pożegnanie nawet Pepa ogołocili z pięciuset euro w samą ponchę, nie wspominając o pokerze i makao.
– Kryzys macie z Avalon, że się na nas i naszym zamiłowaniu do gier karcianych wyżywasz? – złośliwości nie można Geriemu odmówić, ale w gruncie rzeczy rację ma.  
Ja i Avalon mamy kryzys, który jest spowodowany całkowicie odmiennymi trybami życia.


Wiedziałem, w co się pakuję. Kiedy mieszkałem sobie w pałacyku na Sarrii, a Avalon zajmowała niewielki apartament na Ravalu, jakoś sobie radziliśmy z innymi trybami życia. Spotykaliśmy się głównie wieczorami, chyba że miała gorszy dzień, albo naprawdę dobrze szło jej pisanie. Wtedy zgodnie odpuszczaliśmy wspólną kolację w palmiarni Plazy. Stolik na każdy wieczór zarezerwowałem tam po naszej pierwszej wizycie, ponieważ Avalon zasmakowała w tamtejszym serze tofu. Nie dość, że artystka, to jeszcze wegetarianka, która jest całkowitym kulinarnym beztalenciem. Przed ślubem jeszcze o tym nie wiedziałam, ale gotowanie dla niej ogranicza się do kaprysów o drugiej, trzeciej w nocy; parokrotnie zdarzyło jej się w nocy nawet ciasto upiec, ale zwykle wychodził zakalec.
Avalon nigdy nie nadawała się na partnerkę życiową, o jakiej marzyłem kiedyś. Chciałem ciepłej kobiety, która będzie przy mnie, która będzie mnie wspierać i dbać o to, ażeby w naszym domu panowała ciepła atmosfera. A tymczasem moja żona jest roztrzepaną artystką o irytującym – z czasem już do tego przywykłem i zapewne każdy poszedłby moim śladem – zwyczaju bałaganienia i nieumiejętnością zachowywania się cicho. Moja Avalon to chyba najgłośniejsze zjawisko w moim życiu, o wiele bardziej efektowne od wypełnionego po brzegi Camp Nou podczas którejś z koronkowych akcji z piłką pod nogami moimi i Iniesty.  
Dziś, rok po ślubie wciąż niekiedy nie wierzę, iż jednak odważyłem się związać swoją przyszłość z taką kobietą, z artystką z krwi i kości, a do tego Karaibką.
Moja Avalon to najbardziej nierozgarnięte zjawisko, jakie stąpa – lub w jej przypadku obecnie śpi – po barcelońskiej ziemi.
– Panowie, zagramy jeszcze meczyk i możecie iść – dociera do mnie głos Tito Vilanovy, naszego trenera, który tak naprawdę prowadził treningi i w latach panowania Guardioli. – Xavi, Andrés, powybierajcie sobie składy, tylko nie przeforsujcie nogi Davida.
I tyle go widzimy. Znika w cieniu budynków Ciudad Esportiva, zostawiając nas z ojcem Busquetsa, który zwykle opiekuje się jedynie bramkarzami. Ze względu, iż jestem starszy – i wiekiem, i stażem w klubie – wybieram jako pierwszy. No więc dobrze, nie będę wydziwiał i tak mam za dużo szaleństwa w domu.
Moje małżeństwo to jedno wielkie szaleństwo, ale sam tego chciałem. Ostrzegała, że bycie z nią może męczyć, a ja byłem zaślepiony miłością. Nadal jestem, bo akceptuję jej hałasy o czwartej rano, kiedy parzy sobie kolejną kawę, akceptuję uruchomiony o piątej blender, jeśli ma ochotę na koktajl-papkę z bananów, mango, jogurtu i mleka. W gruncie rzeczy pozwalam jej na wszystko, akceptując każdy jej kaprys, choćby najdziwniejszy.
– Pepe, staniesz na bramce – zwracam się do José Manuela Pinto, co dla reszty składu jest jednoznaczne.
Iniesta skina głową.
– Klasyczny skład, bez udziwnień – przytakuje mi, a ja uśmiecham się delikatnie, stając w środkowym kole boiska Ciudad Esportiva w towarzystwie młodego Gerarda Deulefeu, który od powrotu z Estonii z mistrzostw Europy do lat 19 trenuje z nami.
Na następne pół godziny wyrzucam Avalon z głowy, skupiając się jedynie na niepozwoleniu Inieście odebrać mi futbolówkę.


Sącząc wodę mineralną z cytryną w Quatro, gdzie chodzimy na lunche, Carles Puyol przygląda mi się nie bez zdziwienia w ciemnych oczach. I to od dobrego kwadransa, nie mówiąc przy tym niczego. Po prostu sączy tę swoją wodę z pływającym po dnie plasterkiem cytryny i niby to słucha gadki Cesca, którego słowa jednak pozostają bez odzewu. Jałowa gadka Fábregasa o ostatnim wymyśle jego dziewczyny zawsze zostaje nieskomentowana
– No co? – odzywam się wreszcie odrobinę zirytowany jego wpatrywaniem się we mnie. Słoneczne światło przenikające przez nieszczelnie zasłonięte jasnymi tkaninami okna znajduje odbicie w mojej obrączce i błyska wprost w oczy Messiego. Ten o mało nie krztusi się konsumowanym kawałkiem befsztyku – krwisty, świeży, doprawiony ziołami prowansalskimi i czosnkiem – przez co Villa musi poklepać go po plecach.
– Nic, nic – odpiera po chwili. Prycham niezadowolony z takiej odpowiedzi, a nasz kapitan przez kilka minut milczy, nim wreszcie decyduje się oznajmić wszem i wobec: – Oświadczyłem się Malenie i powiedziała „tak”.
Biedny Leo znów krztusi się befsztykiem, a Jordiemu ciężko jest hamować wybuch śmiechu, jaki bardzo chce ujrzeć światło dzienne spowodowany wytrzeszczającym oczy Messim.
– W sumie to nie jest głupi pomysł – kwituje bardzo dyplomatycznie Busquets. Warto wspomnieć, iż zamiast kobiety ma trzy piranie w akwarium.
Upoważniony spojrzeniem przeze mnie Villa wzdycha.
– Jak ją kochasz, to się hajtajcie – dokładnie takie samo zdanie padło z ust Asturyjczyka rok temu, kiedy ja oświadczyłem się Avalon.
Oprócz mnie i jego w klubie jest żonaty jeszcze Iniesta – i to od trochę ponad miesiąca – Victor, ale on woli się nie udzielać, Alves, który ma trudną żonę, i Pinto oraz Abidal. Abiego z nami nie ma, zaś Pinto podchodzi do wszystkiego, a w szczególności własnego małżeństwa na zasadzie „Och, jakoś to będzie”. Do dawania rad Carlesowi w taki sposób, ażeby przypadkiem się nie zniechęcił, zostajemy tylko we trzech: ja, David i Victor.
– Bardzo dyplomatyczne – kwituje Alves. – Moim zdaniem Malena jest szurnięta i to bardzo głupi pomysł, bo będziesz miał istne piekło w domu.
Wzdycham ciężko.
– To samo mówiłeś o Avalon – wypominam mu. – A jakoś jesteśmy małżeństwem od roku i dobrze nam razem. Właściwie się nie kłócimy.
Wiem, jaki zaraz wyciągnie argument – bo Avalon wiecznie śpi lub pisze i właściwie się mijamy.
Nie robi tego, bo głos zabiera Victor.
– Kiedy chcecie brać ślub? – jego ton jest równie rzeczowy jak befsztyk Messiego, który powoli znika z talerza zapijany pepsi. Kontrakt reklamowy zobowiązuje nawet w Quatro pomiędzy treningami.
– Na święta.
– I tak ze sobą mieszkacie – kontynuuje Victor, najracjonalniejszy z nas wszystkich. – Myślę, że to będzie dobre małżeństwo. Może i Malena jest trochę roztrzepana, ale przecież to nic złego. Avalon nie jest lepsza, przynajmniej tak twierdzi sam Xavi, a nie wygląda na takiego, co ma problemy w małżeństwie i jest nieszczęśliwy.
Och, naprawdę? Przecież moje małżeństwo to jeden wielki problem i ciągłe mijanie się z Avalon. Kiedy ona śpi, ja mam treningi i prowadzę życie towarzyskie. Kiedy ja śpię, ona tworzy, próbuje gotować, tłucze się po mieszkaniu i jest nader aktywna. Nasze małżeństwo to ogromna pomyłka, która pomimo bycia właśnie błędem uszczęśliwia mnie i moją żonę najbardziej.


Poznaliśmy się na plaży w Punta Cana, gdzie pojechałem na wakacje wraz z Iniestą, jego wtedy jeszcze dziewczyną, a także Torresem i Olallą po Euro w Austrii i Szwajcarii. Jej druga książka miała wejść na rynek w przeciągu najbliższych dni, kiedy ujrzałem ją spacerującą wieczorem w długiej sukience w kwiaty po plaży. Następnego dnia już o mało nie szalałem na samą myśl o jej oczach w odcieniu ciemnego dżinsu, czarnych jak smoła, długich włosach opadających luźnymi falami na ramiona i łopatki. Poza tym była drobna, szczupła, między palcami jej lewej dłoni żarzył się papieros. Uśmiech miała niesamowity, uwodzicielski i nieśmiały zarazem, zaś rzęsy naturalnie długie i równie ciemne jak oczy.
Nazywała się Avalon Iraola i miała dominikański paszport. Umówiłem się z nią na kolację kolejnego wieczora. Wydawała pod swoim nazwiskiem i choć do tamtej chwili ani jedna jej książka nie trafiła w moje ręce, stałem się jej zażartym fanem, zaś ona okazała się być kibicką Athleticu Bilbao. Miała baskijskie nazwisko, choć sama uważała, iż jest obywatelką Dominikany i nic nie mogło na nią wpłynąć. Ja nawet nie próbowałem zmieniać jej podejścia do swojego pochodzenia, ale zaprosiłem ją do Hiszpanii. Skinęła głową i powiedziała, iż kiedyś na pewno odwiedzi mnie w Barcelonie. Uśmiechała się przy tym naprawdę pięknie, a dwie randki później miała wyjechać do Stanów na premierę książki.
Przez następne pół roku mieliśmy kontaktować się jedynie mailowo. Ale nikt nie zabierze mi świadomości, że to był dobry czas dla nas wszystkich – Avalon zbierała doskonałe recenzje, ja grałem jak zaczarowany, zaś oboje powoli się poznawaliśmy. Nie myślę o tych czasach często, ponieważ teraźniejszość jest o wiele ważniejsza i to właśnie nią musimy żyć, a nie pogrążać się we wspomnieniach, lecz kiedy już obrazy sprzed lat przychodzą, wiem, że niczego nigdy nie będę żałował. Avalon jest moim najwspanialszym cudem, zaś te nie przydarzają się tak często. Nie przeoczyłem mojej szansy na szczęście, choć między nami może rzeczywiście nie jest idealnie.
Tylko jak miałbym naprawić swoje małżeństwo, jeśli moja praca nie pozwala mi dostosować się do trybu życia Avalon, zaś ona nie umie tworzyć, kiedy słońce znajduje się na nieboskłonie?


Wieczorem wracam do domu z dużym bukietem pomarańczowych strelicji. Moja żona nie lubi banalnych gestów, zaś róże na pewno do nich należą. Avalon jest niebanalna, trudna do zrozumienia, pełna artystycznej wrażliwości i ekspresji. Niekiedy nawet ona sama ma problemy ze zrozumieniem wszystkiego, co drzemie w jej cudownej duszy.
Drzwi są otwarte, co sygnalizuje, iż już się obudziła i powoli próbuje doprowadzić do porządku swój wygląd.
– Wróciłem, kochanie! – wołam od drzwi. Staję w holu na kilka chwil, ażeby nie musieć szukać jej po całym mieszkaniu.
Z kuchni dociera do mnie odgłos odkładanego na stół kubka wypełnionego kawą, nim odzywa się Avalon:
– Jestem w kuchni – nie brzmi zwyczajnie, jakby coś złego się z nią działo. Normalnie nie dość, iż o tej porze siedzi w łazience, to jeszcze moim obowiązkiem jest przyniesienie jej kawy. A tymczasem widzę Avalon przy kuchenny stole z kubkiem parującego naparu obok i „Marcą” przed sobą.
– Czytasz te bzdury? – dziwię się, podchodząc do niej. Obraca głowę w moją stronę, a ja skradam z jej warg pocałunek. Siadam obok.
– Nie wiem – odpiera, przekładając kolejną stronę gazety. – Obudziłam się o drugiej i od tamtej pory miotam się po mieszkaniu.
Uśmiecham się ciepło do Avalon, nie chcąc pokazać, jak martwią mnie jej słowa. Mamy kryzys, oboje już chyba o tym wiemy.
– Wyjdziemy na Sarrię? – pytam. Nie chcę teraz z nią o tym rozmawiać, wolę odwlec tę chwilę do jutra, a może nawet i na dłuższy okres czasu.
Avalon wzdycha, wstając od stołu i wsadzając kubek do zmywarki. Uruchamiam ją co drugi dzień rano, a przychodząca około południa pokojówka wyciąga naczynia, sprzątając w mieszkaniu. Avalon nie ma do tego głowy, zaś ja poświęcam dnie treningom, bo moja żona i tak śpi.
– Nie wiem – słyszę jej cichą odpowiedź i już wiem, że ma dziś naprawdę perfidne samopoczucie. Ale nie powie o tym, bo jest za dumna; boi się swojej słabości, na samą myśl o ukazywaniu wahań nastrojów, jakie ją często nękają, Avalon aż drży z przerażenia. Nawet ze mną o tym nie rozmawia, domyślam się wszystkiego, po roku małżeństwa umiejąc bezbłędnie odczytywać wszystko zapisane pomiędzy wierszami jej zachowania, wyrazu twarzy, czy tonu głosu. Czytam z Avalon jak z otwartej księgi, ale pomimo tego brakuje między nami komunikacji.
– Carles chce się żenić na święta – podejmuję kolejną próbę nawiązania rozmowy. Avalon skina głową, wymrukując:
– To świetnie. Pogratuluj mu i Elenie.
Nawet nie mam siły uświadamiać Avalon, iż Puyol nie jest z Eleną od prawie dwóch lat. Opanowuje mnie jej apatia, z którą ostatnio nie umie się rozstać.
– Jak książka? – pytam, kiedy już odchodzi w stronę łazienki. Avalon odwraca się i obdarza mnie tym spojrzeniem. Milknę natychmiast, z trudem hamując narastający smutek, że pomimo mojej miłości związek z Avalon powoli się rozpada.
A przecież jeszcze kilka miesięcy temu jakoś sobie radziliśmy z tym układem, który na pewno nie jest normalny.


Pół godziny później wkraczam do łazienki z desperacką potrzebą wymienienia z Avalon kilku normalnych, nieprzesyconych ironią, czy niezadowoleniem zdań. Leży zanurzona w pianie o zapachu cynamonu, a w tle rozlega się Vivaldi. Ma zamknięte oczy i smutek wymalowany na twarzy. Delikatnie dotykam ustami jej policzka, który jest mokry, jednak nie jestem w stanie stwierdzić, czy to łzy, czy może jedynie woda. Wolę wierzyć w tę drugą opcję, łzy Avalon byłyby całkowitą porażką mnie w roli męża i jej jako żony.
Wzdryga się, kiedy ją całuję, natychmiast otwierając oczy. Szybko upewniwszy się, iż to tylko ja, odwraca wzrok jak najdalej ode mnie. Kucam przy wannie, biorąc jej dłoń swobodnie zwisającą nad podłogę w swoje ręce i mocno ją ściskając.
Wciąż na mnie nie patrzy.
Avalon, co się dzieje? – pytam.
Dociera mnie jedynie zduszony jęk. Przyciskam usta do jej delikatnej dłoni, której palce naturalnie układają się w pozycję, jaką przyjmują podczas pisania.
Avalon – proszę cicho, prawie skomlę jak szczeniak pozbawiony wszystkiego.
Xavi, idź sobie – wyrzuca z siebie moja żona, ale ja jestem uparty i nie ruszam się z miejsca. Głos Avalon napawa mnie strachem, bo nigdy dotychczas nie brzmiała tak źle, słabo i boleśnie zarazem. Jakby w jej życiu stało się coś naprawdę złego.
Avalon – próbuję jeszcze raz oporny na jej błagalną prośbę, abym odszedł, zostawił ją samą sobie. Jest moją żoną, nie mogę zostawić jej samej. – Co się dzieje, kochanie?
Wzdycha ciężko i prawie na mnie spogląda, ale w ostatniej chwili jej mózg protestuje, jakby nie umiała patrzeć mi w oczy.
Zostaw mnie samą – powtarza.
Straciłaś kontrakt? Ktoś umarł? – nalegam, wciąż ściskając jej dłoń. Wyszarpuje ją niecierpliwie, wsadzając pod grubą warstwę piany w wannie.
Idź sobie – syczy niecierpliwie. – Nie chcę cię teraz widzieć.
Zrezygnowany wychodzę z pomieszczenia i zaszywam się w sypialni z książką w dłoni.
Avalon nie widzę do następnego poranka, kiedy budzę się w pustym łóżku, a moją żonę zauważam skuloną na sofie w salonie. Laptop jest wyłączony i leży na ziemi obok niej, ale ja chcę wierzyć, iż zasnęła tam ze zmęczenia, a nie dlatego, iż nie chciała spędzić nocy ze mną.


Dziwne – kwituje całą sytuację David Villa, kiedy podczas lunchu opowiadam o tym jemu, Inieście i Puyolowi. – Zwykle o kryzysie mówi się w okolicach trzeciego i siódmego roku małżeństwa, a nie rok po ślubie. Pierwsze lata są euforią i radością, jeszcze oddycha się czasami narzeczeństwa, chyba że pojawia się dziecko. Ale z tego, co nam wiadomo, dzieci nie macie.
A co ty nagle taki mądry się zrobiłeś? – szydzi z Villi Iniesta, który chyba jako jedyny spostrzegł moją przerażoną minę. Bo boję się jak głupi, a nie rozumiejąc słów Davida, przerażenie we mnie wzrasta jeszcze bardziej.
– Naczytał się filozoficznych książek Patricii i teraz za to płacimy my, a nie ona – odpiera Carles również z nutką kpiny, nawet nie pozwalając się odezwać Davidowi.
– Wal się, Puyi – odgryza się Villa, nim kontynuuje swoją wypowiedź. – Jeśli chcesz, pogadam z Patricią, przyjmie was na wizytę w ramach terapii małżeńskiej.
– Moje małżeństwo jest dobre, nie potrzebuje terapii – natychmiast protestuję, jakby automatycznie, bo wcale nie chcę dopuścić do siebie świadomości, iż coś może być nie tak też ze mną i moim stosunkiem wobec mojej żony. Może rozczarowałem ją przez ten rok i dlatego teraz ona nie chce ze mną nawet rozmawiać? – Prawdopodobnie Avalon ma po prostu gorsze dni, albo powieść jej nie idzie.
Iniesta spogląda na mnie z dezaprobatą.
– Może i jestem żonaty od trochę ponad miesiąca, ale doskonale widzę to, na co ty jesteś ślepy, Xavi. Macie oboje problem ze sobą. Gdyby Avalon nie radziła sobie z powieścią, ty byś na tym nie ucierpiał.
Powiedział, co wiedział. Do końca lunchu nie poruszamy już tego tematu, bo moi drodzy przyjaciele wcale mi nie pomagają, a ja sam już nie wiem, dlaczego nadal ciągnę tę farsę, zwaną potocznie małżeństwem. Dlaczego ciągnie ją Avalon, jeśli jest nieszczęśliwa.


– Nawet się nie odzywaj – warczy moja żona, kiedy zaraz po wejściu do domu znów spostrzegam ją w kuchni, gdzie coś gotuje. Coraz dziwniej czuję się we własnym mieszkaniu, bo Avalon naprawdę mnie zaskakuje. I wcale nie jest to pozytywne tego słowa znaczenie.
Nie odzywam się, jedynie cmokając ją w policzek na powitanie. Pocałowałbym ją w usta, lecz skutecznie się odsuwa, więc nie zostaje mi nic innego, jak usiąść przy stole i poczekać, aż sama zacznie mówić. Ale nie zaczyna, uparcie mieszając w garnku i uciekając spojrzeniem tam, gdzie na pewno nie ma mnie. Zaczynam się tego bać.
– Avalon – próbuję nawiązać rozmowę, lecz ona wciąż nie patrzy. – Avalon, spójrz na mnie – proszę cicho. Nie doczekawszy się reakcji, wstaję od stołu i podchodzę do niej, obejmując ją w talii. Czuję, jak cała sztywnieje, ale nie zostawiam jej samej sobie, schylając się i dotykając ustami jej karku.
Nie patrzy na mnie, lecz jakby się rozluźnia.
– Xavi, zostaw mnie – prosi cicho o wiele słabszym głosem niż wcześniej. Sama nie jest pewna, czy właśnie tego chce, a ja na pewno nie odpuszczę, nie zostawię jej samej.
– Avalon, chcesz się rozwieść? – walę prosto z mostu, nie umiejąc owijać w bawełnę w kwestii, która ostatnio niesamowicie mnie męczy.
Mojej żonie aż rozszerzają się oczy ze zdziwienia. Ale milczy, co dla mnie jest jednoznaczne.
– Wyprowadzę się jutro.
Zostawiam ją samą w kuchni, gdzie oniemiała ze zdziwienia stoi jeszcze dobry kwadrans. A ja w tym czasie biorę długi prysznic i kładę się do łóżka.
W nocy wydaje mi się, że Avalon cicho łka w salonie, lecz nie mam siły do niej wstać, przytulić i obiecać, że będzie dobrze. Bo już od dawna nie jest dobrze i tak nie będzie. Nasze małżeństwo to jedna, wielka porażka, z której zaczęliśmy zdawać sobie sprawę o rok za późno.


Zawsze kochałem Barcelonę. Miała swój niepowtarzalny klimat, tę nigdzie indziej niespotykaną okazję, ażeby poczuć się jak lata temu. Dziś Barcelona jest o wiele bardziej nowoczesna, dziewiętnastowieczne pałacyki na Tibidabo zostały zastąpione nowoczesnymi willami, a Raval nagle stał się obleganą przez turystów dzielnicą rozrywkową. Na Ramblas w tych czasach przewijają się sami obcokrajowcy, w szczególności azjatyccy turyści z szerokimi uśmiechami i cyfrówkami w dłoniach. Tylko Sarriá gdzieniegdzie ma swój stary klimat z połowy zeszłego wieku. Jest rok 2012, dokładniej początek jesieni, Barcelona jest duszna, głośna i tłoczna. To nie jest miasto, które tak uwielbiam. Ale nie protestuję, przechadzając się ulicami Ravalu w stronę Sarrii. Mieszkałem kiedyś na Sarrii i właściwie dotąd mam tam obecnie pusty i chylący się ku upadkowi pałacyk. Przez chwilę chciałem go nawet wynająć, ale nosi w sobie za wiele wspomnień z mojej młodości – zostałem właścicielem tegoż domku już wiele lat temu, na samym początku wieku, kiedy jako młody chłopak zaczynałem grać w futbol na poziomie. Wtedy FC Barcelona nie była taka doskonała, nikt nie miał jej kompleksu. Dziś podobno należę do światowej czołówki najlepszych piłkarzy świata, mój klub jest najlepszym z najlepszych, moja żona to piękna i świetna pisarka, moje mieszkanie jest duże, ekskluzywne i ładnie urządzone, a zakupy przywodzi nam pracownik supermarketu, który ma klucze od naszego domu.
Powinienem cieszyć się swoim szczęściem, kochać moją cudowną i piękną żonę, grać w piłkę na najwyższym poziomie, a przede wszystkim dziękować Bogu za to, że dał mi wszystko. Absolutnie wszystko, czego mogłem w życiu pragnąć. Moja żona mnie kocha, miliony kibiców na świecie mnie kochają, nawet fani innych klubów darzą swoistym respektem – czego mogłem pragnąć ponad to? Musiałbym być bardzo głupim człowiekiem, ażeby chcieć jeszcze więcej, ażeby twierdzić, że wcale nie jestem spełniony, że do szczęścia wiele mi brakuje. Musiałbym być wielkim idiotą, żeby w ogóle móc o tym pomyśleć. A nim nie jestem; jestem normalnym człowiekiem, facetem z grupy tych zwyczajnych, tych, których w samej Barcelonie są miliony. Nie zdradzam żony, kocham swoją rodzinę, chcę zapewnić im wszystkim pewną przyszłość, każdego dnia jak głupi lecę do pracy – w moim wypadku na trening – z której wracam wieczorem, oczekując jedynie jednego czułego uśmiechu mojej żony. A tymczasem jestem ignorowany przez piękną Avalon Iraolę, obecnie Hernandéz, choć nigdy nie wyraziła ochoty na przyjęcie mojego nazwiska. Hernandézów na tym świecie jest od groma, a Avalon Iraola już stała się znana – to jej słowa, które nawet mnie nie ruszyły. Oboje wiedzieliśmy, że tak się stanie, że nie będziemy afiszować się tym małżeństwem. Przez pierwsze tygodnie naszego związku prasa głośno o tym trąbiła, ale potem uznali nas za stosunkowo nudnych w porównaniu z nową, kontrowersyjną przyjaciółką Cesca, niejaką Daniellą, czy jakkolwiek podobnie jej na imię. Nasz ślub nawet nie rozszedł się po mediach, nie było zdjęć, żadnych wzmianek. Jakbyśmy wcale go nie wzięli. Avalon nieszczególnie to przeszkadzało, bo prawie kończyła swoją czwartą powieść, która została wydana dopiero osiem miesięcy po naszym ślubie, ale nie wykorzystała mnie do promocji. Chyba uznała, że nie wypada jej wciągać czytelników w nasze prywatne życie. Jedyną wzmianką na temat naszego związku była dedykacja: Mojemu mężowi, Xavierowi, który każdemu nowemu dniu nadaje barw.
Nawet po tym prasa po prostu nie pytała. Nie pytał nikt, pojawiły się może ze dwa krótkie artykuliki, ale te bardziej dotyczyły samej Avalon lub jej powieści, a o mnie wspominali pod sam koniec. Zaledwie kilka zdań.
Mieliśmy to, czego pragnęliśmy najbardziej – spokój, normalność, zero szumu dookoła nas. Ciszę.
Spacerując Sarrią, nie mogę nie zatrzymać się pod moim przeklętym domem. Klucze mam w kieszeni spodni, zgarnąłem je szybko, kiedy wychodziłem z mieszkania. Avalon spała na sofie w salonie, a ja nie miałem siły spędzać wolnego od treningów dnia na patrzeniu nań i rozważaniu, dlaczego takie beznadziejne z nas małżeństwo. Musiałem uciec gdzieś, gdziekolwiek, byleby jednak jak najdalej od niej. Kiedy się obudzi, pewnie i tak będzie to dlań bez znaczenia, czy jestem, czy też mnie nie ma. Może wrócę szybciej, spakuję rzeczy i na powrót wprowadzę się do pałacyku na Sarrii.
Pewnie tak zrobię, bo moja żona chce rozwodu. Nie znam jej powodów, nie usłyszałem nawet potwierdzenia z jej ust, lecz w jej oczach malował się ból, a reakcja była dla mnie jednoznaczna. Po roku małżeństwa wszystko przestanie nagle istnieć, zostanę sam, bojąc się walczyć o kobietę, którą przecież kocham.
Wspominając, staję przed murem okalającym moją posiadłość. Jest obrośnięty bluszczem i mchem, wysoki i daje wrażenie swoistej twierdzy. Jedyną luką jest furtka z kłutego żelaza w niegdyś czarnym kolorze. Dziś jest pokryta patyną, dzięki czemu idealnie pasuje do muru o mrocznym, starawym charakterze. Cała posesja jest w takim stylu, jakby właśnie w tym miejscu czas zatrzymał się przed wiekiem, jakby mój własny dom stał tam od wielu, wielu lat. Kiedy go kupiłem, był zaniedbany i opuszczony, niezamieszkany od wielu lat. Dziś wiem, że przekonał mnie jego ponadczasowy charakter, ta rzadka dziś cząstka dawnej Barcelony, jaka została w tak niewielu miejscach. Na murze, pod bluszczem, kryją się postrzałowe rany z wojny domowej ponad siedem dekad temu.
Wciskam klucz w nowy zamek w furtce, przekręcam i po chwili wielki, zarośnięty już ogród stoi przede mną otworem. Jest duży, głównie trawiasty, choć do samych drzwi prowadzi ścieżka z kamiennej i krzywej kostki brukowej. Na lewo jest niewielka, zaniedbana fontanna wypełniona deszczową wodą i mułem. Nigdy się nią nie przejmowałem, bo i nie było sensu – to stara instalacja, więc jej renowacja, konserwacja i wszystko inne, co nagle wymyśliliby ci od zabytków (a za taki na pewno uznaliby tę dziurę w ziemi, bo przecież jest przedwojenna), kosztowałaby mnie fortunę. Za to dom jest odświeżony, tynk nie odpada w żadnym miejscu, wszystko jest idealnie dopracowane i zadbane. To duży budynek, bardzo stary, z wieżyczką wyrastającą z prawego boku. W niej znajduje się moje ulubione pomieszczenie, które uczyniłem sypialnią. I właśnie tam zmierzam przez zatęchłe, zakurzone pomieszczenia – ciemny hol, duży, przestronny salon o przykrytych białą kołdrą kurzu meblach, a następnie niewielkie schody do tak zwanego studia. To piętrowy dom, jednak schody prowadzące do studia są ukryte obok spiżarni, zaś te na piętro zdobią przestrzeń za salonem i są ogromne i ozdobne. Piętro jest w sumie niezagospodarowane. Mieszkałem tutaj sam, nie potrzebowałem żadnego z pięciu znajdujących się tam pomieszczeń.
W studiu – kwadratowym pokoju o oknach na każdej ścianie – cuchnie zaduchem, kurzem i zdechłymi myszami. Dziś nie da się tutaj mieszkać, a sam sprzątać nie będę, zadzwonię po ekipę trudniącą się tym zawodowo. Najwyżej przecierpimy z Avalon jeszcze kilka dni pod wspólnym dachem.
Wychodzę z domu zadowolony, że mam plan na następne dni. Moje małżeństwo legło w gruzach, jest o wiele większą ruiną niż ten dom, kiedy go kupiłem. Pałacyk na Sarrii to moje najukochańsze dziecko, najwierniejsza inwestycja i jedyna rzecz, której nie oddam Avalon. Ona nigdy nie przekroczyła jego progu, tak więc nie będą dręczyć mnie tam wspomnienia, wyleczę się z ran, jakie ta kobieta zadaje mi przez ostatnie dni.
Kiedy wracam do domu, Avalon siedzi skulona na łóżku w sypialni. Płacze. A ja jestem zbyt tchórzliwy, żeby nawet zapytać, dlaczego to robi. Znów uciekam, tym razem do Piqué, który przyjmuje mnie ciepło w pustym mieszkaniu butelką czystej.


Kolejnego poranka, choć to co prawda ledwo czwarta piętnaście i nie jestem pewny, czy już mogę mówić „poranek”, do domu wracam w chwili, kiedy Avalon z zaczerwienionymi oczami zakopuje się w pościeli. Nie widziałem jej w naszym łóżku od kilku dni, może nawet tygodni, więc to takie dziwne uczucie.
A ja jestem upity szkocką, białym winem i brandy – tym, czego Geri miał najwięcej w barku. I chyba właśnie przez alkohol pozwalam sobie wejść do sypialni i pomimo jej czerwonych oczu, pomimo niemej prośby o zostawienie jej samej sobie, podchodzę i mocno ją przytulam. A ona, Avalon, która jest przecież moją żoną, wybucha spazmatycznym płaczem, wtulając się we mnie jeszcze mocniej.
– No już, Avalon, nie płacz – proszę.
A ona płacze jeszcze głośniej i intensywniej. I milczy. Lecz chyba wolę, ażeby milczała, bo kiedy już się odzywa, aż drętwieję.
– I tak cię nie obchodzi, że płaczę. Idź, przecież przyszedłeś tutaj tylko dlatego, iż jesteś pijany.
Boli. Jej słowa ranią, ale zaciskam zęby i jeszcze mocniej przytulam do siebie jej drobną sylwetkę.
– Dusisz mnie, Xavi – mamrocze. Natychmiast poluźniam uścisk, ale puszczam jej. Nie potrafię.
Jestem upity, żona i tak ode mnie prędzej czy później odejdzie, a umiejętność racjonalnego myślenia została przed drzwiami naszego mieszkania. Nie chcę jej zostawiać, nie tej nocy. Alkohol jest dobrą wymówką, użyję jej, jeśli zajdzie taka potrzeba, a tymczasem chcę móc tulić najważniejszą dla mnie osobę w ramionach i szeptać jej, iż wszystko się ułoży. Pewnie to kłamstwa, sprzedawanie nic niewartych złudzeń, lecz w tej chwili właśnie złudzeń potrzebuję najbardziej. I Avalon również.
– Wybacz – szepczę w jej hebanowe, jedwabiste włosy. Powoli sama się przemaga i dobrowolnie przysuwa się bliżej mnie, układając głowę na mojej piersi. – Avalon, co się dzieje? – staram się być łagodny, nie przerazić jej dążeniem do poznania prawdziwego powodu jej smutku. A może nawet i wyciągnę z niej to, dlaczego nasze małżeństwo się posypało?
– Nieważne – mamrocze cicho głosem, który nie brzmi najlepiej. Gdybym nie był pijany, pewnie wyczułbym targający nim ból spowodowany samą moją obecnością.
– Avalon – nalegam. Karaibka ciężko wzdycha, hamując dotychczas płynące po jej policzkach łzy.
– Xavier, czy to naprawdę takie istotne? – próbuje zlekceważyć swoje wcześniejsze zachowanie, lecz nie daję się na to nabrać. Znam każdą sztuczkę Avalon, zaś lekceważący ton upewnia mnie, iż to wcale nie jest takie wielkie nic. Coś dużego leży mojej żonie na sercu, a w moim pieprzonym obowiązku jest to z niej wyciągnąć i pomóc jej się z tym uporać.
Nawet jeśli praktycznie już wyprowadziłem się na Sarrię. Nadal jesteśmy małżeństwem i dopóki nim będziemy, czuję się w obowiązku wspierać Avalon w gorszych chwilach.
– Tak.
Rozbawia ją to. Wybucha śmiechem, choć jest on suchy i pozbawiony jakiejkolwiek wesołości. Ironiczny.
– Nie wierzę, nagle zaczęłam cię interesować! – woła, wciąż się śmiejąc. Wciąż drwiąco. – Dawno nie opowiedziałeś tak doskonałego żartu, Xavier.
Dawno moja żona nie była tak szyderczo nastawiona do świata.
– To ty chcesz się rozwieść – prycham, bo udziela mi się jej humor.
Wybucha jeszcze głośniejszym śmiechem. Ale teraz już nawet pozbawionym ironii, raczej pełnym żalu i zdziwienia.
– Ja? – unosi dłonie w obronnym geście, kiedy nagle przestaje chichotać. – Pojebało cię, Hernandéz? To ty mi wyskoczyłeś z rozwodem!
Coś mi tutaj autentycznie nie pasuje. Jednak nim zdążam zapytać, Avalon Iraola, której widocznie praktycznie nie znam, choć od roku jesteśmy małżeństwem, ciężko wzdycha.
– Zostaw mnie, Xavi. Jestem zmęczona.
Chcę wstać i rzeczywiście sobie pójść gdziekolwiek, byleby nie musieć zostać w tym mieszkaniu, lecz miast tego z moich ust wydobywa się pytanie, które nas oboje wprowadza w osłupienie.
– Mogę z tobą zostać?
W ramach odpowiedzi wtula się we mnie mocniej i przymyka powieki w moich ramionach. Czyli się zgadza.
Niedługo później zasypia, zaś ja mogę tylko patrzeć na nią taką spokojną i piękną, taką, jakiej od dawna jej nie widziałem. A ja, głupi facet, zastanawiam się, co takiego dzieje się w głowie mojej cudownej żony, że nie umiemy sobie poradzić z tym we dwoje i cierpi na tym nasz związek, lecz nie wymyślam nic. Absolutnie nie wiem, dlaczego moje małżeństwo przechodzi taki ciężki kryzys, a ta niewiedza przeraża mnie jeszcze bardziej. Bo kiedy nie wiem, nie mogę tego naprawić, nie mogę sprawić, że Avalon i ja przetrwamy. Wtedy też, o szóstej rano w moim własnym mieszkaniu dociera mnie buczenie niewyłączonego laptopa i niesiony przeczuciem uwalniam drobną sylwetkę Avalon ze swojego uścisku. Po cichu – choć moja żona ma twardy sen i raczej nie obudziłbym jej, trochę się tłukąc; nigdy tak się nie stało – idę do salonu, gdzie na sofie spostrzegam uruchomione, trawiastozielone urządzenie. Bez zastanowienia siadam obok laptopa, kładę sobie go na kolanach i po kilku chwilach z całkowitym osłupieniu wpatruję się w jego ekran.
Plik edytora tekstu, czarno-szary po bokach, nowy Word. A w środku biała płachta wyimaginowanego papieru zapełniona jedynie Xaviemu w podziękowaniu za wytrzymywanie ze mną i za jego miłość, dzięki której przetrwamy. Tytuł pliku „Nasze szczęśliwe zakończenie”. Treści brak.
Jej pisana od wielu miesięcy powieść. A może nieudolna próba udowodnienia sobie, że nadal potrafi tworzyć? To jedyne dzieło, jakie zaczęła po naszym ślubie.
A dokładniej – próbowała zacząć.
I wtedy wszystko staje się dla mnie jasne. Przez mój upity umysł przedostaje się myśl, iż właśnie przeze mnie Avalon nie jest w stanie pisać.
Następne, co pamiętam, to widok mojego salonu na Sarrii i zapach kurzu dookoła mnie, kiedy budzę się wciśnięty w fotel z opróżnioną butelkę wina pod ręką i ostatnią powieścią Avalon Iraoli na stoliku naprzeciw siebie.


Tydzień później składam pozew. Uwolnię Avalon, a wtedy zacznie tworzyć na poważnie. Nie mogę trzymać na uwięzi tej wspaniałej kobiety, ani jej talentu. Ona musi pisać, aby móc żyć, zaś ja odbieram jej umiejętność tworzenia.
Moje odejście jest dla niej największym błogosławieństwem. Najlepszym, co mogę zrobić. I moje uczucia, krwawiące serce, wcale się nie liczą, nie mogą się liczyć.
Prawdziwym dowodem miłości jest dążenie do szczęścia drugiej osoby. Zaś Avalon będzie szczęśliwa beze mnie, o czym doskonale wiem. I dlatego składam pozew, dlatego ignoruję każdą z wypowiedzi moich kumpli.
– Jesteś pojebany – oświadcza mi Victor.
– Chyba cegłą w ten pusty łeb dostałeś – dodaje Pinto.
– Popierdoliło cię, Xavi?! – krzyczy wściekły Messi.
– Leo ma rację – popiera go niby bezstronnie Mascherano.
– Ty ją kochasz, dupku – wypomina mi Alves.
– Ona ciebie kocha, ty frajerze! – uściśla Carles.
– Popełniasz błąd – kwituje wszystko ze stoickim spokojem Busquets.
Ale dopiero słowa Afellaya uświadamiają mi, jak wielki to błąd.
– Będziesz cierpiał, bo ją kochasz. I ona będzie cierpiała, bo kocha ciebie. Nie łatwiej byłoby wam we dwoje?
No właśnie, tutaj jest przysłowiowy pies pogrzebany.
Bo nawet jeśli Avalon będzie cierpieć i cierpieć będę ja, ją ból zainspiruje do napisania wspaniałej książki, a ja jakoś się z tym uporam, rzucę się w wir pracy. Obojgu nam rozwód wyjdzie na dobre.
Powtarzam sobie to jak mantrę również kilka tygodni później, gdy ona wchodzi na salę rozpraw. Jest nieznacznie spóźniona, ma rozwiane przez wiatr włosy i smutek wymalowany na twarzy.
Zapytana, czy chciałaby wnieść wniosek na orzeczenie o winie, odpiera cicho:
– Ja nawet nie chciałam tego rozwodu.
Zamykam na jej słowa oczy, ażeby tylko nie patrzeć na postać pięknej Karaibki, którą właśnie dla jej dobra wyrzucam ze swojego życia. Nie umiem zachowywać obojętności na jej widok, dlatego też do końca rozprawy uciekam wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie patrzeć na nią. A ona jest z tym chyba pogodzona, bo orzeczenie o rozwodzie między Xavierem Hernandezém Creusem a Avalon Iraolą przyjmuje z godnością i bez łez.
Dostaje nasze dawne mieszkanie nad Ramblas. Mówi, że nie chce więcej, lecz ja między wierszami jej wypowiedzi wyczytuję, iż wolałaby, ażeby wszystko wróciło do naszej spokojnej rutyny. Jednak nie wraca, bo nie ma już nas. Zniszczyłem to dla jej dobra, bo musi pisać.
Dziewięć miesięcy później wydaje powieść. „Nasze szczęśliwe zakończenie”. Dedykacja jest logiczna: Xaviemu w podziękowaniu za wspaniały rok, jaki mi podarował. I Toto, ponieważ jest wszystkim, co nadaje życiu sens. Mnie mówi to wszystko. Avalon jest szczęśliwa beze mnie, a ja zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, ażeby do tego dopuścić. Dałem jej wolność, dzięki której mogła pisać, dzięki której stworzyła bezwarunkowo najlepszą ze swoich książek. Może zapłaciłem za to jej utratą, może straciłem część siebie, a kobietę, która była wszystkim, oddałem innemu, lecz to było najlepsze posunięcie, największy dowód mojej miłości.
Toto z dedykacji jest przystojnym biznesmenem. Z „Marci” dowiaduję się o ich ślubie po sukcesie powieści Avalon. Z prasy wiem też, iż powieść ta jest interpretowana jako obraz drugiego związku Avalon Iraoli.
Dopiero lata później, kiedy znam „Nasze szczęśliwe zakończenie” na pamięć, dociera do mnie, iż moja była żona i jedyna kobieta, jaką byłem w stanie pokochać, w swojej piątej powieści namalowała pełen żalu obraz życia, jakie mogliśmy mieć, gdybym nie uciekał. I wtedy wszystko nabiera sensu, ponieważ kocham ją nadal, a ona w głębi duszy kocha mnie. Dociera do mnie, że nasz związek rozpadł się z mojej winy, że łudząc się, iż ułatwię jej życie, złamałem ją. Zniszczyłem jej wizję życia, odebrałem wszystko to, czego potrzebowała. A po stracie naszego dziecka, o czym nawet nie była łaskawa wspomnieć, najbardziej potrzebowałam mojego wsparcia, którego jej nie udzieliłem. Wiele lat po tym wszystkim odczuwam do niej przez chwilę żal, iż nigdy nie wspomniała o ciąży, o tym, co mieć mogliśmy, lecz utraciliśmy to na rzecz… No właśnie, na rzecz czego? Ona nawet słowem nie powiedziała, dopiero z powieści dowiaduję się wszystkiego. Lecz tam bohater nie zostawia milczącej kobiety, wspiera ją i kocha do końca. Robi dokładnie to, czego ja nigdy nie dokonałem.
Jeszcze tego samego dnia wszystko się kończy, ale przede wszystkim moje życie dobiega końca. Kochałem ją przesadnie, łudząc się, iż jeśli pozwolę jej odejść, nie zapytawszy nawet o zdanie, będzie szczęśliwa. I właśnie tam popełniłem błąd. Nieznaczny, drobny, ale niedopuszczalny.
Tego dnia kończy się wszystko, ponieważ z miłości ją odepchnąłem. A bez niej nic się nie liczy.
Szkoda tylko, że w naszym przypadku nikt nie przewidział szczęśliwego zakończenia. 

wtorek, 14 sierpnia 2012

#1. Ones again.


Od autorki: Pomysł pojawił się nagle, podczas prasowania. Jego głównym zamysłem było stworzenie czegoś nowego, gdzie żona nie będzie tą złą, a główny bohater nie będzie taki grzeczny. Antonin dostał tę rolę, ponieważ… z grubsza – od jakiegoś czasu kusił mnie swoimi oczami i chciałam mu oddać to, co mu należne. Więc jest. Pisane podczas trzech nocy, trochę inne niż zawsze, trochę podobne do każdej historii. W każdym razie – nie ostatnie z tej tematyki. Jak dla mnie przyzwoite, znośne, zawsze mogło być lepiej. Miłego czytania :) xx
Czas pisania: sierpień 2012
Długość: 33 strony.
Dedykacja: Karolinie. Ponieważ Antonin. Ponieważ to ona jest płomykiem głupiutkiej, radosnej nadziei w tym nędznym świecie. To ona rozbawia, ratuje od łez i pomaga żyć. To ona jest jedną z najważniejszych dla mnie osób w tym świecie i to ją bezgranicznie kocham.


~*~





Pamiętasz, Adela, ten dzień, w którym zdecydowałaś się zostać na onkologii na dłużej? Jasne, że pamiętasz, w końcu tamtego przeklętego piątego września twoje życie się zmieniło, zaczęło od nowa. Nie mogłabyś zapomnieć, Adela. Nie umiałabyś wymazać z pamięci ostatnich dni z Adamem, ostatniego uścisku jego dłoni i pokrzepiającego uśmiechu, na jaki się zdobył, nim zostawił cię samą. 
Nie masz prawa zapomnieć. Adam był twoim błogosławieństwem, najlepszym, co cię spotkało, a zarazem i przekleństwem. W końcu zostawił cię na tym złym świecie samą, ze złamanym sercem i statusem wdowy. A to wszystko w wieku niespełna dwudziestu pięciu lat, na chwilę przed zakończeniem studiów medycznych. Właśnie wtedy, podczas pogrzebu Adama na opolskim cmentarzu podjęłaś decyzję o zrobieniu specjalizacji z onkologii. Spędziłaś na tym oddziale już kilka miesięcy przy Adamie, poznałaś bliżej cały personel, zaprzyjaźniłaś się nawet z lekarką prowadzącą przypadek Adama – to ona ze łzami w oczach powiedziała ci, że nie umie go uratować, a potem płakała razem z tobą – właściwie, Adela, zdążyłaś już poczuć się tam jak u siebie.
I spędziłaś na opolskiej onkologii dwa lata na stażach, a potem też jako rezydent. Obserwowałaś chorych na nowotwory, wspierałaś ich, wykonywałaś badania i za wszelką cenę starałaś się uratować choć kilka żyć. A to wcale nie było takie łatwe.
Praca na onkologii cię przygnębia, Adela, bądź ze sobą szczera. Każdy dzień spędzasz w miejscu, gdzie śmierć jest wyczuwalna, gdzie ciężko o optymizm. Ale nie bierzesz przez te wszystkie lata – a uzbierało ich się aż sześć – ani dnia wolnego, łudząc się, iż śmierć Adama nie poszła na marne, bo dzięki niej uratowałaś wiele żyć. Trwasz wśród śmierci, bo uparcie wierzysz, iż wtedy jesteś bliżej Adama.
Adela, jak ty cholernie za nim tęsknisz! Dziś masz trzydzieści jeden lat – pod koniec roku – tytuł doktora habilitowanego z onkologii i niewielki gabinet obok pomieszczenia ordynatora oddziału. Jesteś najmłodsza, ale też najbardziej zdeterminowana. Wszyscy twoi współpracownicy mają rodziny, wracają do hałaśliwych domów, tylko ty siedzisz nawet tydzień z rzędu na oddziale, okazjonalnie przesypiając się na sofie w swoim gabinecie, kiedy tylko w twoje ręce trafia przypadek beznadziejny.
Bo każdy taki przypomina ci Adama. A ty masz wrażenie, iż właśnie jego możesz uratować. Nie osobę, której dane są zapisane na karcie pacjenta, a Adama, choć ten nie żyje od dobrych pięciu lat. Właściwie trzeciego września minie już szósty rok, a ty, Adela, wciąż tkwisz w tych kilku dniach pomiędzy jego ostatnim oddechem a pogrzebem. Jakbyś utknęła w czasie, jakbyś nie zauważała niczego poza pracą.
W istocie, tylko praca się dla ciebie liczy. Cholera, Adela, masz trzydzieści lat na karku, zero życia osobistego, a w twoim gabinecie nie ma niczego, co mogłoby zaświadczyć, iż naprawdę należy do ciebie. Żadnego zdjęcia rodziny, zwierzęcia, czy nawet ulubionego zespołu, żadnej figurki na szarym, metalowym biurku, gdzie trzymasz jedynie idealnie poukładane dokumenty dotyczące obecnie leczonych osób. Poza tym masz tam jeszcze szary regał w segregatorami pełnymi danych, ze dwie medyczne książki i sofę z kremowej skóry, na oparciu której leży miękki koc z kolorze kości słoniowej dopasowany do dwóch niewielkich poduszek. Dostałaś je od przyjaciółki – tej samej, która leczyła kiedyś Adama – w prezencie na dwudzieste siódme urodziny wraz z butelką wina. Wypiłyście je we dwie w twoim niewielkim, równie pustym mieszkaniu w Opolu, gdzie zjawiasz się tylko od święta. Nawet nie pamiętasz, Adela, czy twoja lodówka przypadkiem nie świeci pustkami, a przywieziony przez mamę z Kędzierzyna przed dwoma tygodniami – albo też dużo wcześniej – obiad już zjadłaś, czy może jednak nietknięty wciąż leży na półce chłodziarki i nadaje się jedynie do wyrzucenia.
Kiedy ty ostatnio w ogóle zawitałaś w domu, Adela?
Gdy słyszysz to pytanie z ust swojej mamy, która sama wreszcie wyszła z inicjatywą i do ciebie zadzwoniła po kilku tygodniach – a przynajmniej tak podejrzewasz, bo od dawna nie orientujesz się w upływającym czasie – odpierasz lekceważąco:
– Niedawno, mamo.
– To znaczy kiedy? – drąży twoja rodzicielka.
Wzdychasz ciężko. Jaka ona jest uparta, nie sądzisz, Adela?
– W ostatnim tygodniu lipca – przyznajesz wreszcie, choć wiesz, iż równie dobrze mógł być to pierwszy tydzień maja. Pamiętasz tylko, że było wtedy gorąco, a mieszkanie cuchnęło kurzem i upałem. Co cię natchnęło, żeby po śmierci Adama zamieszkać samotnie na niewielkim poddaszu z widokiem na klinikę? No tak, masz bliżej do pracy, a przynajmniej tak to tłumaczyłaś wszystkim. Bo kto by pojął, iż dom na obrzeżach Opola miał za wiele wspólnego z Adamem i nie umiałabyś tam pozbierać się po jego śmieci?
Za wiele tłumaczenia. Wymówka dotycząca pracy jest szybsza i łatwiejsza do przyswojenia.
– Adela, na Boga! – woła twoja rodzicielka. – Jest początek września!
Przez głowę przebiega ci myśl, czy to nie za wcześnie na wrzesień. Szybko spoglądasz na kołonotatnik-kalendarz stojący na twoim biurku. Rzeczywiście, drugi wrzesień uśmiecha się do ciebie dużą cyfrą.
Brawo, Adela, jeszcze dzień, a przegapiłabyś rocznicę śmierci swojego męża.
– Przepraszam, mamo, zatraciłam się w pracy – udajesz skruchę, której wcale nie czujesz.
– Adela, na Boga! – powtarza twoja matka. – Bierzesz jutro urlop na co najmniej tydzień i przejeżdżasz do Kędzierzyna.
Już chcesz zaprotestować, jednak twoja rodzicielka to wyczuwa i natychmiast się rozłącza. Uniemożliwia ci zaooponowanie, co niemiłosiernie cię, Adela, wkurza. Na początku września od sześciu lat pracujesz jeszcze więcej, naprawdę zatracasz się w tym, jedynie raz idąc z bukietem niebieskich chabrów na cmentarz. Nienawidzisz września, bo kojarzy ci się jedynie z Adamem, jego pogrzebem i tymi pierwszymi miesiącami po jego śmierci, kiedy nie dawałaś sobie rady z niczym. A pomimo tego i tak nie ruszyłaś się z Opola, a na pewno już nie pojechałaś do Kędzierzyna. Ostatnio byłaś tam na Wielkanoc i doprawdy cudem wytrzymałaś aż cztery dni z mamą, która ciągle zrzędziła ci nad głową, że na litość Boską, Adela, to już szósty rok! Powinnaś kogoś sobie wreszcie znaleźć i tak dalej.
Bierzesz głęboki wdech, poprawiasz biały fartuch, w kieszonce którego lśni plastikowy identyfikator z twoim zdjęciem oraz imieniem i nazwiskiem. Adela Grzelak-Sierzputowska, doktor habilitowany onkologii. Krótko i konkretnie.
Już chcesz na powrót zagłębić się w dokumentacji medycznej pacjentki z części dziecięcej oddziału cierpiącej na zaawansowanego chłoniaka, ale przeszkadza ci w tym pukanie do drzwi.
– Wejść – rzucasz, mimo wszystko otwierając białą teczkę.
– Mam kawę – oświadcza twoja przyjaciółka. Jolanta Adamska uśmiecha się nieśmiało, unosząc do góry dwa kubki wypełnione aromatycznym naparem. Niechętnie zamykasz zadrukowany egzemplarz, po czym zapraszasz Jolę do środka gestem ręki. Wygodnie rozsiada się na sofie, a ty chwilę później znajdujesz się obok niej i ściskasz w dłoniach kubek gorącej, mocnej kawy.
– Dzięki – mamroczesz bardziej do kubka, niż uroczej, krótko obciętej blondynki przed czterdziestką. Jola wygląda na młodszą i ma ciepły uśmiech, który ładnie komponuje się z kobiecą, wysoką sylwetką. Od trzech lat mężatka, od dwóch mama Mikołaja. – Czeka mnie kolejna noc na oddziale.
– Powinnaś wrócić dziś do domu – oświadcza Jolanta. Parskasz na to nerwowym śmiechem.
– Nie chcę. Tym bardziej nie dziś.
Jola przez chwilę milczy, pewnie łącząc najbliższe dni z jakimiś wydarzeniami. Nie jest głupia, tylko ma bardzo dużo na głowie, więc nie masz jej za złe, iż nie pamięta. W końcu Adam nie był jej jedynym pacjentem.
– Tym bardziej nie powinnaś siedzieć w szpitalu – oświadcza wreszcie. – Powinnaś się rozerwać wreszcie, Adela, znaleźć sobie kogoś. Romans bez zobowiązań i te sprawy – uśmiecha się znacząco.
– I mówi to matka i mężatka – szydzisz nieznacznie, mocząc wargi w kawie. W sumie wiesz, że i Jola, i twoja mama mają rację. Powinnaś wreszcie pozbierać się po starcie Adama, związać się z kimś choćby dla seksu, ale przecież ty, Adela, nawet na seks nie masz czasu. Albo nie chcesz go mieć.
– Daj spokój, Adela – stwierdza lekceważąco Jolanta. – Należy ci się coś od życia. Poza tym na dziecięcym pojawi się za jakąś godzinę gorący towar – dodaje z bardzo dwuznacznym uśmiechem.
Aż parskasz śmiechem, bo Jola z tą miną zawsze działała na ciebie w taki, a nie inny sposób. Po prostu to takie zabawne, nie uważasz, Adela?
– Co masz na myśli? – pytasz, chociaż wiesz, iż celowo nie pojawisz się na dziecięcym. Nie teraz, na dzień przed rocznicą śmierci Adama.
– Kilkanaście gorących ciach z Zaksy wpadnie do dzieciaków. Będzie można pogapić się na zgrabne tyłki siatkarzy – parska głupim chichotem Jola.
A ty, Adela, tylko wzdychasz ciężko, bo twoja przyjaciółka ani trochę nie zmieniła się po ślubie. Masz wrażenie, że rozmawiasz z dwudziestokilkuletnią dziewczyną, a nie poważną Jolantą Adamską, zastępcą ordynatora opolskiego oddziału onkologicznego.


Na przekór twoim usilnym błaganiom dokładnie godzinę później zostajesz wezwana na dziecięcy do jednego ze swoich pacjentów. Siedmioletni chłopiec, już dwukrotnie po chemii, znów próbuje się wam „wymknąć”, jednak w ostatniej chwili przy pomocy kilku pielęgniarek udaje się zatrzymać go na jeszcze w tym świecie.
Z jego sali wychodzisz cała w łzach, które po twoich policzkach zaczęły płynąć już dawno, ale ty wcale ich nie zauważyłaś. Skupiłaś się na uratowaniu dziecka i na szczęście dałaś radę.
Kolejny raz ci się, Adela, udało. Lecz właśnie w tych chwilach czujesz się najbardziej przybita swoją pracą. Łzy płyną ci po policzkach wielkim strumieniem pełnym uczuć z pogranicza psychicznego bólu i tęsknoty.
A przecież, do cholery , udało ci się, Adela! Więc dlaczego płaczesz? Właściwie ty ryczysz jak głupia, kucając przy ścianie na korytarzu. Te pieprzone łzy leją się z twoich oczu jak z jakiegoś wodospadu, Niagary pewnie. A ty nie umiesz powiedzieć sobie „Dosyć, Adela. To już kolejny rok tutaj”.
Kolejna chwila słabości, nie uważasz?
Przecież zawsze po chwili ci przechodzi, więc czym ty się, Adela, do cholery, martwisz? Nadmiar emocji, ot tyle. Przecież wiedziałaś, na co się piszesz, przychodząc na onkologię. Jolka ostrzegała przed takimi chwilami zawahania, radziła, żebyś miała jakąś odskocznię, żebyś znalazła coś, co w domu pozwoli ci zapomnieć o pracy. Ale ty nie umiałaś tego zrobić i widzisz, Adela, jak to się kończy? Tak usilnie chciałaś zatracić się w pracy, że teraz nagle znów nachodzi cię zwątpienie, czy to aby na pewno miało sens. Spędzasz na onkologii kolejny rok, od śmierci Adama właściwie tylko tutaj czujesz się mniej więcej spokojna, wolna od wspomnień i wyrzutów, że tak długo lekceważyliście jego bóle głowy. Gdybyście tego nie robili, Adam pewnie by teraz żył.
Zresztą, na co ty, Adela, liczysz? Że twój nieżyjący mąż stanie nad tobą i zapyta…
– Mogę ci jakoś pomóc?
Przerażona unosisz załzawione oczy i wcale nie widzisz tam Adama. Stojący nad tobą mężczyzna jest bardzo wysoki – choć sama masz aż metr osiemdziesiąt wzrostu – ma nieziemsko niebieskie oczy, roztrzepane byle jak włosy i mocny, francuski akcent, którym bardzo zgrabnie kaleczy polski.
Adamem nie jest na pewno.
– Nie interesuje mnie, co tutaj robisz, kim jesteś, a tym bardziej, czemu niby chcesz mi pomagać – odparowujesz mu szybko. – I ciebie nie powinny interesować moje problemy.
Mruga zdziwiony, wciąż na ciebie patrząc. To nie zwiastuje nic dobrego, wiesz o tym? Pewnie wiesz, bo uśmiechasz się ukradkiem pod nosem, gdy dociera do ciebie jego francusko akcentujący głos powoli wypowiadający zdania po angielsku. Tym bardziej, że twój nowy znajomy zabawnie marszczy przy tym zgrabny nos.
– Nie zrozumiałem prawie nic, piękna nieznajomo. A podejrzewając, że twój francuski jest na podobnym poziomie do mojego polskiego, proponuję, ażebyś powtórzyła swoją wypowiedź po angielsku.
Zaczynasz się śmiać. Szczerze. Choć po twoich policzkach wciąż płyną łzy, bawi cię sposób, w jaki wypowiada się ten przystojny szatyn. Albo ciemny blondyn, w zależności od kąta padania światła, jakkolwiek już zdążyłaś się nauczyć, iż szpitalne jarzeniówki potrafią powodować lepsze złudzenia od dobrej kokainy. Nie żebyś kiedykolwiek brała, to w końcu nie w twoim stylu, Adela.
– Znam francuski – oponujesz właśnie w tym języku.
– I nie umiesz poprawnie akcentować – prycha na to twój towarzysz. Jego akcent o wiele ładniej brzmi w ojczystym języku niźli w łamanej polszczyźnie czy angielszczyźnie. Siada obok ciebie, rozprostowując długie nogi w poprzek korytarza.
– Też mi coś – robisz to samo, tylko ty prychasz z pogardą, a on bardziej z rozbawieniem. – Poza tym naprawdę nie potrzebuję twojego zainteresowania.
Obdarza cię przelotnym spojrzeniem zza długich, ciemnych rzęs, które kiedyś, dawno, dawno temu, pewnie spowodowałoby u ciebie dreszcze.
– Płaczesz na szpitalnym korytarzu, a wyglądasz na lekarza, Adelo… – pochyla się nad tobą i próbuje odczytać twoje dane z identyfikatora. – Jezu Chryste, nie każ mi tego wymawiać! – woła, poddając się nawet bez spróbowania.
– Adela Grzelak-Sierzputowska – przedstawiasz się niechętnie. Twój towarzysz w iście francuski sposób ujmuje twoją dłoń i muska ją miękkimi wargami.
– Antonin Rouzier, miło mi cię poznać, Ado.
A czy tobie, Adela, jest go miło poznać? W końcu Rouzier uśmiecha się całkiem uroczo, nieład na głowie dodaje mu chłopięcego wyglądu, a oczy naprawdę ma ładne.
– Ta, mi też – stwierdzasz niechętnie, wyrywając dłoń w jego uścisku.
Nie odzywa się już, a jedynie podaje ci jasnoniebieską chustę do otarcia łez. W sumie dobrze milczy ci się przy Antoninie. Twoja francuszczyzna może i jest na naprawdę niezłym poziomie, jednak nie czujesz się psychicznie na siłach, ażeby zacząć mu się zwierzać, zaś jego polski jest doprawdy tragiczny, a teraz siedzicie pod ścianą na samym środku korytarza dziecięcego, nogi Rouziera blokują przejście w poprzek i jest tutaj wyjątkowo pusto. Zawsze uważałaś dziecięcy za najbardziej paradoksalną część onkologii – najbardziej tragiczna, a zarazem najradośniejsza. Bo te kilku, kilkunastoletnie dzieciaki wciąż cieszą się życiem, choć chłodny oddech śmierci spoczywa na ich karkach. Kiedy już masz kryzys, starasz się nie pojawiać na dziecięcym, bo tutaj czujesz się jeszcze gorzej. O ile w normalnych warunkach uwielbiasz, jak maluchy podczas obchodu zatrzymują cię w każdej sali i bawią się twoimi długimi, jasnobrązowymi włosami, opowiadają historie, pokazują swoje rysunki i uświadczają cię w sensie dążenia do wyleczenia ich, o tyle podczas chwil zwątpienia wolisz poważnych, pogodzonych z losem dorosłych, którzy prowadzą z tobą rozmowy natury egzystencjalnej. Niekiedy nawet odważasz się otworzyć przed nimi, opowiadając o Adamie, o tym, co zadecydowało o byciu onkologiem.
Może odważyłabyś się nawet otworzyć przed Rouzierem – musisz przyznać, że całkowicie cię, Adela, hipnotyzują jego oczy – ale to nie ten dzień. Zwykle mówisz o sobie w lepsze dni, podczas kryzysu woląc jedynie milczeć i zduszać w sobie pustkę.
– ROUZIER! – chyba na całym oddziale słychać donośny głos mężczyzny. W myślach oceniasz, że musi mieć jakieś pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat i być bardzo złym albo zdesperowanym.
W każdym razie Francuz natychmiast podrywa się z podłogi i, ukłoniwszy się z pewną dozą przesady, uśmiecha się bardzo… pewnie.
– Do zobaczenia, Ado – oświadcza, jakby doskonale wiedział, iż jeszcze się spotkacie.
Nie żeby cię denerwował, czy coś, ale w sumie znalazłabyś kilka podpunktów podchodzących pod przeciw w sprawie kolejnego spotkania z Rouzierem.
Ten pewny siebie, lekko cyniczny uśmieszek – niby starał się być miły, wyrozumiały i tak dalej, jakkolwiek nie udało mu się ukryć zdecydowanie rozbuchanej pewności siebie – i zdrabnianie twojego imienia do Ada absolutnie cię wkurza. Więc dlaczego cieszysz się, Adela, kiedy w kilka godzin później zostają ci dostarczone kwiaty – bukiet żółtych lilii przewiązany jasnoczerwoną wstążką z doczepionym liścikiem – a na karteczce odczytujesz „Jestem uparty i chcę wypić z tobą kawę, Ado. Co najmniej. Czekam na dole. Antonin”? Choć nie, ty się nie cieszysz, a jedynie uśmiechasz bardzo, bardzo nieznacznie.
Jutro minie sześć lat, Adela, a tobie wreszcie należy się coś od życia. Zaś dlaczego wysoka, smukła i zapewne dobrze wyćwiczona sylwetka Francuza nie miałaby być tym czymś? Na twoich ramionach od tych sześciu lat spoczęło już za wiele samotności, a dziś czara się przelała.
Rouzier jest uroczy, a na dłoni lśni mu obrączka. Dlaczego więc nie miałabyś umówić się z nim na tę kawę?


Czeka na ciebie tuż przy recepcji. Młoda dziewczyna za kontuarem szepcze ci, że jeśli szukasz mężczyzny od kwiatów, to osobnik wygodnie rozciągnięty na miękkiej sofie – jak ty kochasz pracę w prywatnej klinice! – kazał przekazać bukiet Adeli o dziwnym nazwisku, takiej ładnej szatyneczce o oczach w kolorze ciemnego piwa. Uśmiechasz się do niej, dziękując Bogu za to, iż nigdy się szczególnie nie rumieniłaś. Zresztą, Adela, ty masz już te prawie trzydzieści jeden lat, nie wypada ci się oblewać purpurą jak jakiejś nastolatce.
Rouzier, zauważywszy cię, zrywa się z sofy z usatysfakcjonowaniem wpisanym w uśmiech.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – oznajmia ci po francusku. No widzisz, Adela, nawet pod względem edukacyjnym dobrze ci ta kawa zrobi. Francuski sobie przypomnisz, może podłapiesz choć trochę prawdziwego akcentu. Widzisz, wszędzie znajdziesz, Adela, jakieś pozytywy. Nawet w spotkaniu z Rouzierem, który nie tylko sprawia wrażenie nader pewnego siebie, ale po prostu taki jest. Obejmuje cię ramieniem w talii i wyprowadza poza budynek kliniki, nie pytając cię nawet o zdanie.
I spróbuj teraz, Adela, nie powiedzieć, że jest wkurzający. Wnerwia cię do bólu, bo każdy normalny facet – Adam – zapytałby, czy masz ochotę na kawę, czy może jednak wolisz wyjść na kolację, czy coś. Ale nie Rouzier, który mocniej cię przyciska do swojego boku – sięgasz mu trochę ponad ramię, choć masz ten metr osiemdziesiąt – pod wpływem zimniejszego powiewu wiatru, idąc przed siebie.
– Ty w ogóle znasz Opole? – warczysz wreszcie, czując, iż odpowiedź będzie przecząca.
– Nie. Ale co z tego, jeśli prędzej czy później trafimy do jakiejś knajpy? – jego pewność siebie cię dobija. Już całkowicie, że nawet nie oponujesz. Po prostu ciężko wzdychasz, zdawszy sobie sprawę, że to taki facet, z którym nie warto polemizować.
I cholernie cię to, Adela, kręci, choć boisz się do tego przyznać nawet przed samą sobą.
– Rouzier, jesteś głupi – warczysz tylko, ale on wybucha na to głupim śmiechem i niespodziewanie całuje cię w czubek głowy. – Na huk mnie chcesz prowadzać po Opolu, co? – wzdychasz trochę zła.
Jak on cię, Adela, sakramencko wkurza, kiedy zaczyna się śmiać, a potem pewnym głosem oświadcza:
– Jak już wystarczająco zmarzniesz, zabierzesz mnie do siebie i spędzisz naprawdę miłą noc.
Pewność siebie aż w nim kipi, a ty nie umiesz ukryć pomruku zadowolenia na taki obrót sprawy.
– Masz na mnie ochotę, Rouzier – wyrokujesz z lekką drwiną.
– To ty będziesz błagała o więcej – odgryza się.
Ale ma, cholera jedna, rację, bo nim dochodzicie do centrum, oświadczasz, że masz dość spacerku, łapiesz taksówkę i każesz was zawieść pod klinikę, tudzież swój blok. A w oczach Antonina widzisz triumf, który doprowadza cię do szaleństwa. Chcesz wybuchnąć, zacząć na niego krzyczeć, a potem płakać i… kochać się z nim. Choć „kochać się” to chyba przerysowane słowo, bo po prostu pragniesz, żeby było ci przyjemnie. Żeby on sprawił, iż będzie ci przyjemnie.
Cholera, Adela, jak ty desperacko chcesz się z nim przespać! I właśnie dlatego w pośpiechu ciągniesz go na samo poddasze, każąc przy tym siedzieć cicho, ażeby sąsiedzi przypadkiem niczego nie zwęszyli, a potem przez dobre trzy minuty nerwowo grzebiesz w torebce, szukając kluczy. Antonin obserwuje cię z kpiącym uśmiechem oparty o ścianę tuż przy drzwiach do twoich własnych kilku pokoi, których dawno nie odwiedzałaś. Drżą ci dłonie pod naporem jego lekko drwiącego spojrzenia, które jednak zdradza, że on też chce już za wszelką cenę zerwać z ciebie beżowy trencz, a potem spełnić obiecaną ci noc pełną wrażeń.
Dopiero po kilku chwilach, wykorzystawszy już cały asortyment przekleństw, zauważasz, iż duże dłonie Francuza czymś się bawią. Precyzując – twoimi kluczami.
– Cholera, Rouzier, oddawaj – warczysz, wyrywając mu je. Parska śmiechem, a kiedy już otwierasz mieszkanie, brutalnie wpycha cię za drzwi, wchodząc za tobą i zatrzaskując je nogą. Głośno.
A potem przypiera cię do ściany w holu i, twardo ignorując tonę kurzu dookoła i specyficzny dla długo niewietrzonych pomieszczeń zaduch, samymi pocałunkami muskającymi twoją szyję i powoli rozbierającymi cię dłońmi doprowadza cię do obiecanego szaleństwa.
– Cholera, Rouzier, masz żonę – warczysz, kiedy na kilka sekund twój umysł odzyskuje jasność myślenia. Antonin parska śmiechem, wpija się na kilka długich chwil w twoje wargi, a potem efektownie unosi do góry lewą dłoń, spoglądając znacząco na złotą obrączkę.
– To masz na myśli? – wyraźnie kpi.
– To.
Na to Antonin prycha, po czym pozbywa się obrączki, rzucając ją gdzieś na podłogę.
– Już ci lepiej, Ado?
Na dźwięk tej przeklętej Ady jeszcze bardziej drżysz, co go bawi. Śmieje ci się prosto w usta, a tobie się to, Adela, tak cholernie podoba. Przeklęty Rouzier.
– Lepiej – przyznajesz. A jego bawi to jeszcze bardziej, jakkolwiek wreszcie jego długie palce docierają do haftek twojego stanika. Adela, ty naprawdę wydajesz wtedy z siebie jęk zadowolenia, który tego przeklętego Francuza rozbawia prawie do łez. – Cholera, Rouzier! – warczysz, kiedy na chwilę przestaje się tobą interesować. Ze śmiechu prawie mu łzy z oczu płyną.
– I widzisz, Ada, znów mówisz do mnie „Cholera, Rouzier” – prycha, natychmiast się uspokoiwszy. – A czy nie ładniej byłoby po prostu Antonin? – mruczy znów wprost w twoje usta. Od tych jego pomruków robi ci się coraz bardziej gorąco, a on ledwo zdarł z ciebie płaszcz i białą koszulę.
– Antonin – odmrukujesz. – Doprowadzasz mnie do szaleństwa, cholera!
I wiesz co, Adela? On o tym doskonale wie, bo przecież znów parska śmiechem. Bawisz go, dziewczyno, naprawdę go bawisz. A ciebie jego gierki zaczynają doprowadzać do szału.
– Ado, powiedz ty mi, czy naprawdę chcesz to robić na komodzie w przedpokoju?
Cudem hamujesz złowrogie warknięcie, że znów przestał cię całować. Patrzy na ciebie tylko tymi pięknymi oczyma w odcieniu morskiego błękitu. Cholerny  Rouzier, czy on musi być taki idealny, Adela?
– Drzwi po prawej – mamroczesz. Podnosi cię i każe zapleść nogi za jego plecami. Nie prosi, a właśnie każe, a ciebie, Adela, coraz mniej to denerwuje. Ot, pewny siebie chłopiec, który teraz ma jedynie za zadanie poprawić ci humor i nadać trochę rozrywki twojemu pustemu od lat życiu seksualnemu. Nawet cię nie rozebrał, a ty, Adela, już szalejesz, dokładnie tak jak zapowiedział.
Bez słowa protestu wykonujesz jego polecenia. Na łóżko rzuca cię naprawdę brutalnie, ale się tym nie przejmuje. I tak zapominasz o tym w przeciągu sekundy, tym bardziej, że wreszcie zdziera z ciebie jedwabne, czarne spodnie. Przy okazji pozbawiasz go koszulki i o mało dech ci nie zapiera. Tak, zdecydowanie musisz to, Adela, przyznać – Antonin Rouzier, jakimkolwiek zadufanym w sobie dupkiem by nie był, jest absolutnie gorący.
– Cholera, Rouzier! – piejesz, kiedy znów zaczyna się tobą… ehm, bawić. Szlag cię od tego, Adela, trafia, ale co możesz poradzić? Ten przeklęty Francuz deklarował przecież, że będziesz błagać o więcej, żeby nie było.
– I znów „Cholera, Rouzier” – wzdycha, podnosząc głowę znad twojego brzucha. Mierzysz go wściekłym spojrzeniem, a przynajmniej chcesz to zrobić, bo ewidentnie ci nie wychodzi. Adela, do cholery , tobie już się widok rozmywa przez tego przeklętego Rouziera!
– Antonin – mruczysz, mając nadzieję, że to go trochę pospieszy.
– Tak już lepiej – rzuca.
– Antoś… – dodajesz, bo naprawdę już masz dość jego zabawy. Nie wątpisz, że on bawi się doskonale, ale ty, Adela, zmysły zaczynasz powoli tracić.
– Ooo, to podoba mi się najbardziej! – oświadcza ci, nagle znajdując się tuż nad tobą. I w co ty się, Adela, wpakowałaś? Ten facet za wszelką cenę chce ci zrobić na złość, choć ładnie to czyni. A może dokładniej – przyjemnie.
– Antoś – powtarzasz, a on z uśmiechem wpija się w twoje wargi. I musisz mu, Adela, przyznać, że całuje zajebiście. – A możesz już przestać pieprzyć od rzeczy i zacząć pierzyć się ze mną? – wzdychasz, co go rozbawia. Nawet nie martwisz się, czy nie zabrzmiałaś zbyt wulgarnie. W końcu to tylko ten cholerny Rouzier, on nie musi mieć o tobie dobrego zdania.
Prycha cicho, po omacku szukając szafki nocnej.
– Rouzier, od sześciu lat z nikim nie spałam! – warczysz. – Nawet nie podejrzewałam, że będą mi potrzebne gumki.
Krótko się śmieje, po czym sięga do kieszeni własnych dżinsów. Zapobiegawczy facet, nie możesz mu tego nie przyznać. Ale musisz mu, Adela, przyznać, że nie tylko całuje zajebiście, ale cały jest zajebisty w te klocki. Cholera, dziewczyno, tak dobrze to ci od lat nie było. A Rouzier, w końcu Francuz, to najlepsze lekarstwo na twoje nieistniejące życie erotyczne, jakie mogłaś, Adela, znaleźć.


Nie, nie budzisz się w jego ramionach.
Nie budzi cię też zapach przygotowanego śniadania.
Ogólnie, nie budzi cię nic związanego z Rouzierem.
Jak miałby cię budzić, jeśli nie ma go nawet w mieszkaniu? Zostawił po sobie tylko koszulkę, która leży na podłodze pośród kurzu na samym środku sypialni. A ciebie, Adela, budzi twój własny budzik oznajmiający, iż pora pójść do pracy.
Tylko że ty do tej pracy nie masz dziś ochoty iść. I dlatego dzwonisz do Jolki – nie obudzisz jej, nawet się o to nie martwisz, w końcu i ona mniej więcej o tej porze jest budzona przez małego Mikołaja – która odbiera bardzo szybko i bardzo energicznie. Wiesz to, bo telefon wypada jej z dłoni i nim w końcu możesz oznajmić jej radosna nowinę, chwila mija.
– Adela, słonko, czyżby ktoś mnie potrzebował na oddziale? – wita cię Jolantowe narzekanie. Chichoczesz ukradkiem.
– Nie mam pojęcia, co się dzieje na oddziale. Właśnie zaliczyłam bzykanie co najmniej roku.
– Chyba dekady – prycha cicho Jolka, nim do niej dociera, co właśnie jej oznajmiłaś. – Czekaj, co?! Adela, kpisz sobie ze mnie o… szóstej trzy?!
– Jolanta, daj spokój – wzdychasz. – Powiem ci tylko tyle, że Francuzi są zajebiści w łóżku.
Jola parska cichym śmiechem.
– Prześpij się z Holendrem, wtedy zrozumiesz, co znaczy „zajebisty w łóżku”. Ale chwila, skąd wytrzasnęłaś Francuza?
– Do tego około dwumetrowego – dodajesz, mając dziwną ochotę pokpić trochę z Jolki i jej porannego nieogarnięcia.
– Adela, nie mów! – krzyczy po chwili. Jednak natychmiast cichnie, widocznie Mikołaj zasnął jeszcze na chwilę. – Skorzystałaś ze zgrabnych tyłków siatkarzy Zaksy?
I czego ty, Adela, oczekiwałaś? W końcu to Jolka, ona sama cię poinformowała o Rouzierowej bytności w klinice.
– Który to? – dopytuje się.
– Już go nie ma, Jolcia – wzdychasz, ale bez grama smutku. Ten dopiero pojawia się po kilku sekundach, kiedy dodajesz: – W każdym razie, wzięłabyś dziś moich pacjentów? Chcę pójść na cmentarz i ogarnąć mieszkanie.
– Jasne – zgadza się natychmiast twoja przyjaciółka i na tym kończy się wasza rozmowa.
– Czyżbyś miała ochotę na powtórkę z rozrywki, bo jesteś wciąż nieubrana? – dociera cię kpiący ton Rouziera. Unosisz wzrok i natychmiast dostrzegasz te jego idealne dwieście ileś centymetrów oparte w pewnej siebie pozie o framugę drzwi. – Przecież nawet koszulkę ci zostawiłem.
Już chcesz na niego warknąć, ale przerywa ci rozbawionym:
– I tylko nie „Cholera, Rouzier”. Ada, robisz się monotematyczna.
Ale i tak cię to nie powstrzymuje przed warknięciem:
– Cholera, Rouzier, jak ja ci kiedyś do tej zgrabnej dupy nakopię!
– Przechodzimy do komplementów? – drwi, wciąż opierając się o framugę i uważnie lustrując twoje ciało, kiedy wstajesz z pościeli i ruszasz w stronę szafy.
– Spierdalaj, Rouzier – odpierasz na to bardzo subtelnie. – Widziałam zgrabniejsze tyłki.
– Kiedy? Sześć lat temu? – jego jadowita uwaga uderza w samo sedno. Widzisz, Adela, nie każdy ma wyczucie, co powinien powiedzieć, a co lepiej przemilczeć.
Pieprzony Rouzier o mało nie doprowadza cię do łez. Naprawdę w ostatniej chwili zaciskasz szczękę i zakładasz wyciągnięty z szafy, wściekle czerwony stanik. Twoje chłodne milczenie chyba ściąga go na ziemię, bo po chwili czujesz, jak przytula się do twoich pleców i opiera brodę o twoją głowę.
– Przepraszam, Ada, nie chciałem – szepcze. Od jego dotyku robi ci się gorąco.
– Antonin, nawet nie wiesz, o czym mówisz – wzdychasz po chwili. – Poza tym odsuń się, chcę się ubrać.
Odsuwa się. Niechętnie bo niechętnie, ale spełnia twoje żądanie.
– Zrobię ci śniadanie, co ty na to? – stara się być miły, jakby cała ta flagowa pewność siebie nagle z niego uszła. A ciebie to, Adela, naprawdę dziwi. Czyżby Antonin Rouzier, naczelny skurwysyn, jakiego miałaś okazję poznać, i najlepszy z facetów, z którymi spałaś, potrafił być czuły? – A potem spokojnie mi się wygadasz.
Nie jesteś pewna, czy tego chcesz, czy twoja francuszczyzna temu podoła, ale zgadzasz się. Wsuwasz się w ciemne dresy i za dużą, zakładaną przez głowę bluzę, a po chwili zastanowienia wsadzasz do szafy Antoninową koszulkę. Choćby na pamiątkę.
Antonin w kuchni okazuje się być czarodziejem. Ze świecącej pustkami, bardzo dawno nieuzupełnianej lodówki potrafi stworzyć dla ciebie naleśniki z nutellą, bitą śmietaną i bananami.
– Żeby cię aż zemdliło od tej słodkości – uśmiecha się dobrodusznie, podsuwając ci pod nos talerz. Wzdychasz cicho, ale poddajesz się jego spojrzeniu i zaczynasz jeść.
Antonin krzątający się po twojej kuchni w rocznicę śmierci Adama jest co najmniej, Adela, niewłaściwym widokiem, ale co ty, biedna, możesz poradzić? Minęło już sześć lat, a ty masz dość pustki, jaka dotychczas wypełniała twoje życie. Rouzier i tak ma żonę, jest chwilową odskocznią od codzienności.
– A kawę słodzisz, Ada? – pyta. Całkowicie nie poznajesz w dzisiejszym Antoninie tego, którego miałaś okazję poznać wczoraj. Cała arogancka, trochę bezczelna pewność siebie z niego uszła, a został uroczy, duży chłopiec, który trochę nieumiejętnie stara się być czuły.
– Nie. Tylko z mlekiem chcę.
Cholera, Adela, dlaczego chce ci się płakać tylko dlatego, że Rouzier panoszy się po twojej kuchni, a podawszy ci kubek ciepłej kawy, cmoka cię w policzek?
– Czego ryczysz, głupia? – pyta, siadając obok ciebie. Nie chcesz niczego mówić, dlatego tylko wciskasz w niego naleśnika, brudząc go przy okazji czekoladą.
– Bo wolę, kiedy jesteś zadufanym w sobie, aroganckim dupkiem, Antoś – wyduszasz wreszcie.
Antonin prycha tylko z lekką ironią. Ale wciąż wydaje ci się za słodki, za bardzo… Adamowy. Adam był czuły do bólu, słodki aż do porzygania i czuły aż do mdłości. Właśnie, Adela, to był Adam, Adam mógł taki być i ciebie to całkowicie nie irytowało. Bo Adam był twoim mężem, ale teraz już go nie ma. Zaś Rouzier nie nadaje się na drugiego Adama.
Bądźmy, Adela, szczerzy, nikt ci nie zastąpi Adama.
– Niekiedy nawet mnie bierze na uczucia, który podobno nie mam. Poza tym podobno jestem wkurwiający, kiedy staram się być trochę… – przerywa, szukając odpowiedniego słowa. Natychmiast kończysz za niego.
– Arogancki, zadufany w sobie, bezczelny, za pewny siebie… Mam wymieniać dalej?
Antonin prycha cicho, jakby dziś całkowicie nie był w formie.
– Co najwyżej pewny siebie.
Wzdychasz, dziękujesz mu za pyszne śniadanie i zrobienie zakupów pocałunkiem gdzieś w kącik ust, po czym prowadzisz go znów do sypialni.
– Mało ci, Ada? – próbuje kpić. Uciszasz Rouziera ruchem dłoni i każesz usiąść obok siebie. Sam z siebie nawet cię przytula, a do ciebie, Adela, dochodzi, że nagle przestał być tak cholernie irytujący. Autentycznie, Rouzier nagle jest słodki do bólu i sama, Adela, nie wiesz, co jest gorsze. Czuły Antonin za bardzo przypomina ci Adama, aczkolwiek Antonin wkurwiający po prostu cię… wkurwia, bo inne słowo tak doskonale nie oddaje twoich uczuć.
– Antoś – zaczynasz cicho. Czy wiesz, że ty się, Adela, boisz? Drżysz z przerażenia, jednak chyba usilnie próbujesz to ignorować. Ale nie Rouzier, który bez słowa cię przytula cię jeszcze mocniej.
I znów chce ci się płakać, ale nie wyrywasz się z jego objęć. Są ciepłe, a ty czujesz się bezpieczna, czego przez ostatnie lata nie miałaś okazji zakosztować.
– Lubię, kiedy tak do mnie mówisz – przerywa ci cicho. – To o wiele słodsze od „Cholera, Rouzier”.
– Popadasz w skrajności – syczysz. – Ale wracając do tego, co chciałbyś pewnie wiedzieć… Dobra, nie będę owijać w bawełnę – decydujesz, po czym wyraźnie oświadczasz: – Miałam męża, Antonin. I pewnie teraz zapytałabyś mnie o to, dlaczego używam czasu przeszłego. W każdym razie, miałam męża, ale od sześciu lat, jakie dziś właśnie upływają, nie mam go. Zmarł na raka po czterech latach małżeństwa. Właśnie ze względu na to jestem onkologiem. Ale to najmniej ważne, po prostu…
– Daj spokój – przerywa ci Antonin, nagle odsuwając cię od siebie. – Ja rozumiem, chociaż wydaję ci się pewnie tylko zarozumiałym dupkiem. Ada, mógłbym powiedzieć, że mi przykro, ale w sumie nie wiem, jaki to miałoby sens?
Właśnie, jaki miałoby to, Adela, sens?
– Cieszę się, że mogłem trochę odciągnąć twoją uwagę od…
– Adama – podpowiadasz mu cicho. – Antonin, to nie tak.
Wybucha wymuszonym, nieco ironicznym śmiechem. To co, Adela, znów pora powitać starego, dobrego, cynicznego Rouziera?
– Ada, błagam cię, nie mydl mi oczu. I tak mam żonę, o której po prostu zapomnieliśmy na tę jedną noc. Ale muszę ci, Ada, przyznać, że „Antonin, kurwa!” słyszało chyba pół dzielnicy.
A potem nawet się nie orientujesz, kiedy nagle Antonin Rouzier znika z twojego mieszkania. Jesteś tylko w stanie, Adela, wyrzucić z siebie wściekłe:
– Niech cię cholera, Rouzier!
Zdecydowanie, Adela, niech to cholera trafi. I może przy okazji twoją intuicję, która kazała ci pójść z tym facetem o wahaniach nastrojów godnych kobiety z naprawdę porządnym PMS do łóżka. Bo choć z Rouziera jest kawał skurwysyna, ten skurwysyn zafundował ci taki orgazm, jakiego nie miałaś chyba nigdy.


– I widzisz, Adaś, życie bez ciebie wciąż jest do dupy – wzdychasz, otulając mocniej płaszczem. Nie przewidywałaś, że na cmentarzu może być tak zimno, i teraz za to płacisz. Adela, jeszcze się przeziębisz i co dalej? Będziesz siedzieć sama w domu i, popłakując w poduszkę, oglądać całą kolekcję zdjęć z Adamem?
Dziewczyno, czy ty naprawdę widzisz sens w spowiadaniu się kamiennej płycie, pod którą spoczywają jakieś resztki Adama, w ten wyjątkowo chłodny jak na początek września dzień? Nie ma nawet dziesiątej, a ty już zdążyłaś nawet wpaść do pracy i poprosić ordynatora o dwa tygodnie wolnego, żebyś mogła pojechać do Kędzierzyna do mamy. Przystał na to aż za radośnie, ale nie miałaś ochoty, Adela, się nad tym zastanawiać. Podziękowałaś, pożegnałaś się na najbliższe dwa tygodnie ze wszystkimi swoimi pacjentami, przekazałaś co ważniejsze informacje Jolce i pojechałaś na cmentarz.
A potem się rozpłakałaś jak głupia na ławce przy grobie Adama. Ryczałaś, bo Adam już nie żyje, bo Rouzier to kawał skurwiela, bo zmarnowałaś ostatnie kilka lat swojego życia, bo matka będzie ci przez najbliższe dni zrzędzić nad głową, że wciąż jesteś sama, bo nawet pogoda cię dobiła.
Jaka ty, Adela, głupia jesteś. Powinnaś teraz spakować rzeczy, wsiąść w pociąg do Kędzierzyna i modlić się, żebyś spotkała tam Rouziera, choć przecież wcale tego nie chcesz. Albo chcesz, Adela, tylko głupio ci się do tego nawet przed samą sobą przyznać. W końcu Antonin niemiłosiernie cię wnerwia, doprowadza wręcz do szału, a ty nie umiesz rozgryźć jego wahań nastrojów.
– Zresztą, Adaś, kocham cię, wiesz? – szepczesz przed siebie. – Zawsze będę kochać i to się nie zmieni. Obiecuję. Tylko daj mi znak, bo mam dość umierania bez ciebie. To już sześć lat, wszyscy mi mówią, że powinnam zacząć żyć na nowo. Adaś, tylko proszę cię, nie mów, że tym znakiem jest ten idiota Rouzier – uśmiechasz się pod nosem, choć twoja prośba jest szczera. Wszak Adam zawsze umiał czytać ci w myślach i spełniał twoje zachcianki, nim je jeszcze zdążyłaś wypowiedzieć.
Dlatego było z was takie idealne małżeństwo, nie uważasz, Adela?
Tylko on akceptował, że potrafiłaś niekiedy nie przesypiać kilku nocy z rzędu, bo miałaś sesję. Tylko on nazywał cię per Dusieńka, a ciebie wcale nie trafiał szlag. Cholera, Adela, jak ty mocno wciąż go kochasz! Gdyby żył, po dziesięciu latach pewnie wciąż zachowywalibyście się jak dwoje nastolatków. Może nawet mielibyście dziecko?
Nie chciałaś nigdy dzieci, jakkolwiek nie wykluczałaś tej perspektywy całkowicie. Najpierw planowałaś skończyć studia, zrobić specjalizację i złapać dobrą posadkę w jakiejś klinice. I Adam, ambitny przyszły neurochirurg, miał taki sam plan. Szkoda, że tylko tobie się, Adela, udało. Naprawdę, cholera, szkoda, nie uważasz? Bo wasze plany były piękne i bardzo realne. Już prawie to wszystko miałaś, kiedy Adam zmarł.
I wtedy się załamałaś.
Jak dobrze, że teraz, po sześciu latach, znów jesteś, Adela, silna.
– Albo wiesz co, Adaś? – zmieniasz nagle zdanie, wstając z ławki. – To może być nawet Antonin, bylebyś ty go do mnie przysłał.
I odchodzisz. Wrócisz tutaj za kilka tygodni, pewnie wściekła na matkę, że znów cię męczyła pustelnią w twoim życiu osobistym. Ale przecież ty, Adela, masz pracę, którą kochasz. Masz te dzieciaki z onkologii, choć zdarza ci się kończyć dyżur z łzami w oczach i całkowitą depresją, którą odreagowujesz dużymi lodami jogurtowymi i wycieczką na cmentarz właśnie. Adama zawsze bawiło, że nie lubisz utartych schematów, jak na przykład jedzenie lodów na kanapie pod ciepłym kocem, kiedy szklany ekran telewizora prezentuje ci kolejną z mało ambitnych, polskich komedii romantycznych. Od śmierci Adama obejrzałaś chyba wszystkie, jakie tylko polskie kino było w stanie wyprodukować. I zawsze byłaś rozbawiona ich niskim poziomem.
Chryste, Adela, jak ty nisko upadłaś przez ostatnie lata! Adam wyśmiewał twój beznadziejny gust muzyczno-filmowy i usilnie starał się go naprawić. Dzięki niemu zakosztowałaś The Killers, Nirvany, czy Red Hot Chilli Peppers. Adaś nauczył cię słuchać przy śniadaniu MTV Rock, a nie oglądać polskie kanały informacyjne. To on zabierał cię na koncerty rockowe do Pragi, na Coke Live Music Festival do Krakowa; wszędzie, gdzie mogliście się odstresować przy dobrej muzyce. A ty udowodniłaś mu, Adela, że nie ma niczego złego w słuchaniu jazzu, którego wcześniej całkowicie nie trawił.
Tak, Adam nie był idealny, miał mnóstwo wad. Ale, do cholery , i to w nim kochałaś!
Wiesz co, Adela? Przesadzasz. Powinnaś teraz spakować trochę rzeczy i wsiąść w pociąg do Kędzierzyna-Koźle. Mama się ucieszy, że do niej przyjechałaś, sama trochę odpoczniesz, a jak już zacznie cię irytować swoimi narzekaniami, bo wciąż jesteś sama, najwyżej wrócisz do Opola. Jak dobrze, iż w istocie to robisz – wsadzasz trochę rzeczy do drogiej torby sygnowanej przez Pradę, na którą w końcu stać cię bez problemów, po czym łapiesz taksówkę i jedziesz na dworzec. Na szczęście trafiasz na pociąg do Rybnika, który przejeżdża przez Kędzierzyn. Podróż zajmuje jakąś godzinę, choć w sumie ty i tak, Adela, ją przesypiasz. A dokładniej – odsypiasz noc z Rouzierem. Niech to wszystko szlag trafi, ale musisz przyznać, że jeszcze nigdy nie spałaś z tak wspaniałym facetem. Przeklęty Rouzier i jego bezczelny, cyniczny uśmiech!
Ale, Adela, zawsze możesz się pocieszyć, że znając twoje szczęście, właśnie na niego wpadniesz już podczas pierwszych godzin pobytu w rodzinnym Kędzierzynie. A poprawie politycznie mówiąc, wchodzi w ciebie już na dworcu. A ty jesteś, Adela, w stanie jedynie wściekle warknąć, kiedy jego niebieskie oczy napotykają twoją twarz, a usta natychmiast zajmuje cyniczny uśmieszek.
– Cholera, Rouzier – syczysz zła, że to właśnie na niego musiałaś wpaść, dopiero co się obudziwszy. Boli cię kark od spania na szybie, a mięśnie brzucha i nie tylko dają o sobie znać zakwasami, jakie spowodował ten przeklęty Francuz.
– Miło cię widzieć, Ado – prycha sarkastycznie. – Ja również się cieszę, że we mnie weszłaś.
– Chyba ty we mnie, Rouzier – nie jesteś miła, co to, to nie. Nie dziś, nie po takiej nocy, nie w rocznicę śmierci Adama. A w szczególności już nie w chwili, kiedy czeka cię spotkanie z matką.
– Masz doskonały humor, Ado, nieprawdaż? – on też jest ironiczny, trochę zajadliwy. A może nie tyle zajadliwy, co jadowicie złośliwy? To chyba prawdziwy Rouzier, ten złośliwy, który tak strasznie cię irytuje.
– Cholera, Rouzier… – chcesz wyzywać go na czym świat stoi, ale milkniesz, kiedy niespodziewanie wpija się w twoje usta. Na samym środku dworca głównego w Kędzierzynie-Koźlu Antonin Rouzier, nie robiąc sobie niczego z faktu posiadania żony, całuje cię, a czyn ten jest… czuły? Uroczy? Słodki? Taki nie Antoninowy.
Adela, przecież ty doskonale wiesz, że on śmieje ci się prosto w usta. I, dziewczyno, całkowicie ci to nie przeszkadza, bo przecież całować potrafi jak nikt inny.
– I widzisz, Ado – nagle odsuwa się od ciebie na kilka centymetrów, nieznacznie obejmując cię w talii. – Znów jest „Cholera, Rouzier”.
Przewracasz niecierpliwie oczyma, co musi go bawić. Wszak ironiczny uśmiech przez kilka chwil lśni szczerą wesołością.
– Antonin – wzdychasz.
– Od razu lepiej – uśmiecha się tym razem lekko niesfornie, całuje cię jeszcze raz, po czym bezpardonowo obejmuje ramieniem i kieruje w stronę wyjścia z dworca.
– Cholera, Rouzier… – już chcesz warknąć, ale mierzy cię zawiedzionym, trochę przeaktorzonym spojrzeniem. Wyraźnie bawi go, iż w nawyk weszło ci już nazywanie go „Cholera, Rouzier”. – Antoś – poprawiasz się natychmiast. Na to niebieskie oczy przez ułamek sekundy lśnią zadowoleniem. – Bez celu chyba nie pojawiłeś się na dworcu, nie?
Zaczyna się śmiać. Rozumiesz to, Adela? Ten cholerny Rouzier zaczyna się śmiać, nim udziela ci flegmatycznej odpowiedzi:
– Mój cel już się pojawił.
– Cholera, Rouzier, mówże do mnie jaśniej – warczysz, Adela, bo jesteś wściekła. Samą swoją obecnością ten przeklęty Francuz wyprowadza cię z równowagi, sam jego szyderczy uśmieszek doprowadza cię do szaleństwa, bynajmniej nie pozytywnego. – No bo chyba nie wróciłeś do Kędzierzyna rano, żeby tylko żonie oznajmić, iż znów jedziesz do Opola – burczysz, jednak błysk w oczach Rouziera uświadcza cię, iż zgadłaś. Bezsilnie opierasz głowę o jego tors i pozwalasz się prowadzić w stronę parkingu. – Antonin, błagam cię – jęczysz.
Rozbawiony otwiera przed tobą drzwi srebrnego mercedesa, a ty ciężko opadasz na przednie siedzenie.
– A co, Ado, ty nie przyjechałaś do Kędzierzyna tylko ze względu na mnie?
Prychasz z lekką pogardą dla tej idei, zaciągając się zapachem skórzanej tapicerki i lawendowego odświeżacza powietrza. Jakby tego było mało, samochód jest cały przesiąknięty wonią Rouziera, a tobie zaczyna kręcić się w głowie.
Adela, złotko, to też podciągniesz pod przepracowanie, czy po prostu wkurwiający cię do cna Rouzier coś w sobie jednak ma? A zresztą, nawet nie odpowiadaj; i tak nie umiałabyś udzielić poprawnej odpowiedzi.
– Cholera, Rouzier, coś cię boli?! – oburzasz się wyraźnie. – Cegłą od żony dostałeś, czy jak? Mam mamę w Kędzierzynie, przyjechałam na kilka tygodni na urlop.
Adela, jak ty go bawisz, dziewczyno.
– Lila by muchy nie skrzywdziła – oświadcza, mając prawdopodobnie na myśli swoją żonę. Ale tobie nie podoba się kpina, jaka aż tańczy gdzieś pomiędzy kolejnymi sylabami jego zgrabnej francuszczyzny. Sama operujesz przy nim tym językiem, choć wychodzi ci to lekko topornie, a gdy niepoprawnie akcentujesz, Antonin gani cię wybuchem wesołości. Oczywiście lekko pogardliwej, bo jakże mógłby inaczej? – Teraz, Ada, pojedziemy do klubowego mieszkania mojego kumpla, spędzimy trochę czasu we dwoje, zawiozę cię do matki, a wieczorem zapraszam na kolację.
– Za pewny siebie jesteś, Rouzier – prychasz na to. Zdecydowanie nie podoba ci się, że Antonin usilnie próbuje narzucić ci swoje zdanie, choć jesteś świadoma, iż prędzej czy później mu ulegniesz. – Może jeszcze kolacja z twoją żoną? – ironizujesz.
Antonin parska śmiechem.
– Żebyś wiedziała, Ado. I nawet nie próbuj protestować, bo i tak cię przekonam do swoich racji – prycha, kiedy zostaje zmuszony przez czerwone światło zatrzymać samochód.
– Spróbuj – wyzywająco się uśmiechasz. A on próbuje, przechylając się w twoją stronę, zaś jego pocałunek już klasycznie odbiera ci dech w piersiach. Nawet nie zauważasz, kiedy oplatasz ramionami jego szyję i przyciągasz go do siebie. Ale on zauważa i wyjątkowo szybko i zwinnie odsuwa cię, śmiejąc się przy tym z drwiną. Coraz bardziej cię ta jego drwina, Adela, denerwuje, ale też coraz łatwiej jej ulegasz. W końcu ma żonę, a tobie rola jego kochanki na kilka tygodni nieszczególnie przeszkadza. Adam był, jest i zawsze będzie miłością twojego życia, żaden Francuz, choćby nawet tak dobry w łóżku jak przeklęty Rouzier, tego, Adela, nie zmieni.
– I co? Przekonałem cię? – dałabyś głowę, Adela, że gdyby tylko mógł, rozpostarłby ogon niczym jakiś dumny z siebie paw. Ale, cholera jasna, powód ku temu miałby dobry, bo przez dobre dwie, może nawet trzy minuty wpatrujesz się w niego z rozszerzonymi źrenicami i ciężko przy tym oddychasz. No widzisz, Adela, jaki sens miałoby przeciwstawianie się temu przeklętemu Francuzowi, jeśli potrafi całować w taki sposób? Dziewczyno, nawet po pocałunkach z Adamem nie było ci tak gorąco!
– Powiedzmy – prychasz, opanowawszy się wreszcie. – A tak w ogóle, to, cholera, Rouzier…
Przerywa ci gestem dłoni.
– Ada, ile razy cię prosiłem, żebyś nie mówiła do mnie „Cholera, Rouzier”?
Wzdychasz ciężko.
– Antonin – poprawiasz, leciutko z niego drwiąc tonem swojego głosu. – Czego ty, cholero jedna, chcesz właściwie?
Nie umiesz się, Adela, powstrzymać przed określeniem go mianem „cholerny ”. A jego to niezmiernie bawi, czego nawet nie ukrywa.
– Hmmm… – przybiera wystudiowaną minę człowieka myślącego. W ostatniej chwili hamujesz się przed dogryzieniem mu i w tej dziedzinie, jednak bardziej teraz interesuje cię, czego ten przeklęty Francuz od ciebie tak naprawdę chce. – Chcę ciebie. Dobrej zabawy. Dobrego seksu. Dyskrecji – wymienia powoli.
– Chcesz dyskrecji, ale masz ochotę poznać kochankę z żoną? – unosisz ironicznie brwi. Już nawet nie rusza cię fakt, że wdajesz się właśnie w romans bez jakieś większej przyszłości. Albo wdałaś się w niego, Adela, już wczoraj wieczorem, kiedy oddałaś się Rouzierowi bez chwili zawahania. Przecież doskonale wiesz, iż on ma tylko pozbierać cię już ostatecznie po śmierci Adama, przygotować cię do nowego życia, do próby odnalezienie się w życiu prywatnym.
– Ada, słonko – zaczyna trochę za czule jak na niego. I o dziwo wcale nie kpi. A przynajmniej przez chwilę. – Najciemniej jest zawsze pod latarnią. Lila jest naiwna, jak cię przedstawię, na pewno nie wpadnie na to, że…
– Rżniesz mnie na boku – kończysz wulgarnie, co wcale cię nie rusza. Tak naprawdę Rouzier wciąż cię wkurwia i pewnie zabiłabyś go pierwszym narzędziem, jakie by wpadło w twoje dłonie, Adela, po spędzeniu z nim więcej niż kilku godzin. Ale dlaczego niby masz z nim nie sypiać, jeśli i tak się nie zakochasz, a dobrego seksu nie uprawiałaś od dawna?
– Określiłbym to subtelniej, ale nie zaprzeczę.
Unosisz tylko oczy ku niebu, nie chcąc komentować jego wystudiowanej drwiny.
– Antonin, ile ty właściwie masz lat? – pytasz nagle. Zbijasz go tym z tropu. Trudno. Nie żeby ciebie to, Adela, ruszyło.
Ułamek sekundy przygląda ci się z zaciekawieniem, ale odpowiedzi udziela.
– Dwadzieścia sześć.
Wybuchasz śmiechem.
– Boże, Antoś, ty jeszcze dzieciak jesteś – śmiejesz się w najlepsze. Swoją drogą irytujesz go tym, ale w sumie to nie za bardzo cię, Adela, rusza. Irytowanie Rouziera musisz wpisać na drugie miejsce listy rzeczy, które lubisz robić najbardziej, zaraz po spaniu z nim. 
Nie wypytuje cię o szczegóły. Za bardzo absorbuje go parkowanie samochodu na jednym z tych prywatnych osiedli.
– Mieszkanie jest klubowe – udziela ci podstawowych informacji, podsuwając ramię, ażebyś mogła się na nim wesprzeć po drodze do bloku. – Guma i tak mieszka z rodziną w Rybniku i tutaj tylko bywa raz na jakiś czas. Możesz tu nawet zamieszkać na kilka tygodni, a i tak się nie dowie.
– Wrócę do mamy – odpierasz.
A potem wyłączasz, Adela, logiczne myślenie, dając zmysłom pełne pole do popisu. Chcesz pamiętać wszystko, poczynając od Antoninowych oczu, poprzez jego dłonie na twoim ciele, a kończąc na śladach, jakie twoje paznokcie zostawiają na ramionach Rouziera.
I wiesz co, Adela? Musisz Jolce przyznać, że pomysł niezobowiązującego romansu z posiadaczem takiego tyłka, jaki ma Rouzier, był najlepszym, na jaki twoja przyjaciółka od lat wpadła.


Antonina niekiedy bierze na czułości. Jak na przykład około szesnastej, kiedy oznajmia, że jest senny, po czym wtula się w ciebie i jak gdyby nigdy nic zasypia. A ty patrzysz na niego i nie możesz się powstrzymać przed myślą, że te duże, niebieskookie dziecko mogłabyś nawet kiedyś pokochać.
Naprawdę, przez twoją głowę, Adela, przebiega taka myśl, a ty wcale się nią nie przejmujesz! Jakkolwiek nie planujesz go kochać, w końcu to wciąż sakramencko wkurwiający cię Antonin.
Adela, bądź szczera, tak naprawdę nie umiałabyś pokochać tak dokumentnie zadufanego w sobie dupka o skrajnie zawyżonym poczuciu wartości. Może pewność siebie w jego oczach jest w pewnym stopniu… kusząca, może cyniczny uśmieszek wabi cię jak cholera, ale to wciąż Rouzier. Jakkolwiek nie byłby uwodzicielski, jakkolwiek łatwo byś mu nie ulegała, wciąż jest, Adela, tym przeklętym Francuzem. A jeśli to do ciebie całkowicie nie trafia – nigdy nie będzie choćby tanią podróbką Adasia.
Na co ty, Adela, liczysz, gładząc drzemiącego przy tobie Antonina po włosach? Roztrzepana fryzurka odejmuje mu jeszcze kilku lat, nie uważasz? Jola parsknie śmiechem, kiedy powiesz jej, że na dłużej planujesz zatrzymać swoim łóżku młodszego od siebie i cholernie zgrabnego siatkarza. A potem pewnie powie ci, że to najlepsza decyzja w twoim życiu od wielu lat.
Budzi się z godzinę później, a ty umiesz tylko uśmiechnąć się do niego, kiedy widzisz dezorientację w jego niebieskich tęczówkach. Ba, pozwalasz mu się pocałować na „dzień dobry” i rozbudzić w tobie jeszcze raz wszystkie zmysły i całą namiętność. A potem bierzecie wspólny prysznic, Antonin wsadza cię do swojego samochodu i, zapytawszy o adres, odstawia pod dom matki.
– O dwudziestej masz być gotowa. Lila się ucieszy, że przyprowadzę jej przyjaciółeczkę – woła za tobą z dawką sarkazmu. Śmiejesz się tylko, po czym subtelnie zbywasz go pokazaniem środkowego palca lewej dłoni. Jesteś pewna, Adela, że on również reaguje na to śmiechem.
Dom jest dokładnie taki, jaki pamiętasz. Duży, jasnobeżowy, z werandą od ogrodu. A ten wyjątkowo zadbany, co oznacza, iż twoja mama jakimś cudem siedzi w Kędzierzynie od dłuższego czasu. Trochę cię to dziwi, bo od chwili, gdy twoi rodzice się rozwiedli, a to nastąpiło zaraz po ukończeniu przez ciebie szkoły, twoja mama zwiedza świat i zachowuje się jak niedojrzała nastolatka. Ciebie w sumie nawet nie dziwi, że jesteś dojrzalsza od niej, ba, ociupinkę cię to, Adela, bawi. I właśnie z uśmiechem na twarzy, przypomniawszy sobie niejeden jej wyskok, zamaszystym ruchem otwierasz drzwi do domu, gdzie twoja kochana mama już czeka w progów holu, ażeby się na ciebie wpierw rzucić i o mało nie zgnieść cię w uścisku, a następnie podejrzliwie zapytać:
– Czy ten przystojniak, który cię przywiózł i którego tak czule pożegnałaś, to nie przypadkiem Rouzier?
Prychasz na to z leciutkim rozbawieniem, bo jak mogłaś, Adela, zapomnieć, iż twoja kochana mama jest wielką fanką Zaksy. Przecież na ostatnie urodziny kupiłaś jej karnet na mecze tego klubu, co cieszyło ją o wiele bardziej od kolejnej pary szpilek z czerwoną podeszwą.
– Tak, mamo, też się cieszę, że cię widzę – wzdychasz, wyplątując się z jej ramion.
– Mhm, Adelo – odmrukuje ci mama. – To powiesz biednej matce, czy dobrze poznała twojego chłopaka? – niecierpliwi się. Chichoczesz cicho, odgarniając z jej ramion zafarbowane na wściekłą czerwień włosy, po czym prowadzisz do salonu, gdzie siadacie wygodnie na sofie. Mama się reflektuje i dość szybko podaje wam dużą butelkę czerwonego wina.
– Wolę czystą – odpierasz. – I tak, to był Rouzier, jakkolwiek nie jest moim chłopakiem.
Mama podaje ci szklankę do połowy wypełnioną wódką i butelkę soku marchwiowego „Vitaminka”. Parskasz śmiechem, zalewasz wódkę sokiem i pochłaniasz całego pseudodrinka na dwa łyki. Przyjemne ciepło w satysfakcjonujący sposób łączy się ze słodyczą soku, a tobie przypomina to uczucia, jakie w tobie buzują, kiedy Antonin ma ochotę doprowadzić cię do szaleństwa.
Zdziwione spojrzenie twojej mamy mówi wszystko. Już nawet starasz nie nie zwracać uwagi na wytatuowane kreski dookoła powiek, które mają imitować eyeliner. Twoja mama wygląda naprawdę dobrze, młodzieńczo. Nie dałabyś jej pięćdziesięciu dwóch lat, Adela. Może czterdzieści, czterdzieści trzy, ale nie pięćdziesiąt dwa.
– Mamo, ja z nim tylko sypiam – oświadczasz na pełnym luzie. Twoja mama nie takie rzeczy rozumie, nie takie rzeczy sama robi. – Rouzier jest zadufany w sobie, ma przerośnięte ego, podobno naiwną żonę i jest dobry w łóżku, skarbie – uśmiechasz się do rodzicielki, która wybucha śmiechem.
– Idziesz ze mną na mecz za dwa dni? – pyta, delikatnie zmieniając temat. W jej wypadku to wystarczający dowód aprobaty dla twoich czynów. W końcu jesteś, Adela, dorosła, masz prawie trzydzieści jeden lat i sypianie z młodszym o pół dekady Francuzem nie wpłynie na ciebie szczególnie negatywnie. A mama się i tak cieszy, bo twoje życie prywatne nabiera kolorów i wrażeń gwarantowanych choćby przez układ tego typu.
– Nie wiem – spoglądasz na swoje dłonie, uznając, iż przyda ci się wizyta u maniciurzystki. – Dziś czeka mnie kolacja z Antoninem i jego żonką. Powiedział, że będzie o dwudziestej.


Szczerze mówiąc, Adela, czy ty oczekiwałaś innej reakcji ze strony swojej mamy niż głupi uśmiech i pełne zadowolenia mruknięcie?
No właśnie.
Poszłaś do swojej dawnej sypialni, zostawiłaś tam rzeczy i udałaś się do łazienki. Gorąca woda, mandarynkowa piana otulająca twoje nagie ciało, powoli wypierająca zapach Antonina – wszystko to niespiesznie cię relaksuje do tego stopnia, że zapominasz, Adela, o Adamie. Upychasz wasze wspólne wspomnienia do szufladek, które pozostawiasz otwarte, jednakże są one gdzieś w głębi korytarza zwanego pamięcią. Twój umysł musi teraz pozostać trzeźwym, ażebyś przypadkiem nie popełniła jakiegoś prostego błędu w relacjach z Antoninem.
– No proszę, w wannie pełnej piany jeszcze cię nie widziałem – słyszysz głos Rouziera, który nonszalancko opiera się o zamknięte przez siebie drzwi łazienki. Jak mogłaś, Adela, zapomnieć o zamknięciu ich na klucz?
No tak, wcale nie oczekiwałaś, że twój kochanek będzie miał tyle tupetu, ażeby wparować ci do łazienki.
– Ado, uprzedzając twoje pytanie: twojej mamie wystarczyło kilka uśmiechów, ze dwa komplementy i…
– Uległa magii twojego mocnego, francuskiego akcentu – kończysz za niego. – Wcale mnie to nie dziwi, ale idź sobie na razie. Miałeś być o ósmej.
Parska z lekką drwiną. Jak zawsze.
– Przed ósmą. Jest siódma piętnaście.
W sumie to nic dziwnego, że on cię tak łatwo, Adela, irytuje. Zmuszasz się do spłukania z pięknie pachnącej piany i wyjścia z wanny pod bacznym spojrzeniem Rouziera, który ku twojemu zdziwieniu nawet podaje ci ręcznik.
– Jesteś przesadnie napalony, Antonin – syczysz. – Idź sobie, daj mi się ogarnąć. Przecież nie pojawię się przed twoją żonką tak, jak ty mnie lubisz najbardziej, Rouzier.
– Wolę, jak mi mówisz po imieniu, Ada.
– Pieprzę, co wolisz – warczysz wyprowadzona z równowagi, o mało nie poślizgnąwszy się na mokrej podłodze. Oczywiście Antonin nawet nie ruszył się ze swojego miejsca przy drzwiach, wciąż nonszalancko podpierając ścianę i mierząc cię tym cynicznym błyskiem w niebieskich oczach.
I tobie naprawdę przez głowę, Adela, przeszło, że kiedykolwiek mogłabyś go kochać?
– Pieprzyć to ty się możesz co najwyżej ze mną.
Przewracasz oczyma, sięgając po buteleczkę podkładu.
– Masz dziś bardzo wysmakowane słownictwo, Antoś – rzucasz obojętnie. Wiesz, że lubi, kiedy tak do niego mówisz, ale teraz złośliwie ignorujesz go nawet w chwili, kiedy podchodzi do ciebie i chce się przytulić. – Zostaw – syczysz. – Muszę jakoś wyglądać przed twoją Lilą, czy jakkolwiek jej inaczej na imię.
– Lila – potwierdza, natychmiast się odsuwając. Nie rozumiesz go, musisz to, Adela, przyznać. I sama nie wiesz, którego Antonina wolisz: cynicznego skurwysyna, czy ciepłe kluchy. No tak, wolisz prawdziwego Rouziera, ale sama nie wiesz, który jest prawdziwy, zaś który to idealnie dopasowana maska.
– Antoś… – zaczynasz trochę cieplejszym tonem niż zawsze, wpatrując się w swoje lustrzane odbicie i próbując idealnie wytuszować rzęsy tą przeklętą wibrującą szczoteczką. Niby taki hit, niby taka świetna, a ty nawet nie umiesz, Adela, jej używać. – Kim ty tak naprawdę jesteś, co?
Wydaje ci się, że ciężko wzdycha. Ale głowy nie dasz, bo jesteś za bardzo skupiona na wyklinaniu mascary.
– Daj – stwierdza ciężko, odbierając ci kosmetyk z dłoni. Bez słowa powoli tuszuje ci rzęsy, a kiedy widzi zdziwienie na twojej twarzy, odpiera: – Lila mnie nauczyła. Coś w tym złego?
Gubisz się, Adela. Gubisz się w nim, w ilości osobowości Antonina Rouziera. Po dwóch dniach znajomości wydaje ci się, że ten facet jest całkowicie nieprzewidywalnym sukinsynem o skłonnościach do bycia czułym. Ale to przecież może być tylko, Adela, złudzenie, nieprawdaż?
– Kim jesteś naprawdę, Antoś? – powtarzasz pytanie. – Jesteś czułym, kochającym facetem, czy cyniczną szmatą, co?
– Ada… – pod naporem twojego spojrzenia, bierze głęboki wdech, ale nie wydobywa z siebie spojrzenia. Dotykasz jego dużej, ciepłej dłoni, prowadząc go do swojej sypialni, gdzie każesz mu usiąść na łóżku. Sama udajesz się do szafy, ażeby wyciągnąć z niej bieliznę, dżinsy i koszulę w szkocką, czerwoną kratę.
– Mów, Antonin – poganiasz go. – Chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po tobie w towarzystwie Lili. Nawet nie wiem, na co mam być przygotowana. Na kolejną maskę Antonina Rouziera, czy może jednak dostąpię zaszczytu i poznam prawdziwego Antonina? – nawet nieświadomie z niego kpisz. A on, całkowicie jakby nie był sobą, kuli się w sobie i wcale ci nie odparowuje czymś aż do bólu aroganckim, bezczelnym czy jadowitym. Teraz to ty masz całą zajadliwość w swoich rękach.
– Co mam ci powiedzieć, Ado? Że sam nie wiem? Że inaczej nie umiem? Co chciałabyś usłyszeć? – powtarza. – A może, że pomimo całego zła, jakim jestem, Lila jest dobra? Że pomimo jej naiwności jest najlepszym, co mogłem dostać? Ada, przecież oboje wiemy, że tego słuchać nie chcesz.
A jednak, Adela, słuchasz. I zastanawiasz się, dlaczego coraz bardziej obawiasz się o siebie podczas przebywania w towarzystwie Antonina. Oczywiście w sensie psychicznym, w kontekście swoich zniszczonych przed laty uczuć, które on ma pomóc ci odbudować.
Nie przejmując się wcale Antoninem, który przecież widział cię już dziś nago i to nie jednokrotnie, zsuwasz z siebie ręcznik i niespiesznie ubierasz się w wybrane wcześniej ciuchy. A wszystko to robisz w dziwnym milczeniu.
– Chodź, Antoś – szepczesz w końcu wprost do jego ucha, pochyliwszy się nad nim. Kładzie dłonie na twoich biodrach, a jego gorący oddech muska twoją szyję. W końcu włosy upięłaś w wysoki kok, ażeby tylko nie wpadały ci do oczu.
Śmiejesz się krótko, trochę nerwowo.
– Jutro, Antonin. Na dziś już naprawdę nam wystarczy, nie uważasz?
Niechętnie ci przytakuje, obejmuje cię w talii i schodzicie na parter domu, gdzie twoja szalona mama pije wino z kotem sąsiadów twórczo nazwanym Rauch. Zaiste, jak okropne można nadać imię biednemu zwierzęciu. Zresztą, nigdy nie lubiłaś, Adela, niemieckiego. Ba, dziewczyno, ty tym językiem do dziś szczerze gardzisz. Jak dobrze, że twoja kochana mama postanowiła zapisać cię do szkoły z językiem francuskim jako pierwszym językiem obcym, choć w sumie do wczoraj nie używałaś go w ogóle. I nagle pojawił się Antonin i wszystko uległo zmianie, zauważyłaś to, Adela?
– Adela, idziecie już? – pyta nagle twoja mama w waszym ojczystym języku. Rouzier sprawia wrażenie, jakby rozumiał, jednak milczy i jedynie uśmiecha się najbardziej zniewalającym z repertuaru Antoninowych uśmiechów.
– Chyba tak. Cholerny Rouzier bardzo chce przedstawić mnie żonie – prychasz, pozwalając sobie na wtrącenie twojego ulubionego określenia Antonina, który na dźwięk swojego nazwiska jeszcze mocniej się wyszczerza. Czyli was, Adela, nie rozumie, co jest ci bardzo na rękę.
– Cholerny Rouzier? – dziwi się twoja mama. – On jest uroczy.
Czyli nawet twoja mama doskonale wie, że Antonin was całkowicie nie jest w stanie zrozumieć.
– On uroczy? On jest seksowny, mamo, tutaj się z tobą zgodzę. Ale kto normalny zamiast kochankę ukrywać, przedstawia ją żonie?
– W każdym razie, bawcie się grzecznie, a przynajmniej przy żonie – żegna was twoja mama, o czym Antonin wie jedynie z tego, iż ciągniesz go w stronę wyjścia z domu.
– A ty nie upij Raucha! – odpierasz jej.
– To jest Achtung, Adela!
A co za różnica?
Antonin bez słowa prowadzi cię w stronę swojego mercedesa, do którego również w milczeniu każe ci wsiąść. A ta cisza całkowicie ci do gustu, Adela, nie przypada. Ty już byś wolała się pomęczyć z jego cynizmem, pogimnastykować język przy próbach poprawnego akcentowania, ale cisza przy Antoninie Rouzierze cię przeraża.
– Powiedz coś – prosisz. – Cokolwiek.
Odwraca wzrok na ciebie, przejeżdżając kolejne skrzyżowanie na intuicję, i uśmiecha się delikatnie.
– Coś. Cokolwiek.
Prychasz. Nie tego, Adela, chciałaś.
Ale w sumie, czego ty chciałaś?
– Boisz się, Antoś, prawda? – pytasz. Retorycznie oczywiście, bo Antoninowe oczy mówią ci wszystko. – Ale nie ma czego. Mówiłeś, że Lila się nabierze, że uwierzy w naszą tylko przyjaźń. I uwierzy, Antoś – uśmiechasz się do niego ciepło.
Szczerze mówiąc, właśnie w tej chwili chciałabyś, Adela, ażeby ten przystojny facet obok ciebie, który wcale nie ma rozbuchanego ego, był najprawdziwszym Antoninem.
Taki Rouzier przypomina ci Adama.
Takiego Rouziera umiałabyś pokochać.
Ba, Adela, takiego Antonina chciałabyś kochać i przyszłoby ci to bez problemów.
Więc to chyba dobrze, że to wcale nie jest prawdziwy Antonin.


Ku swojemu i Antonina zaskoczeniu Lila – Lilia? Liliana? – Rouzier, rodowita Francuzka, przyjmuje cię ciepło, z odrobiną wrodzonej nieśmiałości. A potem po prostu uznaje cię za osobę godną jej sympatii, zostajesz jej Adélaïde, choć sama wolisz, jak mówi na ciebie po prostu Adela. Żadna z was nie zwraca nawet uwagi na Antonina, który upiera się przy Adzie.
Chyba nawet on nie spodziewał się takiego sukcesu. Nie, Adela, nawet on nie spodziewał się takiego sukcesu. A ty nie podejrzewałaś, że Lila – Lilia? Liliana? – może być tak naiwna i głupiutka, ażeby bez zastanowienia wpuścić zamaskowanego wroga na swoje rodzinne terytorium.
Twój kochanek z lekko szyderczym uśmieszkiem obserwuje, jak z uwagą słuchasz opowiadanych przez Lilę historii, jak z zainteresowaniem wypytujesz o szczegóły i świadomie podążasz ku przyjaźni z kobietą, z której mężem przecież sypiasz. Ale ty nie masz, Adela, skrupułów. Straciłaś je już dawno, dlatego nie protestujesz. Zresztą i tak wiesz, iż prędzej czy później odejdziesz od Antonina. On ma cię uratować, dzięki niemu masz odżyć, a potem pozostawić go w Kędzierzynie. To nie jest mężczyzna, z którym ułożysz sobie życie, zaś Lila – Lilia? Liliana? – może być dobrym materiałem na przyjaciółkę spoza szpitala.
Lila jest ładna – eteryczna blondyneczka o długich włosach zaplecionych w francuski warkocz, delikatnie umalowana, ubrana w obcisłe, czerwone rurki i czarną bokserkę z koszulą Antonina zarzuconą na ramiona. Żona Rouziera ma twarz dziecka i mnóstwo uroku nastolatki, zaledwie podlotka, którego wszyscy bronili przed cierpieniem. Na pierwszy rzut oka chcesz ją wykpić, zapytać, czy wierzy w różowe jednorożce i tym podobne farmazony, jednak ona cię uprzedza, całuje w policzek i pyta, czy to ty jesteś Adélaïde, przyjaciółka Toto. Rzeczony Toto stoi w tym czasie za tobą i wiesz, że uśmiecha się do niej ciepło, jednak po odejściu Lili w stronę kuchni, skąd wraca z parującą kolacją, warczy ci, ażebyś nigdy nie odważyła się nazwać go Toto.
W sumie zrobiłabyś to z czystej złośliwości, jednak zdrobnienie to nie całkowicie nie pasuje do twojego Antonina. Ten, którego masz okazję obserwować, nie jest ani odrobinę cyniczny, złośliwy, czy za pewny siebie. Rouzier w domu, przy Lili – Lilii? Lilianie? – jest czuły, kochający i aż mdły, jakby udzielała mu się eteryczność żony.
– To naiwne dziewczę, które nigdy nie miało okazji cierpieć, Ado – szepcze ci w pewnej chwili Antonin wprost do ucha. We troje już trochę wypiliście i nawet nie zauważyłaś, kiedy to ty a nie Lila znalazłaś się obok Francuza. Ale jej nieszczególnie to przeszkadza. Jesteście już przecież umówione następnego dnia na kawę, na zakupy, czy tam inne podobne rozrywki, a ponadto Lila wymusiła na mężu jakieś lepsze wejściówki na mecz dla ciebie i twojej mamy.
Słodka, mała, naiwna Lila.
A ty naprawdę ją, Adela, lubisz. Obdarzasz tę infantylną osóbkę sympatią od pierwszego wejrzenia, tak samo jak zauroczasz się Antoninem w wydaniu cichym i spokojnym. Jakkolwiek twój Rouzier jest o wiele lepszy, wolisz go o wiele bardziej. Ten, którego ty dostałaś od losu, jest temperamentnym, namiętnym mężczyzną, spragnionym kochankiem i uwodzicielskim, bardzo bezczelnym egocentrykiem. A właśnie takiego mężczyzny, całkowitego przeciwieństwa Adama teraz, Adela, potrzebujesz.
Antonin odwodzi cię do domu około drugiej w nocy. Ba, on wchodzi wraz z tobą na piętro i pilnuje, dopóki nie kładziesz się do łóżka. Pamiętasz jeszcze, że wyciągasz do niego ramiona, ażeby położył się wraz z tobą przynajmniej na chwilę, szepcząc:
– Ona i tak jest upita, i tak nic nie będzie pamiętać.
A on spełnia twoje życzenie, całuje cię w usta w wyjątkowo czuły sposób, jakby nawet z miłością, której przecież do siebie nie czujecie. Potem trochę zmęczona dochodzisz do wniosku, iż właśnie w tej chwili, kiedy twoja matka pije na dole kolejny toast z Achtungiem sąsiadów, kiedy Lila Rouzier upita przez ciebie winem drzemie na kanapie swojego domu, ty chcesz, Adela, jeszcze raz poczuć dłonie Rouziera na swoim ciele. A on, również trochę zmęczony, a może i dzięki temu bardzo czuły, delikatny, jedyny raz w życiu kocha się z tobą powoli, a ty nie przypłacasz tego żadnymi bólami mięśni, podrapanymi ramionami, czy innymi urazami zewnętrznymi.
Kiedy kończycie, układasz się z głową na jego torsie i wpół śpiąca szepczesz coś, o czym i tak oboje zapominacie:
– Gdybyś był taki zawsze, kochałabym cię, Antonin.
Przesypiasz bite szesnaście godzin zmęczona dwoma ostatnimi dniami, a kiedy już wstajesz, łóżko jest puste, zaś do ciebie dociera, iż zaczęłaś żyć na nowo w dniu, kiedy powinnaś jeszcze raz wspominać Adama.
Ale co z tego, jeśli wcale nie czujesz, Adela, wyrzutów sumienia, a co najwyżej dziką rozkosz z każdej chwili w ramionach nieokiełznanego Francuza o wahaniach nastrojów godnych kobiety w ciąży.
Ale nie, Adela, ty nie kochasz. I nigdy nie pokochasz całego Antonina, bo tak naprawdę nigdy go takiego nie będziesz mieć.
Nie chcesz mieć całego Antonina.
Nie chcesz ranić Lili.
Nie chcesz właściwie niczego poza szansą na nowe życie.
Nie chcesz spieprzyć sobie kolejnych lat.
Ale przede wszystkim, nie chcesz, Adela, cierpieć i zrobisz wszystko, ażeby kończyć ten romans za kilka miesięcy z uśmiechem na ustach i sentymentalnymi wspomnieniami wspólnych nocy.


Uśmiech na ustach twojej mamy trwa całe następne trzy dni, podczas których w twoim życiu Antonin nie gości ani razu. Zamiast niego twoją nieodłączną towarzyszką staje się Lila – Lilia? Liliana? – Rouzier. To ona spędza z tobą godziny na piciu kawy, plotkach i szkoleniu twojego francuskiego. To ona jest niemiłosiernie wykpiwana przez twoją mamę, kiedy późnym wieczorem sama opuszcza wasz dom. To ona wpada do ciebie z biletami na Halę Azoty, za co twoja mama lubi ją odrobinę bardziej, ale wciąż uważa, iż jest jak dziecko w mgle. I szczerze bawi to was obie, choć przy Lili – Lilii? Lilianie? – udajesz doskonałą przyjaciółkę.
Trochę cię to dziwi, ale ty ją szczerze, Adela, lubisz. Bez znaczenia, iż sypiasz z jej mężem, Lila Rouzier budzi w tobie sympatię wymieszaną ze współczuciem. Niby jej Antonin jest czuły, prawie niekpiący, lecz czy prawdziwy? To pewnie też maska, jednak nie dzielisz się z Lilą – Lilią? Lilianą? – tymi spostrzeżeniami. Ona nie musi wiedzieć, ty nie musisz, Adela, niszczyć jej idealnego, bezpiecznego światka.
Antonin na razie milczy. Nie daje znaku życia, trenuje, o czym dowiadujesz się od swojej przyjaciółki. Antoninowa żona służy wam za bezpośrednie źródło komunikacji, a ona, biedna, naiwna, nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Jest ci jej, Adela, żal, bo tak łatwo ci zaufała. A przecież ty sypiasz z jej mężem, ty niszczysz jej idealny związek.
Podobno wina za zdradę leży po obu stronach, jednak ty nie widzisz w Lili niczego złego. Co najwyżej za bardzo go kocha, za mocno mu ufa, jednak ty ten ślepo wierzyłaś w każde słowo Adama. I wcale źle na tym nie wyszłaś. W przypadku Lili ona jest ewidentnie stroną pokrzywdzoną, to ona będzie cierpieć najbardziej, jeśli romans między tobą a tym cholernym Rouzierem się wyda.
Zaczynasz, Adela, rozumieć, dlaczego tak zależało mu na wykluczeniu wszystkiego, co mogłoby go zdemaskować. Was zdemaskować. Lila wierzy w stereotypy, w ukrywanie kochanek, w miłość aż po grób i w wybaczenie; fakt, iż Antonin przyprowadził cię do domu i przedstawił jako przyjaciółkę, całkowicie ją uspokoił.
Biedna, naiwna Lila – Lilia? Liliana? – Rouzier nawet nie podejrzewa, że mogłabyś sypiać z jej mężem.
– Ach, kochanie, Adelo, Toto kazał ci powiedzieć, że wpadnie do ciebie około siódmej i pojedziecie na jakąś imprezę – oświadcza Lila, kiedy szykuje się do powrotu do domu. Dotychczas siedziałyście w kędzierzyńskiej kawiarni, sączyłyście niespiesznie dwie kawy po parysku, jadłyście szarlotkę na ciepło z lodami waniliowymi i obserwowałyście przemierzających kędzierzyńskie ulice ludzi. Lila głośno, swoim wysokim sopranem zastanawiała się, kim mogliby być, co mogliby robić, dokąd iść… Wtórowałaś jej, zagłębiłaś się, Adela, w tę zabawę, a potem słuchałaś, jak Lila opowiadała o swoim szczęśliwym związku z Toto.
I tak, Adela, o mało nie parskasz śmiechem za każdym razem, kiedy określa Antonina tym okropnym zdrobnieniem.
Lila z gracją wstaje, narzuca na szczupłe ramionka lekki, beżowy trencz i wychodzi, ucałowawszy cię w policzek i zostawiwszy kilka banknotów na stoliku. Dziś ona stawiała miłe popołudnie. Idziesz jej śladem kilka minut później, zamówiwszy jeszcze średnią latte na wynos. Pijąc ją, przemierzasz kędzierzyńskie ulice i zastanawiasz się, dlaczego, do cholery , Adam musiał odejść. Na chłodno, po sześciu latach jeszcze raz analizujesz całą historię jego choroby, którą znasz na wyrywki, szukasz wyjścia, czegoś, co mogłoby go w dzisiejszych czasach uratować. Medycyna przez te sześć lat poszła bardzo do przodu i pewnie dziś dałabyś radę uratować Adasia. Nie tylko jego, obecnie każdy onkolog ratuje o wiele więcej żyć niż te kilka lat temu. Obecnie przypadek beznadziejny ma o wiele węższą definicję, pod którą Adam już się nie łapie.
Gdyby chorował dziś, a nie te sześć lat temu, spacerowalibyście pewnie razem po opolskich parkach, może nawet mielibyście już dzieci? Masz już przecież, Adela, trzydzieści jeden lat. Zawsze powtarzałaś sobie, że po trzydziestce, gdy już twoja sytuacja materialna się ustabilizuje i będziesz mieć pewną pracę, zastanowisz się poważnie nad założeniem rodziny.
W dniu swoich trzydziestych urodzin od pięciu lat byłaś wdową. Nawet gdybyś chciała, nie mogłaś mieć dzieci. Teraz niby w twoim życiu pojawił się Antonin, który może nieświadomie zagwarantować ci dziecko. Twoja sytuacja materialna jest bardziej niż dobra, pracę utrzymasz bez problemów, a z wychowaniem dziecka przecież sobie poradzisz. Najwyżej złożyłybyście się z Jolą na jedną, wspólną nianię, a Antoninowi przecież i tak nie powiedziałabyś o dziecku. Sama wiesz, Adela, że i tak w pewnej chwili go rzucisz. To wciąż jeszcze chłopiec, jakkolwiek przy swojej żonie wypada nader dojrzale. Ale ojcem dla twojego dziecka byłby marnym, nawet nie musisz się nad tym zastanawiać.
Zresztą, dziewczyno, ty go nawet nie lubisz. Lubisz seks z nim, lubisz spędzać z nim czas, ale nie znosisz osobowości Rouziera, tej rozbuchanej pewności siebie i cynicznego uśmiechu. A jeśli dziecko odziedziczyłoby te cechy po ojcu? Mogłoby mieć Antoninowe oczy, Antoninowy uśmiech bez ani grama drwiny i Antoninową urodę, jednak charakter Rouziera cię przeraża do tego stopnia, iż nie podołałabyś macierzyństwu, obawiając się, czy twoje dziecko, Adela, nie będzie tak bezczelnym dupkiem jak jego ojciec.
Wchodzisz do domu, w którym panuje dziwny rozgardiasz, odgoniwszy od siebie myśl o macierzyństwie. Sześć lat minęło, ale z Rouziera nie zrobiłabyś ojca. Poza tym naprawdę lubisz Lilę i nie chcesz biednej ranić, czego byś nie uniknęła celowo dając się jej mężowi zapłodnić.
Rozglądasz się dookoła, kiedy o mało nie wywracasz się na ustawionej na samym środku salonu walizce.
– Mamo?! – wołasz na cały dom. Zamiast niej koło twojej nogi pojawia się Achtung, Rauch, albo też któryś inny z kotów sąsiadów.
Twoja rodzicielka zbiega z piętra z radosnym uśmiechem i zwitkiem kwiecistych szmatek w ręce dopiero kilka chwil później.
– Adela, słonko, jak dobrze, że jesteś! – oświadcza entuzjastycznie, wsadzając ów materiał do walizki pod twoimi nogami. Domyślasz się już, Adela, co to znaczy, nie?
– Dokąd i na ile? – pytasz rzeczowo. Uśmiech wpełzający na usta twojej rodzicielki potwierdza teorię, jaką powzięłaś.
– Nicea, przystojny Jean-Luc, kilka tygodni, może miesięcy.
Wzdychasz tylko ciężko.
– Przypominam, że mogę pilnować domu tylko przez najbliższe półtora tygodnia, potem wracam do Opola.
Twoja mama macha na to ręką.
– Żaden problem. Już o tym rozmawiałam z Antoninem, on się wszystkim zajmie.
Sceptycznie unosisz brwi, jednak nie komentujesz. Do cholery , całkowicie ci się, Adela, ta perspektywa nie podoba, nie podoba ci się, iż cholerny Rouzier wchodzi w butami w twoje życie, ale przecież nie zgasisz radości mamy. Ona jest jak mała dziewczynka, nie tak naiwna jak Lila, jednak to wciąż podobny poziom. Twoja mama po prostu woli imprezować, bawić się do rana i nie brać odpowiedzialności. Do czego to, Adela, doszło, żebyś to ty była odpowiedzialniejsza od własnej mamy?
– Mam nadzieję, że wiesz, na co się decydujesz – wzdychasz tylko. Wiesz doskonale, że twoja, Adela, mama jest pod urokiem mocnego akcentu Rouziera i jego bardzo niebieskich oczu. Ty też byś była, gdyby ten facet tak bardzo cię, Adela, nie wkurwiał. – To nieodpowiedzialne dziecko. Już bym się bezpieczniej czuła, gdyby Lila nad wszystkim panowała.
To wyraźnie twoją mamę bawi, bo ci aż, Adela, parska praktycznie prosto w twarz.
– Ta blondyneczka o mentalności trzynastolatki? – prycha. – Słońce, Adela, naprawdę już bardziej ufam twojemu kochankowi.
Zamykasz oczy, opierając się o ścianę, do której się cofasz. Przynajmniej nie upadasz, kiedy dociera do ciebie, iż do siódmej zostało jeszcze jakieś dziewięćdziesiąt minut, zaś dla Rouziera „koło siódmej” oznacza mniej więcej szóstą piętnaście. Ale przynajmniej zdążysz się, Adela, wykąpać. Czterdzieści pięć minut daje ci gwarancję spokojnej kąpieli bez wizyty Rouziera w łazience.
Nagle zaczyna cię radować taka głupota, jak spokojna kąpiel bez towarzystwa tego pieprzonego Francuza. Mandarynkowa piana cię odpręża, medyczne czasopismo przypomina o pracy, a kiedy wychodzisz z łazienki opatulona płachtą białego, puchatego ręcznika, sięgasz po telefon i dzwonisz do Jolki.
– Ile? – pyta twoja przyjaciółka na wstępie. Tylko wzdychasz.
– Ile razy się z nim bzykałam? Dużo. Ile razy spotkałam się z jego żoną? Kilka. Ile razy moja mama rzucała mi aluzje? Od kiedy poznała cholernego Rouziera, nazywa go moim kochankiem.
Jolanta Adamska o mało nie piszczy ci do słuchawki. Unosisz jedynie spojrzenie ku niebu, odrywając oczy od koronkowej bielizny, jaką planowałaś na siebie włożyć. Przecież doskonale wiesz, iż cały świat nie jest tak naiwny jak Lila, zaś Antoninowa impreza miała odbywać się w mieszkaniu Gumy. Do tego bylibyście tam jedynymi gośćmi, a ze względu na wyjazd mamy nie musicie się nawet stąd ruszać.
– Adela, nie poznaję cię!
– To tylko seks – prychasz beznamiętnie, spoglądając przy okazji na swoje paznokcie, które dwa dni temu sprawiłaś sobie w towarzystwie Lili. – Poza tym jego żona jest milutka, choć naiwna. Spędzam z nią dużo czasu i… – przerywa ci dzwonek do drzwi. No proszę, Antonin nauczył się dzwonić. Brakuje ci jeszcze, żeby spadł na same dno i przyjechał z bukietem róż. Wielkim i czerwonym. – Jolcia, najzgrabniejszy tyłek w całym Kędzierzynie właśnie przybył, więc powiedz mi jeszcze, co na oddziale.
– Ale… – próbuje protestować twoja przyjaciółka.
– Poczeka. Miał być o siódmej, jest szósta dziesięć – oświadczasz, włączając głośnomówiący. I słuchasz, Adela, jak Jola niespiesznie opowiada ci o postępach w leczeniu pacjentów, jak usilnie próbuje być profesjonalna podczas przekazywania informacji o śmierci chłopca cierpiącego na raka kości, ale i tak drży jej przy tym głos… Słuchasz i robi ci się źle z samą sobą od tego wszystkiego. Kiedy ty się, Adela, bawisz w Kędzierzynie, cieszysz się z ramion Antonina, w Opolu twoi pacjenci walczą o życie, zaś ty powinnaś być z nimi.
Szybko jednak odganiasz od siebie te myśli, powtarzając bezgłośnie, iż to twój urlop, iż musisz teraz być w Kędzierzynie, bo jeśli zostałabyś w Opolu, zapracowałabyś się na śmierć.
– Dzięki, Jola, trzymaj się – szepczesz na pożegnanie trochę przybitym głosem. A potem czym prędzej zbiegasz na dół, gdzie ku twojemu zdziwieniu już krząta się Antonin.
– Jak ty ładnie, Ada, wyglądasz – oświadcza dwuznacznie, lecz nic sobie z tego nie robisz. Czujesz potrzebę przywarcia do jego ciepłej, dużej sylwetki, zatopienia się w bezpiecznych ramionach i łkania. Tylko przed tym ostatnim się hamujesz, kiedy ramiona Rouziera wreszcie oplatają twoje ciało, a długie palce gładzą mokre włosy. – Wszedłem od tarasu. Mam homara, mogę ugotować pyszną kolację, tylko nie każ mi się pocieszać, Ada. Nie umiem – mówi w przestrzeń nad twoją głową.
– Cholera, Rouzier, to naruszanie przestrzeni prywatnej – warczysz kilka chwil później, uspokoiwszy się. – Na homara się zgadzam, ale najpierw, jak już się tak dla ciebie wystroiłam… – sugestywnie przerywasz. A on wcale nie jest czuły, nie jest kochający, czy delikatny.
Pamiętasz, Adela, pierwszy raz, kiedy uprawiałaś z nim seks? Dziś Antonin Rouzier jest równie cyniczny i kpiący, równie brutalny i dziki. A tobie się to, Adela, cholernie podoba, że nawet nie protestujesz, iż bierze cię na kuchennym blacie, kiedy przygotowywany homar gotuje się w wielkim garze, a sos do francuskiej sałatki złożony z suszonych ziół i oliwy z oliwek przegryza się w sosjerce obok was. Nie rusza cię też, że bijecie co najmniej dwa talerze, a podłoga lśni od rozsypanej i rozdeptanej soli morskiej.
Ciebie, Adela, już właściwie nic nie rusza, bo nauczyłaś się kontrolować wszystkie uczucia. Wszystkie poza pragnieniem, zaś Rouziera pragniesz z każdą sekundą coraz bardziej, co niezmiernie go bawi. Nie umiałabyś go, Adela, kochać, nie umiałabyś się w nim, Adela, zauroczyć, lecz te chwile, kiedy czujesz go w sobie, kiedy jego usta scałowują nowe ścieki na twoim ciele, kiedy krzyczysz jego imię na co najmniej pół dzielnicy, sprawiają, iż uzależniasz się od Antonina Rouziera.
A dokładniej, Adela, jesteś uzależniona od seksu z Rouzierem, który jest najlepszym seksem w twoim życiu. Uwielbiasz, jak z mocnym, francuskim akcentem szepcze ci słowa, bynajmniej nie czułości, których znaczenia nie jesteś pewna. Uwielbiasz, jak cię całuje. Uwielbiasz, jak po wszystkim parska śmiechem w twoje włosy i stwierdza każdorazowo, że jesteś niesamowita. Jej, Adela, ty nawet uwielbiasz, jak Antonin z rozkosznym uśmiechem karmi cię przygotowanym przez siebie homarem.
Gdyby to było możliwe, pewnie już dawno byś się w nim zakochała.
Ale nie kochasz, Adela.
I kochać nigdy nie będziesz.
Nie Rouziera, Bogu dzięki.


Najtrudniej jest, kiedy musisz wracać do Opola. Odwodzi cię własnym samochodem, zostaje z tobą na noc, a nawet rano przygotowuje ci mistrzowskie naleśniki, jednak potem wraca do Kędzierzyna, a ty wracasz do kliniki i swojego starego życia.
Zapach szpitala, plotki z Jolką przy kubkach gorącej kawy i okazjonalne wizyty Rouziera na oddziale, ażebyście kochali się dziko w twoim gabinecie na skórzanej sofie. Nawet nie spostrzegasz, kiedy stawia ci na biurku którąś ze statuetek MVP zdobytych podczas meczów Zaksy. Nie spostrzegasz też, iż zaczynasz chodzić po mieszkaniu w jego ubraniach, od których roi się w twojej szafie.
Pachniesz Antoninem, czego dziwnym trafem Lila nigdy nie zauważa. A przyjeżdża do ciebie często, lub ty jedziesz do niej, do Kędzierzyna. Niby chcesz sprawdzić, jak się sprawuje dom pod Antoninową opieką, jednak zawsze wtedy najpierw kochacie się w twoim łóżku, bierzecie wspólną kąpiel, a potem on zawodzi cię do Lili, samodzielnie podążając na trening.
Podejrzewasz, iż jego klubowi koledzy wiedzą. W końcu nawet mu to ułatwiają, bo kiedy zjawia się u ciebie na noce, zapytany o wymówkę odpiera, iż Guma, Marcin, czy ktokolwiek inny jest waszą gwarancją. A ty bez zastanowienia, Adela, w to wierzysz, natychmiast wpijając się w jego usta. Niekiedy brakuje ci czułości z jego strony, tego, co miałaś z Adamem, jednak Antonin w przeciągu kilku chwil potrafi sprawić, iż zapominasz.
Jesteś uzależniona, Adela, doskonale o tym wiesz.
A Antonin jest uzależniony od ciebie.
I tak mijają wam dwa bite miesiące.


Nieme przerażenie na twarzy Lili udziela ci się, kiedy wyszeptuje, iż musicie poważnie porozmawiać. Antonina nie ma w domu, zaś wy we dwie obalacie butelkę różowego Carlo Rossi, którego nie znosisz.
– Antonin mnie zdradza – szepcze wreszcie Lila – Lilia? Liliana? – z cieniem smutku, jakkolwiek wygląda na taką, która już oswoiła się z tą wieścią.
A ty się, Adela, zapowietrzasz na kilka sekund. Bo czy to możliwe, że Lila, mała, naiwna, kochana Lila was rozgryzła? 
– Nie znam jej, ale czuję, że to trwa od dawna – kontynuuje Lila, na co tobie natychmiast, Adela, kamień z serca spada. Czyli jednak nie wie, bynajmniej, że to właśnie ty, jej najlepsza przyjaciółka, jej Adélaïde, raz po raz zalicza jej męża. – On myśli, że jestem głupia, że wcale nie wiem – szepcze cicho.
Przysuwasz się bliżej niej i mocno ją przytulasz, pozwalając kontynuować w swoich objęciach. Lila przyjmuje uścisk z wdzięcznością, bo nie musi wtedy patrzeć ci w oczy. I w sumie ty też się z tego powodu, Adela, cieszysz, bo jeszcze mogłabyś nie podołać graniu przed nią niczego nieświadomej.
– Zostaw go – rzucasz w przestrzeń wprawiona w osłupienie własnymi słowami. Nie chcesz przecież Antonina na własność, nie wytrzymasz z nim sama. Wciąż cię wkurza, wciąż szczerze go nie znosisz, choć powoli przyznajesz się sama przed sobą, iż jesteś uzależniona od niego w chory, toksyczny sposób. Nie wyobrażasz sobie życia bez Rouziera, bez gwarantowanych przez niego orgazmów, bez jego naleśników w co niektóre poranki i ironicznych uwag.
Masz wrażenie, że Lila wydobywa z siebie lekceważące prychnięcie.
– Kocham go, Adelo. A Toto kocha mnie, chociaż nie zawsze umie to pokazać. On myśli, że jestem głupia, że jestem naiwna, że wcale nie wiem, jak bardzo złym człowiekiem jest. W domu gra ciepłego, czułego, grzeczniutkiego, ale zdradza mnie na boku, od kiedy sięgam pamięcią. Ja wiem, że to cyniczny egoista, ale wiedziałam przecież, za kogo wychodzę za mąż. Brałam w pakiecie nawet te zdrady…
– Daj spokój, Lila – przerywasz gwałtownie. Jej słowa cię ranią, bo nieświadomie uderza w twój najczulszy punkt – pomimo wad Antonina zgodziła się spędzić z nim życie. Ty, znając jego wady na wylot, wiedząc, jakim człowiekiem jest najprawdopodobniej, już pierwszego dnia obiecałaś sobie, że odejdziesz. Z czasem się zmusisz do porzucenia Rouziera. W końcu to etap przejściowy, Adela, i doskonale o tym wiesz. Antonin chyba też wie i jeśli już rozmawiacie, nigdy nie nawiązuje do przyszłości. W sumie nawet nie wiesz, co on tak naprawdę czuje.
Nie masz pojęcia, czy czuje cokolwiek. I nie chcesz wiedzieć, naprawdę nie chcesz, bo to mogłoby zniszczyć twój misterny plan powrotu do życia. Nie dopuszczając do siebie nawet myśli dotyczącej czegoś, co mogłoby się nazywać uczuciem między wami, łatwiej ci powiedzieć sobie, iż spędzisz z Antoninem jeszcze kilka miesięcy, a potem odejdziesz od niego, nie zostawiając przy tym Lili.
Zdobyłaś nie tylko genialnego kochanka, ale też wspaniałą przyjaciółkę i musisz, Adela, przyznać, iż tak naprawdę to porzucenie Lili byłoby dla ciebie większym problemem. W końcu ona zaczęła być dla ciebie jak siostra, zaś Antonin to jedynie piękny mężczyzna, doskonały kochanek pobudzający swoją cudowną urodą twoje wszystkie zmysły. Uwielbiasz go, jednak niewiele ma to wspólnego z uczuciami poza namiętnością i pragnieniem.
– Lila, jeśli cię zdradza, powinnaś go zostawić.
Lila – Lilia? Liliana? – odsuwa się od ciebie gwałtownie, energicznie przecząc ruchem głowy.
– Nie odejdę, Adelo, bo boję się życia bez Toto. Boję się każdego samotnego dnia, każdego zdania opisującego nasz związek jako coś przeszłego, każdego litościwego spojrzenia zarezerwowanego dla zdradzonej żony. Nie odejdę od niego – powtarza z mocą.
Pozostaje ci jedynie skinąć głową i powiedzieć jej:
– Obyś wiedziała, co robisz, Lilu.


Dusisz to w sobie przez tydzień.
Nie mówisz nikomu – ani Jolce, ani Antoninowi, ani nawet swojemu lustrzanemu odbiciu. Przede wszystkim nie mówisz Antoninowi.
Szalejesz bez niego, kiedy ma jakiś wyjazdowy mecz. Tęsknisz za zapachem jego ciała, za gorącymi ścieżkami, jakie jego usta zawsze wyznaczają na twoim ciele. Kiedy już staje w twoich drzwiach – wykąpany, wypoczęty, dzień po przyjeździe i z nieodłączną sarkastyczną miną – po prostu się na niego rzucasz. Tak cholernie za nim tęskniłaś, choć przecież wcale go nie kochasz.
Bawi go twoja namiętność, tęsknota, którą dostrzega w twojej postawie. Ale on, choć doskonale to ukrywa, choć jest całkowicie opanowany, nawet lekko szyderczy, również za tobą tęskni. Naprawdę mu się, Adela, podoba, gdy jęczysz z niezadowoleniem podczas jego prób rozgrzania cię aż do czerwoności. Nim docieracie do łóżka, zbijacie wazon, zrzucacie ramkę ze zdjęciem Adama i prawie wywracacie się na dywanie. Nie przejmujesz się żadną z tych drobnych rzeczy, a w szczególności zdjęciem. W końcu Adam nie żyje, a niesamowity Antonin Rouzier wodzi ustami po twoim podbrzuszu, ażeby doprowadzić cię do całkowitego szaleństwa. Ciągniesz go za ciemne, roztrzepane włosy, przyciskasz do siebie i nawet nie ukrywasz swoich entuzjastycznych okrzyków.
Ba, Adela, z twoich ust ani razu nie pada charakterystyczne, zniecierpliwione „Cholera, Rouzier!’.
Zdecydowanie za szybko jest dla ciebie po wszystkim, lecz pocieszasz się, że macie dla siebie co najmniej kilka godzin, a twoje zmysły mogły zostać przyćmione. Antonin się śmieje, leżąc na brzuchu i wpatrując się w twoją twarz z zaciekawieniem i jakby… uczuciem?
Nie, Adela, wydaje ci się. Rouzier nie kocha ciebie, a ty nie kochasz jego i koniec.
Podnosisz się na łokciach, co on rozumie bez słów i, podciągnąwszy się trochę wyżej, mocno całuje cię wprost w usta. Oplatasz ramionami jego szyję i przewracasz go na bok, żeby móc mocno się do niego przytulić, nim wypowiesz te słowa. Masz dość duszenia w sobie uczuć, których wcale nie planowałaś witać w swoim życiu.
– Antoś – zaczynasz cicho w jego rozgrzaną, pięknie pachnącą szyję. Śmieje się, jak zawsze kiedy słyszy to zdrobnienie. Uwielbia twoje Antoś, nienawidząc Lilowego Toto. Czyż nie jest irracjonalny? – Lila wie, Antoś – szepczesz najdelikatniej, jak potrafisz.
Ale jego to wciąż bawi. Śmieje się w twoje włosy, całuje w czubek głowy, a ty wiesz, Adela, że oczy lśnią mu cynizmem. I naprawdę ci się to nie podoba.
– Bawi cię to? – oburzasz się. Gdybyś nie była od niego uzależniona w tak zaawansowanym stadium, pewnie wyrwałabyś się z tych silnych, cudownych objęć.
– Nie będziemy mieli problemów, Ada – odpiera beztrosko. Naprawdę, w jego głosie, Adela, brzmi całkowity luz, więc co w tym dziwnego, że jesteś zirytowana? – Poza tym będę zawsze.
– Będziesz? Antoś, ciebie nie ma. Ty bywasz. My bywamy.
I wtedy mówi te słowa, których boisz się najbardziej. Nie jesteś nawet osłupiona, nic z tych rzeczy; po prostu zaczynasz łkać, bo Antonin Rouzier oświadcza ci:
– Powiedz słowo, a od niej odejdę. Nie znaczy nic ponad to, kim ty jesteś dla mnie, Ado.


Zrozumiałaś jego przekaz, co, Adela?
Dotarło do ciebie to, o czym bałaś się dotychczas myśleć.
I wiesz co, Adela? Wciąż czujesz się w tym zagubiona. Wciąż znajdujesz się w jego ramionach, pozwalasz jego dłonią dotykać twoich pleców, jego oddechowi muskać twoje włosy. Pozwalasz się przyciskać do jego idealnego ciała i cicho szlochać wprost w Antoninową szyję. Ale też dajesz sobie zezwolenie na odpowiedź. Cichą i bełkotliwą, lecz on rozumie.
– Antonin, o czym ty, do cholery, prawisz?
Wzdycha ciężko, odsuwając się od ciebie. Bierze twoją zaczerwienioną twarz w duże dłonie i całuje cię, a w tym jednym pocałunku zawarte jest wszystko, każde z niewypowiedzianych słów, które według ciebie powinny takie zostać. Jednak on tak nie uważa, bo niespiesznie, czule zaczyna wszystko tłumaczyć: 
– Ada, doskonale wiesz. Ona się nie liczy od dawna. Dziewczyno, zawróciłaś mi w głowie, szaleję przez ciebie! Nie umiem przestać o tobie myśleć i choć pewnie podejrzewasz, że w każdym mieście miałem kochankę, nawet temu nie zaprzeczę, ty jesteś inna. One wszystkie razem wzięte nie sprawiały, że chciałem zostawić Lilę, zaś ty w ułamku sekundy pokazałaś mi, ile to wszystko jest warte. Dlatego cię zdobyłem, dlatego tutaj z tobą jestem i dlatego powtarzam: powiedz słowo, a odejdę od niej, bo liczysz się tylko ty, Ada
Przyswajasz jego słowa w milczeniu, powoli rozumiejąc, iż Antonin Rouzier po prostu cię kocha. A ty jego, Adela, kochasz?
Problem polega na tym, że nigdy nie podejrzewałabyś się o jakiekolwiek głębsze uczucia wobec Antonina. I właśnie dlatego wzdychasz ciężko, po czym szepczesz:
– Nie zostawiaj jej, Antoś. Nas i tak nigdy nie będzie, my bywamy. I niech na razie tak zostanie.
A on jeszcze raz cię całuje, szepcząc cichutko, prawie niesłyszalnie – pewnie ma nadzieję, iż właśnie tych kilku słów nie słyszysz – jak cholernie mocno cię kocha.
Nawet już nie wątpisz w ich szczerość. Ten cudowny Francuz cię kocha, nie możesz temu zaprzeczyć, nie możesz zawetować. Akceptujesz, choć szczerze się boisz.
– Antoś, ja nawet nie wiem, która maska jest prawdziwa – odzywasz się. Ponownie wzdycha, bo pytanie jest trudne. Czy Antonin Rouzier wie, jakim człowiekiem jest naprawdę?
– Teraz jestem prawdziwy, Ado. Teraz cię nie okłamuję. Teraz cię kocham.
Zamykasz oczy, ufnie wtulając się w jego tors. Czujesz, jak jego dłonie palą twoje ciało, jak jego oddech muska twoją skroń, a sama zamykasz oczy i poddajesz się mu. Wciąż się boisz, Adela, musisz to przyznać. I będziesz się bała zawsze, ale przecież jesteś od niego uzależniona, nie umiesz żyć bez swojego Antonina; nie chcesz bez niego żyć, poprawniej mówiąc. Jest twoim narkotykiem, mężczyzną doskonałym i choć wasze relacje nie należą do najnormalniejszych, umiesz przed zaśnięciem wyszeptać cichym głosem:
– Potrafisz sprawić, Antonin, że i ja pokocham ciebie równie mocno. Tylko troszkę się wysil, zadbaj o mnie, Antoś, bo jestem tylko kobietą.
Twoją kobietą, jednak nie precyzujesz.
Po co precyzować, jeśli oboje to wiecie?


Nie zostawia Lili. Nie zgadzasz się, ponieważ odpowiada ci taki układ. Jesteś jego Adą, kochanką, którą kocha. A właściwie nie tyle jesteś, co bywasz w jego życiu. A Antonin Rouzier bywa w Opolu, zagnieżdża się niespiesznie w twoim mieszkaniu i chyba nawet go kochasz w emocjonalny sposób. A bynajmniej wmawiasz sobie to, powtarzając każdego dnia, że jeszcze raz spróbujesz poczuć cokolwiek. Przez te kilka tygodni to staje się twoją mantrą, a ty sama powoli zaczynasz wierzyć, że „jeszcze raz” przyniesie kiedyś efekty. Że pokochasz go takiego, jakim jest, jakiego kocha go Lila. Stara się być ciepły, czuły, niekiedy ujmująco drwiący. Za wszelką cenę próbuje zdobyć twoje uczucie, a ty powoli się poddajesz, wszak chcesz go kochać.
Ale Adamem nie jest. Uświadamiasz sobie, iż nigdy nim nie będzie, na kilka dni przed swoimi trzydziestymi pierwszymi urodzinami i w ten zimowy, wyjątkowo ciemny dzień porzucasz Antonina Rouziera samego. Pozbywasz się go ze swojego życia, raniąc jego młode serce i przeszywająco niebieskie tęczówki słowami, iż nigdy go nie pokochałaś.
Najgorsze jest to, iż wcale nie kłamiesz. Nie kochałaś go, nie kochasz i nigdy, Adela, nie pokochasz. Choć minęło dopiero sześć lat, a ty zaangażowałaś się poważniej w ten związek, wciąż nie umiesz zapomnieć na dłuższą metę o Adamie.
Antonin wycofuje się z twojego życia bardzo szybko, jednak ty nie umiesz przerwać pępowiny, ostatniej nici  – przyjaźni z trwającą przy nim Lilą. Ona jest, ona go kocha i ona będzie.
Nie tak jak ty, Adela.
Ona pije z tobą kawę i kontempluje sens życia. Ona dziś opowiada ci o tym, jak do niej wrócił na dobre, oznajmiając, iż zostawił kochankę, a ty, Adela, czujesz się szczęśliwa, ponieważ zrealizowałaś swój plan. Ona mówi ci, że stara się ją kochać naprawdę, poznać ją lepiej. A ty zdajesz sobie sprawę, iż nieświadomie poskładałaś ich nieudane małżeństwo, choć nigdy nie zdradzasz się, nie wspominasz Lili, że to ty z nim sypiałaś. Wróciłaś do świata żywych przy jego pomocy, on przy twojej pomocy docenił swoją żonę. Czy mogłabyś chcieć, Adela, jeszcze więcej?
A ja obserwuję cię z góry z Adamem u swego boku i mogę tylko ci, Adela, powiedzieć, że tatuś i mąż są z ciebie niesamowicie dumni.