Od autorki: Powiedzmy, że to coś na kształt spowiedzi literackiej. Jest niesamowicie chaotycznie i naprawdę jest mi przykro, że nie potrafiłam tego naprawić. Miłego czytania xo
Czas pisania: listopad 2015.
Długość: 16 stron.
Dedykacja: Dla K.
Czas pisania: listopad 2015.
Długość: 16 stron.
Dedykacja: Dla K.
~*~
(rok 2007)
Zamykam oczy, kiedy cię
czuję. Twoje dłonie na moich ramionach, twoje ciało nachylone nad moim.
Otwieram je po chwili, z delikatnym uśmiechem nieznacznie się unoszę i kradnę
kolejny pocałunek. Kradziony jest też ten poranek, dwie butelki półwytrawnego
wina i sensualizm, ciche śmiechy, miękka pościel, niespodziewana chwila, gdy
twoje usta odnajdują moje.
Wszystko, o co kiedykolwiek
bałabym się prosić, wszystko, do czego nie mam prawa.
Kolejny pocałunek, kilka
subtelnych ruchów, zbyt mało słów. Nie wiem, co mogłabym powiedzieć, nie wiem,
czy nawet umiem z tobą rozmawiać. Skupiam się tylko na tej jednej chwili, na
irracjonalności naszego zachowania, na absurdzie i twoich ramionach. Na
plecach, które naznaczyłam śladami długich, pomalowanych popielatym lakierem
paznokci. Nie jestem królową czerwieni, nie jestem pełna namiętności, pragnień,
wszystkiego. Nie jestem też królową tej chwili, tego aktu miłości do
kogoś innego, nie jestem nawet tutaj tak naprawdę obecna. Albo nie ma ciebie,
myślami jesteś bardzo daleko ode mnie.
Nie umiem też spojrzeć ci w
oczy. Nie bez strachu, bo zamiast mnie tak naprawdę widzisz kogoś innego. Co z
tego, że mam inną figurę, kolor włosów, głos, uśmiech i odwagę, by założyć
sukienkę w kwiaty jedynie na kilka chwil, jakby czując – podświadomie – iż nie
będę jej wcale długo nosić i nie wygląda dobrze do starych dresów, szybko
upiętego koka tuż przy karku i braku praktycznie jakiegokolwiek makijażu.
Założyć jedynie dlatego, że jesteś nią zachwycony, a ja chcę widzieć twój
uśmiech. Chcę mieć pewność, że jesteś szczęśliwy, albo być powodem twojego
szczęścia.
Kolejne kilka pocałunków jest
delikatnych, przepełnionych poszukiwaniem czułości i marzeniami na temat osób,
których tutaj nie ma.
Nie wiem, dlaczego to robimy,
nie wiem, dlaczego spektakularnie, w ciszy i niespiesznie, niszczymy naszą
wspólną rzeczywistość, ale nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek mogła żałować.
Nie tego, nie tych chwil, gdy czuję się bezpieczna w tuż obok ciebie.
– I tak mnie nie kochasz –
mamroczę cicho, ze śmiechem bagatelizuję, obracam fizyczność w coś, co nie ma
znaczenia.
Chyba się też uśmiechasz.
Chyba, bo znów zamykam oczy, zatapiając się w doznaniach.
– A ty nie kochasz mnie –
odpierasz. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy robisz to z sarkazmem, czy może
jedynie lekkim rozbawieniem. Albo całkowicie obojętnie, bo ja jestem ci tak
naprawdę obojętna, bo ta chwila to zaledwie efekt wina, smutku i zmęczenia. To
coś, o czym nigdy nie porozmawiamy, co nie będzie cię wcale gryzło, a ja stracę
wszystko, wszystko z przyzwoitością na czele.
Jesteś moją słabością,
złamaną zasadą i w ostatniej chwili gryzę się w język, by nie wypalić, iż mogę
cię pokochać. To jedyne słowa, jakich nie masz prawa usłyszeć. Jedyne, jakich
nie mogę wypowiedzieć, jak bardzo bym tego nie pragnęła. One są zbyt realne na
ten sen, na kilka godzin, których nie posiadamy.
Mój uśmiech musi być naprawdę
szeroki, a ty wydajesz się być prawie szczęśliwy. Rozkojarzony, skupiony na
czymś innym, choć wciąż nie na mnie. Nie powinnam liczyć na cud takiego
kalibru.
Nigdy nie będziesz skupiony
na mnie, nie pozostawiam sobie nawet miejsca na złudzenia. Nie dziś, nie jutro,
nie za pół roku. To jednorazowa rzecz, to kilka chwil, kilka godzin, jakie nie
powinny się wydarzyć. To mnóstwo pocałunków wziętych z niczego, ze słów, które
nie padły, z braku jasności. Sama nie wiem.
Jesteś chaosem we mnie i
dookoła mnie, jesteś tym, który trzyma mnie teraz za dłoń i uśmiecha się.
Delikatnie, nieobecnie, tym uśmiechem, który nie jest przeznaczony dla mnie.
Ale to nie boli, nie w tej
chwili. Teraz nie boli mnie nic, żaden aspekt mojego pokręconego, zbyt
pokręconego życia. Czuję tylko twoje usta na swoich, czuję twój smak i dotyk,
może trochę rozpływam się jeszcze gdzieś na granicy jawy i snu, kiedy podajesz
mi dłoń i pomagasz wstać. Nie na długo, kilka chwil później ciągnę cię za sobą,
opadając na łóżko. Jest zbyt twarde, bym mogła nazwać je wygodnym, ale teraz
nie robi mi to żadnej różnicy. Znów kilka pocałunków, takich, jakimi nikt inny
mnie już nigdy nie obdarzy. Nie umiem znaleźć słów, którymi mogłabym opisać
twoje usta na moich. Nie umiem znaleźć słów, którymi mogłabym opisać, co ze mną
robisz właśnie teraz, co robisz z moim ciałem i umysłem.
– Która godzina? – pytam
wreszcie cicho. Sięgasz po telefon, spoglądasz na niego, może tak naprawdę
próbujesz znaleźć wiadomości, których nie ma. Albo to ja już przesadzam, szukam
czegoś, co pojawia się tylko w moich myślach, próbuję przenieść to do
rzeczywistości, a my nią nie jesteśmy.
Jesteśmy czymś, co nie
powinno się wydarzyć, jesteśmy iluzją, może bardziej kłamstwem, nie jestem sama
pewna. Ukradliśmy te kilka minut sobie samym, stworzyliśmy obłudę, największy
absurd na świecie, coś, do czego nie możemy nawet rościć sobie praw. Co z tego,
iż jesteśmy tego twórcami, jedynymi przedstawicielami nowego nurtu w sztuce
życia.
Krytycy nie zostawią na nas
suchej nitki, jeśli kiedykolwiek to odkryją.
– Mamy jeszcze czas –
odpowiadasz obojętnie, odkładając telefon na stolik obok łóżka. Skinam
nieznacznie głową, próbując jeszcze raz dosięgnąć twoich ust, zatopić się w
bezmyślnych doznaniach, w czystej fizyczności, celebrować to, czego nie mogę
mieć na własność.
W ostateczności zmuszasz mnie
jednak spojrzeniem, albo jednym uśmiechem, nie jestem w stanie określić, do
wstania, zebrania ubrań z podłogi i niespiesznego ubrania się. Nie możemy
zostać tak na wieczność, nie możemy tak zostać nawet na kilka najbliższych
godzin, nawet jeśli jeszcze raz opadasz na moje łóżko, a ja kładę się obok
ciebie. Dwie butelki wina lśnią kilkoma pozostałymi kroplami, pościel jest w
nieładzie, podobnie jak moje włosy i myśli, a na twoich plecach przez
najbliższe godziny będą widoczne ślady moich paznokci.
– Jesteś zmęczony? – pytam
cicho, znając doskonale odpowiedź. Uśmiechasz się krzywo.
– Zasnę ci tutaj, jeśli nie
wstaniemy.
Chcę odpowiedzieć, że nie mam
nic przeciwko. Że to będzie coś miłego i możesz zostać tak długo, jak tylko
masz ochotę. Chcę zrobić naprawdę wiele rzeczy, ale gryzę się w język w
odpowiedniej chwili.
– Chcesz zapalić? – zadaję
kolejne pytanie. Tym razem twój uśmiech jest szczery, subtelniejszy, prawie
przeznaczony dla mnie. Skinasz głową, a ja wstaję. Biorę płaszcz, zakładam
buty, gdzieś w międzyczasie łapię jeszcze torebkę, zapominając o butelkach po
winie. Pozbędę się ich kiedy indziej.
Bez słowa wychodzisz z
mieszkania za mną, patrzysz, jak zamykam drzwi, a później nie protestujesz,
kiedy chcę złapać cię za rękę. Wysuwasz dłoń tylko na chwilę, żeby wyciągnąć
opakowanie papierosów. Z pomrukiem podsuwasz je mnie, a ja odmawiam, jednak
zaciągam się tym, którego po kilku chwilach wyciągam ci z dłoni. Potem znów
splatamy nasze palce i w milczeniu ruszamy przed siebie, w stronę metra, a
potem Heathrow. Nie przerywamy dotyku i ciszy, stawiamy naszą fizyczność i
wypalone papierosy ponad słowa, których się boimy – ja się boję, nie wiem, co
czujesz ty. Czasami wydaje mi się, że cię wcale nie znam, że obejmuje mnie ktoś
obcy, najbardziej obcy w tym wszechświecie.
Londyn jest chłodny, kiedy
stoimy na dworze, a ty palisz papierosy. Bardzo mój i wcale nie twój. Na pewno
nie nasz. Nie ma żadnych nas, nie ma czegoś, co zaistniało tylko na te kilka
chwil.
Jestem od ciebie niższa, dużo
niższa, jestem jasnowłosym, bladym kontrastem do twoich ciemnych włosów, oczu,
ich oprawy i prawie oliwkowej karnacji. Nie sięgam ci do ramienia, nawet w
botkach na obcasach, nawet teraz, kiedy nasz krótki sen sprawia, iż czuję się
trochę ponad powierzchnią wszechświata.
Milczymy, dwa przeciwieństwa,
dwa różne światy, całkowicie od siebie odległe, przenikające się w jakiś
pokręcony, nienaukowy sposób, niezgodny z całą teorią fizyki, tylko w tej
jednej chwili, przez te kilka godzin. Milczymy, bo nie mamy pojęcia, co możemy
powiedzieć. Nie wiemy, jak wyjaśnić ten krótki czas, to wydarzenie, bez którego
wszystko byłoby prostsze.
Nie ma niczego, co zabija
bardziej od niedopowiedzeń. Wszystkie złamane marzenia, wszystkie naiwne nadzieje,
świat, którego nie możemy – nie umiemy? – przekształcić w rzeczywistość. Nie ma
niczego, co zabija bardziej od myśli, iż moglibyśmy zrobić z tego coś więcej
aniżeli jednorazowy wypadek, głupi wyjątek. Coś na kształt uczuć, uczuć do
siebie nawzajem, nie do kogoś innego.
Ta krótka myśl przebiega
przez wagon metra linii Piccadilly kilka przystanków przed terminalem na
Heathrow. Pojawia się, zatruwa mnie, na ciebie jedynie spogląda z pogardą, a
potem znika. Jej okrutność uderza wyłącznie mnie, a ja nie umiem z tym walczyć
– przywieram tylko o wiele mocniej do twojego ciała, maskując wszystko łagodnym
uśmiechem. Może nawet nie zwrócisz uwagi. Na pewno nie zwrócisz uwagi. Myślami
jesteś już bardzo, bardzo daleko stąd, pełen dystansu, duchów i cierpienia, jakiego
nie ukoję. Pełen wszystkiego, z czym nie umiem ci pomóc.
Nie umiem ci pomóc z niczym.
Mam do zaoferowania jedynie tę chorą, pokręconą fizyczność, pełen
nieświadomości seks, dotyk niemyślący o konsekwencjach. Ja też jeszcze o nich
nie myślę, choć one nadejdą, uderzą mnie z całej siły, a wtedy upadnę.
Jestem skupiona na tobie, na
mojej dłoni w twoim uścisku, na twoich ustach dotykających moje. Mogłabym tylko
cię całować; całowałam mnóstwo mężczyzn, zawsze powtarzając, że robią to
doskonale – zbyt często okłamując samą siebie i cały świat – a ty jesteś
wszystkim, o czym mogę teraz myśleć. Twoje pocałunki są wszystkim, jesteś
jedynym, który potrafi usunąć mi świat z pola widzenia tak prostym czynem,
usunąć rzeczywistość, zamknąć wszystko w sobie i swoim dotyku.
Gdybym miała się w tobie
kiedykolwiek zakochać, zakochałabym się w sposobie, w jaki całujesz, powoli,
leniwie, gdzieś w trakcie dopiero pozwalając na jaw wyjść wszystkiemu, co
możesz tym pocałunkiem podarować. Choć mi możesz dać niewiele, prawie nic.
Jesteś jedynym razem, gdy
pozwoliłam sobie na przekroczenie granic, na obdarcie mnie z ubrań i wstydu.
Jesteś moim cholernym jedynym razem, błędem, czymś, czego powinnam żałować,
czego na pewno będę kiedyś żałować, ale teraz nie potrafię.
Jesteś uosobieniem
bezpieczeństwa, obejmując mnie w hali terminalu, jakbyś jeszcze nie chciał
zbliżać się ku swojemu samolotowi, ku nieuchronnemu końcowi tej historii, jaka
nie powinna mieć miejsca. Tulę cię mocno, zamykam dookoła nas cały mój świat,
na te kilka minut, na ten jeden, krótki wyjątek tak bardzo staram się myśleć,
że istniejemy tylko my, a ja jestem przy tobie szczęśliwa.
– Nie mówmy nikomu – rzucasz
w przestrzeń. Przytakuję.
– Będziesz spał w samolocie?
Uśmiechasz się lekko.
– Spróbuję. Wino o poranku to
morderca.
Odwzajemniam uśmiech.
– Mam nadzieję. To było sporo
alkoholu, nawet jak na nas dwoje.
Rozmowa jest trudna. Nie
umiemy rozmawiać, więc ty znów zatapiasz się w myślach odległych ode mnie, a ja
wtulam się w ciebie i próbuję, naprawdę bardzo próbuję skupić się na
pozytywach, na tym, że chociaż przez kilka chwil mogę mieć coś bardziej
normalnego, coś, co postronny widz może oskarżyć o uczucia. Najprościej jest mi
jednak wspiąć się na palce i cię pocałować. Kilkanaście razy cię pocałować.
To jedyne, na czym mam ochotę
się skupiać. Na krótkich, urywanych pocałunkach, na wszystkim, co możesz mi
dać. Może nawet trochę się przy tym uśmiechasz.
– Madeline – wypowiadasz moje
imię zbyt miękko, aby nie było tam fałszu, choć odrobiny iluzji. Uśmiecham się jednak
szeroko, ciepło, a potem pozwalam sobie na jeszcze jeden pocałunek. Tym razem
ostatni w historii świata i nas dwojga.
Chciałabym móc coś
powiedzieć, ale pożegnania są zbyt trudne. Nie ma takich słów, jakimi mogłabym
wyrazić wszystko, co siedzi we mnie. Nie ma ich, a nawet jeśli by były, nie
miałabym czasu na ich znalezienie.
Właśnie straciliśmy cały nasz
czas.
Twój samolot już dawno wzbił
się w powietrze, gdy wracam do pustego mieszkania i spostrzegam dwie lampki po
winie obok łóżka.
Na ustach wciąż czuję twój
smak.
Najbardziej absurdalne jest,
że w tej historii wcale nie chodzi o mnie i o ciebie. Nie, ja jestem rolą
drugoplanową, jestem wypadkiem i przypadkiem, czymś najbardziej
niezaplanowanym, czymś, czego nikt się nie spodziewał, ona zaś… ona jest wszystkim.
Egzystuję w pewnym określonym
świecie zasad, moich własnych zasad, których staram się nie łamać. Egzystuję w
świecie odległym, mokrym, gdzie niebo płacze prawie każdego dnia, a ja zaciskam
pięści i staram się za wszelką cenę.
Najtrudniej jest nie mówić
nikomu, dławić się prawdą zbyt niespodziewaną, by kiedykolwiek być zdolnym do
przyjęcia jej bez bólu, i niepewnością. Przede wszystkim jednak wciąż cię czuję,
twój dotyk, twoje usta, cholernie w tym tonę i nienawidzę się za to.
Tonę w otchłani pozbawionej
jakiegokolwiek światła.
O wiele, wiele prościej
byłoby nie musieć wstawać rano, a potem walczyć ze sobą przed napisaniem w
wiadomości trzech prostych słów. Brutalnie oczywistych, wyzbytych z wszelkiego
wyrazu. Spałam z Javim. Zbyt szczere,
bym mogła pokazać to światu.
Zbyt szczere, bym mogła
pokazać to komukolwiek. Nawet Valentine.
Valentine jest ironicznym
wcieleniem wszystkiego, co na pewno nie dotyczy jej imienia. Potrafi uderzać,
potrafi być okrutna i złośliwa, a przede wszystkim ucieka szybciej, niż
ktokolwiek zdąży zauważyć. Jest królową, ale nigdy nie można spostrzec, kiedy
nadchodzi. Jest królową szeptu, ucieczki i całego mojego świata w każdej chwili
od dobrych kilku lat.
Valentine jest kurewsko mocno
wszystkim i naprawdę, naprawdę nie zrozumie. Tak bardzo nie zrozumie, jak
bardzo bym chciała, aby to zrobiła. Powtarzam to każdego dnia, wpatrując się w
trzy słowa wyświetlone na ekranie telefonu. Trzy słowa, których nie mogę jej
wysłać. Spałam z Javim. Ciężko jest
przyznać się do porażki, szczególnie kiedy ta jest tak potężna. I w jakiś
sposób, bardzo pojebany sposób, dotyczy nie tylko nas obojga, ale też jej, jej
i uciekania.
Nikt nie ucieka lepiej od
Valentine.
Valentine każdego dnia
rozmawia ze mną i niczego się nie domyśla, a ja duszę się prawdą, duszę się
kłamstwami, najbardziej słowami, wszystkimi, jakie powinny paść, lecz nie
potrafię znaleźć dla nich formy. Od ciebie dostaję krótką wiadomość, że
wróciłeś już do Bilbao. Wymieniamy niewiele słów, jeszcze mniej przez telefon. Zagraniczne
połączenia są kurewsko drogie i chociaż nawet nie poruszasz tego tematu, wiem
też doskonale, iż tak naprawdę nie chcesz ze mną rozmawiać.
Rozgraniczasz uczucia i seks,
a ja nie zamierzam być tą naiwną, która po jednym razie się zakochała.
Ból jest specyficzny,
nieokreślony, dławi mnie w sposób, jaki nie jest nawet logiczny. Nie mam wcale
natłoku uczuć, nie mam nawet żalu albo nie żałuję. Wciąż egzystuję gdzieś na
granicach, przede wszystkim pełna szczęścia i niedowierzania.
Ale najbardziej na świecie
pragnę uciec albo przyznać się do wszystkiego, wyznać grzech, opowiedzieć
światu, jak bardzo go nienawidzę. Opowiedzieć Valentine, jak bardzo nienawidzę
ciebie, jak bardzo pełen jesteś chaosu, jak cholernie mocno nie potrafię.
Valentine
jest królową ucieczek. Obserwuję ją i każdego dnia zadziwia mnie, jak łatwo
umie zostawić wszystko za sobą, bez zawahania odwrócić się od całego świata, od
tego, kogo kocha, i zniknąć. Jak gdyby nigdy nie istniała. Jak gdyby nigdy się
nie liczyło to, co porzuca.
Valentine ma
swoją czarną przeszłość, niewyjaśnione sekrety i zbyt wiele pytań. Czasami
mruczy, że uciekanie to jedyna rzecz, w której jest dobra, że jest niczym
Doktor. Może jest czternastym wcieleniem, nareszcie rudym i ukrywającym więcej
niż komukolwiek mówi.
Może
Valentine jest sekretem tego świata albo zagadką, której nie można rozwiązać. A
może jedynie nauczyła się rozpływać we mgle i odwracać uwagę. Znam ją zbyt
dobrze, a zarazem ani trochę, nie wiem, która z tych wersji jest najbardziej
prawdopodobna. Dla mnie to po prostu Valentine, królowa całego świata, którego
tak bardzo nienawidzi.
Widzisz,
Javier, Valentine jest prawdziwą komplikacją, jest moją jedyną szansą, żeby się
uratować. Jedyną możliwością, żeby cię nigdy nie pokochać.
Naucz mnie uciekać.
Nie nauczy,
wiem o tym tak dobrze. Wiem o tym zbyt dobrze, zbyt mocno, by nie bolało.
Moim jedynym
ratunkiem jest ucieczka albo szczerość, chociaż jeszcze kilka dni temu byłam
trzy metry nad niebem, byłam pośród obłoków pewna twojej osoby i tego, że naprawdę
udało nam się rozgraniczyć uczucia. Że pokazałeś mi, jak nie łączyć sfery
fizycznej z emocjonalną, sacrum z profanum.
Teraz jestem
zbyt wielkim chaosem, chaosem, który nosi nawet nazwę – twoje imię wyryte
gdzieś w mojej duszy, nie potrafię określić jednak gdzie. Nie potrafię określić
czy to przyjaźń, czy może jednak uczucia, do jakich prawa nie powinniśmy mieć.
Och, my ich nie mamy, nie możemy zacząć nagle czuć, nie możemy wyrwać się z pęt
rzeczywistości, całkowicie innej dla mnie i innej dla ciebie.
Nie mam prawa niczego od ciebie oczekiwać. Nigdy nie
będę tego miała, nigdy nie będę mogła powiedzieć, że dam ci wszystko, powiedz
tylko, czego chcesz.
To tak nie
działa. Na pewno nie w naszym, tak bardzo popieprzonym, skomplikowanym przez
wszystko i nic, przypadku. Sensualizm wyparował, zostawiając nas niepewnych,
przerażonych, zdolnych tylko do ucieczki.
To właśnie
dlatego w ostateczności spoglądam w twarz Valentine i uśmiecham się gorzko,
wypowiadając słowa składające się na prawdę oświeconą, na nowy porządek świata,
na wszystko, czego się nie spodziewa:
– Spałam z
Javim.
Trzy wyrazy
rujnują moją opinię grzeczniej panienki, tej, która nigdy nie oddałaby się
komuś bez świadomości jego miłości. Problem w tym, że ja od dawna już w tę
Madeline nie wierzę i Valentine też nie. Ty, Javierze, ty mnie chyba nie znasz,
nie na tyle, by mieć zdanie na ten temat, by mieć jakieś pojęcie o tym, co
myślę, co robię, co czuję i, najważniejsze, co mam już za sobą.
Każdy ukrywa
trupy w piwnicy. Najczęściej w postaci zabitych złudzeń i marzeń zbyt naiwnych,
głupich, by mogły kiedykolwiek okazać się prawdziwe.
– Okej –
stwierdza Valentine. – Czyli to przede mną ukrywałaś od jakiegoś czasu.
– Nie
powiedział ci – mruczę jedynie w odpowiedzi, chociaż mogłam się tego spodziewać.
Po pierwsze, obiecaliśmy sobie, że zostawimy ten temat między nami, po drugie –
nie jesteś winien Valentine całkowitej szczerości, spowiadania się z każdego
ruchu. Nawet Valentine.
– Wiesz,
jaki on jest – wzdycha tylko. Ja też wzdycham, bo doskonale wiem, jaki jesteś,
wiem na tyle dobrze, że wcale nie musi wymieniać. Ale to robi: – Kłamie jak
najęty, oszukuje, nie czuje potrzeby, żeby przyznać się do czegoś, co może być
istotne.
Szczególnie
biorąc pod uwagę twoją pochrzanioną relację z Valentine. O wiele bardziej
pochrzanioną od naszego jednego łóżkowego wybryku, dość dobrej przyjaźni przed
nim i niezbyt dobrej po nim.
Spieprzyliśmy
doszczętnie wszystko dookoła nas, a najgorsze jest to, że nie umiem z tym
walczyć. Nie umiem walczyć o twoją obecność, o twoją uwagę, nie, kiedy ty nie
walczysz o mnie. Bez tego nie poradzę sobie sama, odpuszczę, pozwolę sobie na
najgorszą możliwą ucieczkę – od ciebie.
Valentine
powiedziała kiedyś, że ona ucieka na dwa sposoby. Od świata do swojego
przeznaczenia i od swojego przeznaczenia do całego świata. Ten drugi określiła
gorzko najbardziej bolesną terapią szokową polegającą na odchodzeniu. Valentine
to komplikacja, to jej wcielenie, a ja nie chcę być jak ona, nie chcę zmuszać
się do opuszczania kogoś, na kim mi zależy. Kogoś, kogo szczęście jest dla mnie
ważne, komu chciałabym to szczęście dać.
Robisz mi
chaos, Javier.
Robisz mi
jeden wielki, pieprzony chaos, Javier. Albo robisz chaos ze mnie. Sam sobie
wybierz, która wersja wydaje ci się być ciekawsza, wydaje się być większym
osiągnięciem. Ja już przegrałam w walce z tobą, przegrałam chyba samą siebie
albo wiarę w dobre zakończenia, nie wiem. Coś przegrałam. Pewnie niewinność i
naiwne przekonanie, że potrafię egzystować bez uczuć.
Mój chaos ma
twoje imię i ciągle nie wie, czy coś czuję. Czy chcę cię naprawdę, całego, z tą
toną wad, z patologiczną skłonnością do kłamania nawet wobec Valentine, z
niepewnością, z tym, jak bardzo nie potrafisz radzić sobie z ludźmi i czasami
swoim życiem. Czy na pewno chcę ciebie, chłopaka, który może i ma w metryce te
dziewiętnaście lat, ale potrzebuje kogoś, kto pokieruje jego życiem, kto
zauważy, że mentalnie ma może z pięć i zawsze będzie tym przerażonym chłopcem.
A najważniejsze, by ten ktoś zrobił to bez słowa, tak subtelnie, niezauważanie,
po prostu pojawił się i nie odszedł.
Nie wiem,
czy potrafię od ciebie nie uciekać.
Nie wiem
nawet, czy nie chcę od ciebie uciekać, Javier.
Jestem tylko
pewna, że faktycznie powinnam. Że to najlepsza decyzja, żebym mogła uratować
samą siebie. Uciekanie wydaje się być takie proste, kiedy patrzę na Valentine.
Nie odzywasz się zbyt długo,
bym mogła nie pozwolić skradającemu się szaleństwu na opanowanie mnie. Zbyt
długo, bym mogła skupić się na czymkolwiek innym, na przykład na swoim życiu.
Javier, proszę, proszę,
proszę, odezwij się.
Valentine siedzi w mojej
kuchni i sączy powoli herbatę z wielkiego kubka opatrzonego w rysunek tańczącej
świnki.
– Nie wiem,
co zrobić – przyznaję słabo.
Uśmiecha się
powściągliwie.
– Madeline –
wzdycha. Valentine często wzdycha, jakby była to nieodłączna cecha jej
osobowości, coś, czym można ją w prosty sposób zdefiniować. – Zrób herbatę.
Robię
herbatę. Robię ogromne ilości herbaty z nadzieją, że herbata pomoże. Valentine
pije ją razem ze mną w milczeniu pełnym wsparcia, ale pozbawionym pomocy. Nikt
nie może pomóc poza tobą, poza cholernym Javierem Martínezem, który teraz jest
w Bilbao i na pewno nie pojawi się tak szybko znów u mnie w londyńskim
mieszkaniu.
Byłoby o
wiele prościej, gdybyś po prostu zadzwonił. Gdybyś wybrał mój cholerny numer
telefonu, a ja bym odebrała i rozpływała się, słysząc twój głos. Uwielbiam twój
głos prawie na równi z twoimi pocałunkami, o których nie potrafię wciąż
zapomnieć. A już dawno powinnam nie pamiętać, powinnam nie czuć, powinnam cholernie
bardzo przestać o tobie myśleć.
Najbardziej
powinnam uciec albo cię znienawidzić. Ewentualnie oba.
Szkoda, że
to nie jest takie proste. Nawet ona, królowa ucieczek, nie potrafi tego zrobić.
Wciąż jest uwięziona gdzieś pomiędzy ten niewiarygodny talent, chęć jego
wykorzystania, a uczucia, które uparcie trzymają ją w przy tym wszystkim.
Valentine
jest wyjątkowo subtelna, kiedy co jakiś czas wyciąga telefon z kieszeni
karminowych dżinsów i uśmiecha się leciutko, prawie niewidocznie do ekranu i
otrzymanej wiadomości. Ja też jestem wyjątkowo subtelna, pozwalam na to
niewielkie niedopowiedzenie, na kłamstwo, którego obecności obie jesteśmy
świadome.
Zawsze
jesteś gdzieś blisko, Javier, nawet jeśli cały czas znajdujesz się w Kraju
Basków.
To boli
najbardziej, uzależniająca świadomość twojej obecności w nieobecności.
Uzależniające cierpienie i uczucia, emocje, do których nie mam prawa. Nie
jestem skończoną idiotką, nie jestem pierwszą naiwną, a tak się czuję na samą
myśl o tobie.
Muszę od
ciebie uciec, ale nie chcę. Nie
potrafię. Patrzę na Valentine i zaczynam rozumieć, że od tego nie ma
ucieczki. Jest tylko zatracenie się, absolutna destrukcja pośród ciemności. To jak
topić się, nie tonąc. To jak umierać i nie móc w ostateczności umrzeć, wieczna
agonia i emocjonalna bezsilność.
– Madeline –
dociera mnie głos Valentine. W dłoniach trzyma kubek herbaty, telefon zniknął w
kieszeni jej spodni albo w torebce ułożonej na podłodze, niedaleko jej stóp.
Nieważne. Valentine spogląda na mnie zza gęstej grzywki i uśmiecha się
delikatnie, przekazując tym więcej niż milion słów dotyczących tego, jak bardzo
się o mnie martwi. Jak bardzo jest jej przykro, iż sytuacja wymknęła się spod
kontroli i pozwoliłyśmy obie na zapanowanie naszym życiem komuś, kto nigdy nie
powinien mieć do tego prawa.
– Tak? –
zwracam się do niej.
– Co
zrobisz?
Wzruszam
ramionami.
– Herbatę.
Valentine
uśmiecha się blado, prawie rozbawiona. Prawie, bo wszystkiego mieć nie można, a
ona coraz bardziej szykuje się do ucieczki. Szykuje się do powrotu do tego,
którym na pewno nie jesteś, którym nigdy nie będziesz, Javier. Ani dla niej,
ani dla mnie.
Jak już
stwierdziłam jakiś czas temu – to nie jest nasza historia, to nie jest nawet
moja historia. To przede wszystkim Valentine i ty, wy tworzycie rzeczywistość
wy ją zaklinacie. Wy jesteście naprawdę, my… my trwaliśmy przez jeden poranek,
jeden pokręcony, pełen wina i poczucia winy poranek. Nigdy więcej nie dasz mi czegokolwiek
poza tym, nie dasz mi całego siebie, choć chwilami tego potrzebuję. Nie dasz mi
nawet kilku chwil tej iluzji, bo przestałeś się odzywać, przestałeś o mnie
dbać.
Nie jestem
ci do niczego potrzebna, prawda?
Powiedz,
Javier, czy po prostu chciałeś odhaczyć mnie na liście osób, które na pewno
nigdy nie będą twoim przeznaczeniem?
– A poza
herbatą?
Ponownie
wzruszam ramionami.
– Nie mogę
nic zrobić.
Uśmiech
Valentine staje się drżeniem warg na granicy nienawiści i łez. Też bardzo
często nienawidzę, szczególnie ciebie. Jeśli my mamy skomplikowaną relację, nie
wiem, co mógłbyś powiedzieć o znajomości z nią. Czasami wydaje się, że ona jest
wszystkim, a czasami po prostu twoim więźniem, jakbyś lubował się w
kolekcjonowaniu kolejnych dusz na własność.
Czasami
wydaje mi się, że jesteś najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać. Mnie i
Valentine.
Jesteś
plagą, Javier.
Skype nie
jest moim ulubionym środkiem komunikacji. Nie jest nawet gdzieś w czołówce, o
wiele bardziej wolę rozmowy przy kubku herbaty, kiedy druga osoba jest tuż
obok, na wyciągnięcie ręki. Czasami to wciąż zbyt daleko, czasami – zbyt
blisko. Liczy się jednak specyficzne zaufanie, więź emocjonalna, jakiej nie
można wytworzyć na odległość tysięcy kilometrów. Jaka zdarza się tylko, kiedy nie
możesz mieć pewności, do czego zaraz dojdzie.
Jak na
przykład do naszego pierwszego pocałunku, do rzeczy zbyt spontanicznej, żeby
mogła być prawdziwa, mogła powstać w rzeczywistości bez namacalnej bliskości,
bez fizyczności.
– Cześć –
słyszę twój głos. Chyba nieświadomie uśmiecham się trochę szerzej, kiedy obraz
jeszcze nieznacznie śnieży. Po chwili jednak przestaje i ukazujesz się ty,
zmęczony, jak zwykle nieogolony, z włosami w nieładzie. Zdecydowanie powinnam
wysłać cię spać, a nie pytać, czy jeszcze dziś ze mną porozmawiasz.
Nienawidzę
błagać cię o uwagę, łasić się u twych stóp o kilka zamienionych zdań,
cholernych wiadomości.
– Musimy
porozmawiać – mruczę cicho. Tak naprawdę nie chcę z tobą rozmawiać, nie o tym,
ale niepewność zabija jeszcze bardziej niż ty sam.
Możliwe, że
przyciągam tym twoją uwagę.
Żadne zdanie
nie ukrywa tak wiele ładunku emocjonalnego, jak owe sławetne Musimy porozmawiać. Żadne zdanie nie
mieści w sobie tak wiele niepewności, strachu, uczuć, o których boję się mówić.
Żadne nie powoduje przyspieszonego pulsu, uderzenia adrenaliny, absolutnego
szczytu nerwowości.
Ale moje
zdanie nie działa tak wobec ciebie, Javier. Ty jedynie może jesteś nieznacznie
zaciekawiony, albo wcale nie poruszony. Jakbyś tego nie czuł, jakbyś nie czuł niczego
i myślami był wciąż przy niej, nie przy mnie. Przy Valentine.
– Hm? –
spoglądasz na mnie przez kilka sekund.
Jak widać
mogę dostać tylko ochłapy twojej uwagi.
Biorę
głęboki, bardzo głęboki wdech.
Przestaliśmy
rozmawiać normalnie jakiś czas temu, kiedy nagle uznałeś, że nie chcesz mnie
znać, a trzy dni później wróciłeś z przeprosinami, prawie wyjaśnieniami, mając
nadzieję – słuszną – że wybaczę ci bez zawahania. Wykorzystałeś moją słabość,
moją największą, najgorszą słabość, jaką jest niepewność uczuć wobec ciebie.
Prościej by
było, gdyby w twoim życiu pozostała jedynie Valentine. Valentine przecież bywa
zbyt często wszystkim, kiedy ja definiuję tylko nieistotne rzeczy.
Prościej by
było zapomnieć, zatopić się w dotyku i pocałunkach pozbawionych imienia i
twarzy, ale gdy zrobiłam tak niedawno na jednej z imprez, po zamknięciu oczu
widziałam tylko twoją twarz. Czułam twoje dłonie i twoje pocałunki. Mogłam
przespać się z przypadkowym facetem, spróbować zapomnieć w ten najżałośniejszy
sposób świata, albo uświadomić sobie, iż chcę to robić jedynie z tobą.
Niespodziewanie
jesteś trochę bardzo wszystkim, na czym mi zależy, nie licząc może tylko
Valentine.
Jakby ona
była jedynym punktem, w jakim nasze życia się przenikają. Ona, nie my sami.
– Javier – zaczynam
cicho. W głowie mam chaos, doskonałą definicję ciebie. – Javi, musimy o tym
porozmawiać – poprawiam się głośniej. – O tej naszej nieszczęsnej niedzieli,
chyba nieszczęsnej. Czy my o tym zapominamy, czy to się powtórzy jeszcze, czy
jak?
Wszystko to
mówię prawie na jednym wdechu. Wszystko dotyczące ciebie dzieje się w moim
życiu przy użyciu słowa prawie.
Jeszcze
bardziej komplikuję nasze coś, ale
czuję jedynie ulgę. Pieprzoną ulgę, bo ubrałam w słowa to, co męczyło mnie od
dawna.
Przypominam
sobie, jak obiecywałeś, że to będzie prawdziwa przyjaźń. Prosta, pozbawiona
komplikacji, chorych uczuć. Że damy sobie radę. A potem poszliśmy ze sobą do
łóżka i przestaliśmy się przyjaźnić. Spieprzyliśmy nas do samego końca.
Wzdychasz,
chyba chcesz cos powiedzieć, nigdy nie jestem pewna. W każdym razie się jednak
powstrzymujesz, długo milczysz. Jakbyś rozważał, co odpowiedzieć, jak nazwać
sytuację, jakie słowa wypowiedzieć. Podobno zadałam tak proste pytanie,
pozornie banalne.
– Nie chcę o
tym rozmawiać – oznajmiasz wreszcie, uciekając wzrokiem wszędzie, byleby tylko
nie patrzeć na mój obraz na ekranie swojego laptopa. Uśmiecham się cały czas
ciepło, nie pokazuję zawodu, jaki odczuwam.
Skinam głową
i zmieniam temat. Popychamy o pierdołach, o moich studiach i twoich treningach.
Udajemy, że jest między nami dobrze, normalnie, stabilnie. Potem gasisz światło
i włączasz losowo wybrany serial.
– Dobranoc,
Javi – śmieję się, a ty faktycznie zasypiasz kilka minut później.
Lubię
patrzeć, jak śpisz. To jedyna chwila, kiedy nie kłamiesz.
Przeznaczenie Valentine jest uosobieniem sztuki, jej największym
arcydziełem, kontrastem ciemnych włosów z mlecznobiałą skórą, eksponatem
wąskich, bladych warg, oczu o nieokreślonej barwie pomiędzy zielenią, szarością
a głębokim brązem oraz dłoni idealnych, drobnych, o szczupłych palcach,
definiujących i zarazem tworzących piękno, pozwalających na ubranie słów w
barwy muśnięciami pędzla o płótno. Jest personifikacją magii, jej perfekcyjnym
wcieleniem może o kilka lat starszym, a może młodszym od Valentine. Wcieleniem
tego wszystkiego o łagodnym uśmiechu i często nieobecnym spojrzeniu pełnym
niewinnego, dziecięcego wyrazu, niespotykanego smutku, na którego określenie
brakuje odpowiednich słów.
Przeznaczenie Valentine jest studentem malarstwa i największą świętością
jej życia. Zapatrzonym w pesymistycznym surrealizmie, w barwach ziemi lub
popiołów, pośród delikatnych gitarowych dźwięków i aromatu gruntowanego płótna
spełnieniem marzeń. Wyciąga z niej najgorsze pragnienia, emocje, pozbawia ją
masek jednym spojrzeniem.
To sacrum, którego nikt nie ma prawa sprowadzić do profanum pod karą
śmierci. Swoją, Valentine i jego. To istota jej egzystencji, wyjaśnienie
wszystkiego, metafizyczne porozumienie dusz, związek zbyt piękny, by sprowadzić
go do cielesności. Relacja pełna malarstwa, muzyki, słów przekładanych na
obrazy, uśmiechów i milczenia.
Valentine i on sztukę pod każdą postacią kochają jako jedyną bardziej od
siebie i uciekania od lub do siebie. Sztuka jest ich wspólnym mianownikiem, terytorium
idealnie wspólnym. Oni są sztuką, a sztuka ich wypełnia. Swoiste spektrum
artyzmu, miłości, cierpienia, nadmiaru
uczuć.
Valentine to królowa ucieczek, przede wszystkim od niego i do niego.
Milczących odejść i spektakularnych powrotów do czarnowłosego, zawsze
rozczochranego, często ubrudzonego nieznacznie smugami farb w brązach i
szarościach malarza. Do sacrum, do miłości zbyt prawdziwej, zbyt szczerej i
nieegoistycznej, by nie mógł jej nie odwzajemnić w specyficzny,
charakterystycznie dla siebie skomplikowany sposób.
Valentine nigdy nie będzie twoja, nigdy jej nie zdobędziesz, Javier, w
sposób, w jaki należy do niego. Nikt nigdy jej nie zdobędzie, ona zawsze będzie
należała do niego i tylko do niego.
A jednak skupiasz się tylko na niej. Robisz z niej centrum wszechświata,
układasz wokół niej cały układ słoneczny. Od teraz egzystujemy w teoriach
Valentine-centrycznych, których jesteś twórcą i najżarliwszym wyznawcą.
Dla niego może nie jest centrum, centrum zawsze będzie sztuka. Obrazy
niderlandzkich mistrzów, prerafaelitów, surrealistów, a najbardziej Dalíego to
centrum. Na nie patrzy ze ślepym uwielbieniem i patrzy tak też na Valentine.
Zawsze będzie należała tylko do
niego.
Spoglądam na nią z lekkim uśmiechem i widzę tę Valentine, którą lubię najbardziej
– pełną entuzjazmu, z rumieńcami podekscytowania na policzkach, roześmianą, a w
dłoniach trzyma czasopismo o sztuce, zapewne uczelniane, z jego nazwiskiem
napisanym sporą czcionką, wytłuszczoną, zaraz pod zdjęciem. Przeznaczeniu
Valentine okulary w rogowych oprawkach zsuwają się z nosa, a włosy ma w tym
nieładzie, jaki jest charakterystyczny dla fryzury zaraz po wstaniu z łóżka.
Valentine topi się w jego wizerunku i zapowiedzi kolejnego wernisażu, w
myślach kalkuluje, w jaki sposób zdobyć jego kolejne dzieło, w pełni anonimowo,
kiedy będzie z uśmiechem jej o tym opowiadał jakiś czas później. Tonie w nim
zawsze i nigdy, to w końcu jej przeznaczenie.
Ja zaś tonę w niejasnościach i nienawiści. Nie wiem, co do ciebie czuję,
nie wiem, co mogę z tym nawet zrobić. Nie potrafię czasami oddzielić
prawdziwych uczuć od tych, jakie chciałabym żywić, rzeczywistości od fikcji.
Chociaż my generalnie jesteśmy fikcją, kiedy twoja realność nosi imię
Valentine.
My, kurwa, nie ma żadnych nas. To jedynie wypadkowa jednej niedzieli w
odcieniu wina i absurdalnego pragnienia bliskości. Nic poza tym. Nigdy nie
mogłam liczyć na cokolwiek, nigdy nie mogłam nawet mieć nadziei, która gdzieś w
międzyczasie się we mnie pojawiła i zaczęła mnie zatruwać swym jadem.
Może to ty jesteś cholernym drzewkiem judaszowym, Javier. Może to ty
jesteś wcieleniem trucizny. Drzewka judaszowe są piękne, niepozorne, zawsze
chciałam mieć przynajmniej jedno w ogrodzie przyszłego domu, w którym będę
tylko ja i osobą, którą pokocham. Zawsze chciałam móc patrzeć na okrutność tego
piękna i myśleć nad tym, dlaczego tak bardzo przypomina mi ludzi.
Na przykład ciebie, najgorszą rzecz, jaka mogła mnie spotkać.
Valentine uśmiecha się wciąż z rozmarzeniem, kiedy ja o mało nie płaczę
przez myśli o tobie. Przez smak twoich ust, choć najbardziej chciałabym
zapomnieć, albo móc opowiedzieć jej o tym, co mnie dręczy. Euforia wywołana
przez jej przeznaczenie jest zbyt rzadka, bym mogła ją przerywać. Zbyt
wyjątkowa, zbyt trudno ją osiągnąć, nie mam serca niszczyć tego uśmiechu, tego
szczerego szczęścia. I wszystko to spowodowane jedną ulotką, jednym cholernym
afiszem wernisażu.
– Pójdziesz ze mną? – pyta w pewnej chwili nieśmiało. Mówienie o nim
sprawia, że naprawdę jest innym człowiekiem, oderwanym od rzeczywistości,
zarumienionym radością, naprawdę, naprawdę kimś innym. Kimś lepszym.
– Zawsze – odpowiadam natychmiast.
Uśmiecha się jeszcze szerzej, o ile to możliwe.
I chociaż naprawdę chciałabym powiedzieć jej o moich troskach, o chaosie,
strachu i mnóstwie niewiadomych, nie potrafię pozbawić jej tych kilku chwil
beztroskiej miłości.
– Rozmawialiśmy – Valentine głos się łamie. Nie muszę jej widzieć, żeby
wiedzieć, iż szlocha. Albo szlochała. Znam Valentine doskonale. – Wygarnęłam mu
wszystko, nawet ciebie. Powiedział, że do niczego nie doszło.
Śmieję się gorzko.
– Valentine, kochanie – próbuję zwrócić jej uwagę.
Chwila milczenia nim pada słabe:
– Tak?
– Zrób dużo herbaty. Będę u ciebie za najpóźniej godzinę.
Nigdy nie nienawidziłam cię mocniej, Javier.
Rozmowa z Valentine jest trudna. Pełna jej łez i mojej nienawiści.
Bardziej przypomina smutną opowieść kogoś, kto zawsze będzie ślepo kochał swoje
przeznaczenie, tego cholernego, niezdecydowanego artystę.
Mówi o telefonach, o wielogodzinnych dyskusjach, ogromnej ilości
wymienianych wiadomości i o tym, jak bardzo chciałaby być kimś innym. Jak
bardzo chciałaby, abyś zwrócił uwagę na kogoś innego. Na mnie.
Najtrudniej jednak przychodzi jej wydusić z siebie:
– Przyjechał do Londynu – milknie na długą chwilę. Dotykam jej dłoni,
demonstrując, iż zawsze będę jej wsparciem. – Nie spodziewałam się tego. Jakiś
czas temu pytał, jak mam ułożone zajęcia na uczelni. Dziś wracam do domu i
widzę jego. Powiedział, że przyjechał zrobić nam niespodziankę, spotkać się z
nami – przerywa, przenosząc spojrzenie ze swoich dłoni na mnie. Uśmiecham się
blado, kiedy stwierdza znużonym tonem: – Ale ty nie miałaś o tym bladego
pojęcia.
Lekko skinam głową.
Nie miałam pieprzonego pojęcia, że jesteś w Londynie. Że przyjechałeś
tutaj tylko po to, by zobaczyć Valentine. By ją okłamać, że ja wiem, że ja wam
wręcz kibicuję. Wszystko to jedynie ze względu na Valentine, dla Valentine. Na pewno nie dla mnie,
dla nas, dla tego kłamstwa, które przypadkiem stworzyliśmy.
Tak bardzo, bardzo, bardzo mocno cię nienawidzę, Javier. A potem
przypominam sobie o smaku twoich ust, o pocałunkach, o tamtych kilku godzinach
i nagle zaczynam tęsknić. Zaczynam być jeszcze większą komplikacją, zaczynam
jeszcze bardziej negować każdą myśl, rozkładać ją na części pierwsze, szukając
iluzji albo prawdy.
Kurewska niepewność uczuć i ciebie mnie zabija. Zabija mnie też
cierpienie w oczach Valentine, nadmiar gorzkiego żalu, gorzkiego w smutny,
przepraszający sposób. Ona nie zasłużyła na ciężar, jaki ułożyłeś na jej
barkach, na ciężar twojej pokręconej osoby, wszystkiego, co chciałbyś jej dać,
a czego ona nigdy nie zechce.
Albo nigdy nie weźmie, świadoma miłości tylko do niego i tego, jak bardzo
jest nieodpowiednia. Jak bardzo ty jesteś nieodpowiedni dla niej.
– Mam pomysł, Madeline – oznajmia, ocierając łzy wierzchem dłoni.
Następnie w milczeniu, jakby chciała zbudować odrobinę napięcia, sięga po kubek
herbaty i bierze kilka powolnych łyków.
Valentine i herbata to nieodłączne zestawienie, to coś, co potrafi być
definicją jej osoby na równi z jej przeznaczeniem. Gdyby tylko on był bardziej
zdecydowany, konkretniejszy, mniej zapatrzony w sztukę a bardziej w Valentine,
moje życie nie wyglądałoby właśnie tak. Nie byłabym gdzieś pomiędzy nią a tobą,
w swojej żałosnej postaci dziewczyny, która wcale nie chce się w tobie
zakochać, ale nie jest jednak do końca pewna, czy potrafi rozdzielić uczucia i
fizyczność. Zazwyczaj mam wrażenie, że to się dzieje, że nie jesteś aż tak
istotny, że potrafię żyć bez ciebie. A potem przeszywa mnie jakieś wspomnienie,
krótki dreszcz przypominający o twojej osobie – wtedy szlag trafia całą mnie,
całe moje postanowienia, ambicje, starania.
Chwilami nawet wydaje mi się, że mogę cię pokochać. Albo że już cię
kocham i nikt nigdy nie będzie dla ciebie lepszy.
Widzisz, Javier, tę irracjonalność sytuacji? Ty chciałbyś dać wszystko
Valentine, ona swojemu przeznaczeniu, a ja, tak bardzo absurdalnie w tych
chwilach pozbawionych logiki, tobie. Wszystko, czego tylko byś, kurwa,
zechciał.
Fenomen polega na tym, że nie chcesz ode mnie niczego. Nie chcesz nawet
się ze mną spotkać, nie chcesz mnie widzieć na oczy, może bojąc się pytań,
spojrzeń albo gestów, do których nie mamy prawa. Może rzeczywiście zrobiłabym
coś głupiego, przepełniona bezmyślnym pragnieniem zasmakowania twoich ust raz
jeszcze, choćby miała to być ostatnia rzecz w moim życiu. Powiedzenia ci
naiwnie, że jesteś moim wszystkim, wyszeptania tego pięknego kłamstwa, może
kilku innych tandetnych formułek, czegokolwiek tylko wymagałaby sytuacja.
Byłabym do tego zdolna, więcej niż zdolna i to mnie okrutnie przeraża.
Twoja ciągła obecność w moim życiu, w moim i Valentine życiu jest okrutna
wobec nas obu. Czy nie byłoby prościej dla nas wszystkich, gdybyś odszedł?
– Jaki pomysł? – pytam sceptycznie. Za dobrze znam jej czasami zbyt
dziwne, zbyt skomplikowane idee, rozwiązania tak absurdalne i nieosiągalne,
całkowicie idylliczne.
Uśmiecha się bardzo miękko, nie potrafiąc jednak pozbyć się tego
przepraszającego grymasu. Nie wiem, czy jest on skierowany do mnie za słowa,
które zaraz wypowie, czy może do całego świata za wszystkie czyny, jakich się
dopuściła.
– Sprawimy, że zechce ciebie. Tylko ciebie. Zastąpisz mnie w jego życiu.
W ostatniej chwili hamuję się przed wybuchem pełnego litości śmiechu.
– Valentine – wzdycham jedynie. – Po prostu ucieknij. Jesteś królową
uciekania.
Jej milczenie jest zbyt wymowne, a jednak po długiej ciszy mamrocze
złamane:
– Nie potrafię.
Te słowa jednak nie są aż tak niszczące, jak następujące po nich:
– Proszę, uratuj mnie, Madeline.
Przepadłam.
Jeśli Valentine jest królową, nie wiem, kim jestem ja. Mistrzem
olimpijskim w dyscyplinie uciekania od ciebie? Uciekam od ciebie, Javier, od
chaosu, jaki we mnie budzisz, od uczuć i smaku twoich pocałunków, zarazem
uciekając do ciebie, do miłości, jaką do ciebie żywię. Miłości, której czasami
nie ma we mnie w ani jednej cząsteczce, a czasami jest wszystkim, co czuję,
całą definicją mnie. Czasami nie ma na świecie niczego prawdziwszego niż ta
miłość, niczego bardziej namacalnego, bardziej realnego ode mnie samej
trzymającej kubek z herbatą.
Kochanie cię jest wyzwaniem, jest jak próba okiełzania ognia. Fenomen
polega jednak nie na tym, że cię mimo tego kocham, Javier. Polega na tym, że
moja miłość nie jest prawdziwa. Jedynie desperacko pragnę cię kochać, próbuję cię kochać.
Próbować to czasami za mało, gdy całą sobą się nie potrafi. Każda komórka
mojego organizmu jest zdolna jedynie do nienawiści wobec ciebie. Ciebie i
twoich kłamstw. Świadomość twoich oszust nie pozwala mi na zaufanie ci, a
jednak postanawiam się w tym zaprzedać, zatracić, zatonąć.
Upadanie dla Valentine jest oddaniem samej siebie. Poświęcenie
wszystkiego, własnej duszy, emocji, bezpieczeństwa. Ratowanie jej to coś
wartego swej ceny, gwarantującego jej jakąś alternatywę, kiedy nie potrafi
uciec. To zawsze skuteczne, nieważne, jak mocno by bolało. Robiłyśmy to już
kiedyś.
Upadanie dla Valentine jest czymś, co zabija, ale czego nie można się nie
podjąć. Nie kiedy Valentine jest wszystkim, w tym jedyną osobą, dla której
warto umrzeć.
Valentine, nie ty, Javier. Valentine.
Nie rozumiem miłości, którą czasami odczuwam. Wiem jedynie, iż nie jest
prawdziwa, nie ma jej w tej realności, w której też nigdy nie było nas. Ta
miłość jest tym, co definiuje naszą relację – iluzją, okłamywaniem samych
siebie. Widocznie nie potrafisz podarować mi czegokolwiek poza tym, czym zawsze
będziemy.
Ta chora miłość siedzi we mnie ciągle i miesza się z potrzebą, by cię
pokochać, by cię szczerze pokochać,
miesza się też z chaosem i nadmiarem kłamstw. Jest moją pierwszą myślą każdego
poranka. Rozpływam się, kiedy widzę przypadkiem gdzieś twój wizerunek, gdy
Valentine podsyła mi twoje zdjęcia, albo kiedy zasypiasz, rozmawiając z nami na
skypie.
Ta chora miłość nie potrafi wypłynąć ze mną wraz ze łzami, kiedy płaczę z
tęsknoty i z tęsknoty tracę zmysły. Najgorsza jest jednak nadzieja i słowa,
które mają być pocieszeniem, zawsze padające z ust Valentine. Nadzieja
nakazująca kilkukrotnie spróbować uratować naszą przyjaźń, nawiązać
porozumienie, jakie zaginęło, kiedy poszliśmy ze sobą do łóżku. Tęsknię za
twoimi ustami na równi z wysyłaniem sobie zdjęć chmur mówiących za nas.
Te kilka razy subtelnie mnie odpychasz, wybierasz Valentine nade mnie.
Valentine wraz z jej rozchwianiem emocjonalnym i przeznaczeniem, nad którym
płacze każdego dnia intensywniej. Valentine pełną chaosu jeszcze bardziej niż
ja, pełną braku zaufania do ciebie i uczuć, od których zbyt mocno nie potrafi
uciec.
Może w jakiś sposób ją kochasz, a ona kocha ciebie. Może jesteś jej
uzależnieniem, nie pozwalasz jej uciec. Ale
ona na pewno ucieknie, prędzej czy później ją stracisz.
Stracisz też mnie, już tracisz, trochę na własne życzenie, kiedy każdego
dnia wystukuję jakieś milion razy Myślę,
że mogę cię pokochać. Czasami Myślę,
że mogę cię kochać. Kilka razy dopisuję też Jeśli tylko chcesz.
Nigdy nie wysyłam żadnej z tych wiadomości, wciąż czekając podobno na
lepszą okazję, na chwilę, kiedy Valentine cię przygotuje i odda mi.
Nigdy też nie pokocham cię miłością, jaką Valentine kocha swoje przeznaczenie.
Może przez ułamek sekundy jednak kocham cię mocno, prawdziwie, realnie, ale to
nie trwa długo.
Kochanie cię to jak kochanie kaktusa. Valentine śmieje się cicho, kiedy
dzielę się z nią tym przemyśleniem.
– Kochanie kaktusa boli mniej – poprawia mnie, gdy uśmiech gaśnie w
tęskny grymas. – Ucieknę – dodaje silniejszym tonem.
Uśmiecham się do niej pokrzepiająco, podając jej kubek herbaty.
– Wiem – skinam głową. Usta Valentine wyginają się nieznacznie ku górze,
a ten lekki grymas, prawie półuśmiech, uświadamia mi, że może i jestem tym, co
upadło na samo dno. Może i tak, ale dla Valentine – zawsze warto.
A teraz odchodzę od ciebie jako pierwsza. Pokazując jej kierunek.
Mogę cię kochać, Javier. Zawsze będę mogła cię pokochać. Obecnie jednak
rozumiem, że wcale tego nie chcę.
Uciekanie nigdy nie wydawało się prostsze.