sobota, 6 lutego 2016

#14. What went down.

Od autorki: Powiedzmy, że to coś na kształt spowiedzi literackiej. Jest niesamowicie chaotycznie i naprawdę jest mi przykro, że nie potrafiłam tego naprawić. Miłego czytania xo
Czas pisania: listopad 2015.
Długość: 16 stron.
Dedykacja: Dla K.

~*~


(rok 2007)

Zamykam oczy, kiedy cię czuję. Twoje dłonie na moich ramionach, twoje ciało nachylone nad moim. Otwieram je po chwili, z delikatnym uśmiechem nieznacznie się unoszę i kradnę kolejny pocałunek. Kradziony jest też ten poranek, dwie butelki półwytrawnego wina i sensualizm, ciche śmiechy, miękka pościel, niespodziewana chwila, gdy twoje usta odnajdują moje.
Wszystko, o co kiedykolwiek bałabym się prosić, wszystko, do czego nie mam prawa.
Kolejny pocałunek, kilka subtelnych ruchów, zbyt mało słów. Nie wiem, co mogłabym powiedzieć, nie wiem, czy nawet umiem z tobą rozmawiać. Skupiam się tylko na tej jednej chwili, na irracjonalności naszego zachowania, na absurdzie i twoich ramionach. Na plecach, które naznaczyłam śladami długich, pomalowanych popielatym lakierem paznokci. Nie jestem królową czerwieni, nie jestem pełna namiętności, pragnień, wszystkiego. Nie jestem też królową tej chwili, tego aktu miłości do kogoś innego, nie jestem nawet tutaj tak naprawdę obecna. Albo nie ma ciebie, myślami jesteś bardzo daleko ode mnie.
Nie umiem też spojrzeć ci w oczy. Nie bez strachu, bo zamiast mnie tak naprawdę widzisz kogoś innego. Co z tego, że mam inną figurę, kolor włosów, głos, uśmiech i odwagę, by założyć sukienkę w kwiaty jedynie na kilka chwil, jakby czując – podświadomie – iż nie będę jej wcale długo nosić i nie wygląda dobrze do starych dresów, szybko upiętego koka tuż przy karku i braku praktycznie jakiegokolwiek makijażu. Założyć jedynie dlatego, że jesteś nią zachwycony, a ja chcę widzieć twój uśmiech. Chcę mieć pewność, że jesteś szczęśliwy, albo być powodem twojego szczęścia.
Kolejne kilka pocałunków jest delikatnych, przepełnionych poszukiwaniem czułości i marzeniami na temat osób, których tutaj nie ma.
Nie wiem, dlaczego to robimy, nie wiem, dlaczego spektakularnie, w ciszy i niespiesznie, niszczymy naszą wspólną rzeczywistość, ale nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek mogła żałować. Nie tego, nie tych chwil, gdy czuję się bezpieczna w tuż obok ciebie.
– I tak mnie nie kochasz – mamroczę cicho, ze śmiechem bagatelizuję, obracam fizyczność w coś, co nie ma znaczenia.
Chyba się też uśmiechasz. Chyba, bo znów zamykam oczy, zatapiając się w doznaniach.
– A ty nie kochasz mnie – odpierasz. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy robisz to z sarkazmem, czy może jedynie lekkim rozbawieniem. Albo całkowicie obojętnie, bo ja jestem ci tak naprawdę obojętna, bo ta chwila to zaledwie efekt wina, smutku i zmęczenia. To coś, o czym nigdy nie porozmawiamy, co nie będzie cię wcale gryzło, a ja stracę wszystko, wszystko z przyzwoitością na czele.
Jesteś moją słabością, złamaną zasadą i w ostatniej chwili gryzę się w język, by nie wypalić, iż mogę cię pokochać. To jedyne słowa, jakich nie masz prawa usłyszeć. Jedyne, jakich nie mogę wypowiedzieć, jak bardzo bym tego nie pragnęła. One są zbyt realne na ten sen, na kilka godzin, których nie posiadamy.
Mój uśmiech musi być naprawdę szeroki, a ty wydajesz się być prawie szczęśliwy. Rozkojarzony, skupiony na czymś innym, choć wciąż nie na mnie. Nie powinnam liczyć na cud takiego kalibru.
Nigdy nie będziesz skupiony na mnie, nie pozostawiam sobie nawet miejsca na złudzenia. Nie dziś, nie jutro, nie za pół roku. To jednorazowa rzecz, to kilka chwil, kilka godzin, jakie nie powinny się wydarzyć. To mnóstwo pocałunków wziętych z niczego, ze słów, które nie padły, z braku jasności. Sama nie wiem.
Jesteś chaosem we mnie i dookoła mnie, jesteś tym, który trzyma mnie teraz za dłoń i uśmiecha się. Delikatnie, nieobecnie, tym uśmiechem, który nie jest przeznaczony dla mnie.
Ale to nie boli, nie w tej chwili. Teraz nie boli mnie nic, żaden aspekt mojego pokręconego, zbyt pokręconego życia. Czuję tylko twoje usta na swoich, czuję twój smak i dotyk, może trochę rozpływam się jeszcze gdzieś na granicy jawy i snu, kiedy podajesz mi dłoń i pomagasz wstać. Nie na długo, kilka chwil później ciągnę cię za sobą, opadając na łóżko. Jest zbyt twarde, bym mogła nazwać je wygodnym, ale teraz nie robi mi to żadnej różnicy. Znów kilka pocałunków, takich, jakimi nikt inny mnie już nigdy nie obdarzy. Nie umiem znaleźć słów, którymi mogłabym opisać twoje usta na moich. Nie umiem znaleźć słów, którymi mogłabym opisać, co ze mną robisz właśnie teraz, co robisz z moim ciałem i umysłem.
– Która godzina? – pytam wreszcie cicho. Sięgasz po telefon, spoglądasz na niego, może tak naprawdę próbujesz znaleźć wiadomości, których nie ma. Albo to ja już przesadzam, szukam czegoś, co pojawia się tylko w moich myślach, próbuję przenieść to do rzeczywistości, a my nią nie jesteśmy.
Jesteśmy czymś, co nie powinno się wydarzyć, jesteśmy iluzją, może bardziej kłamstwem, nie jestem sama pewna. Ukradliśmy te kilka minut sobie samym, stworzyliśmy obłudę, największy absurd na świecie, coś, do czego nie możemy nawet rościć sobie praw. Co z tego, iż jesteśmy tego twórcami, jedynymi przedstawicielami nowego nurtu w sztuce życia.
Krytycy nie zostawią na nas suchej nitki, jeśli kiedykolwiek to odkryją.
– Mamy jeszcze czas – odpowiadasz obojętnie, odkładając telefon na stolik obok łóżka. Skinam nieznacznie głową, próbując jeszcze raz dosięgnąć twoich ust, zatopić się w bezmyślnych doznaniach, w czystej fizyczności, celebrować to, czego nie mogę mieć na własność.
W ostateczności zmuszasz mnie jednak spojrzeniem, albo jednym uśmiechem, nie jestem w stanie określić, do wstania, zebrania ubrań z podłogi i niespiesznego ubrania się. Nie możemy zostać tak na wieczność, nie możemy tak zostać nawet na kilka najbliższych godzin, nawet jeśli jeszcze raz opadasz na moje łóżko, a ja kładę się obok ciebie. Dwie butelki wina lśnią kilkoma pozostałymi kroplami, pościel jest w nieładzie, podobnie jak moje włosy i myśli, a na twoich plecach przez najbliższe godziny będą widoczne ślady moich paznokci.
– Jesteś zmęczony? – pytam cicho, znając doskonale odpowiedź. Uśmiechasz się krzywo.
– Zasnę ci tutaj, jeśli nie wstaniemy.
Chcę odpowiedzieć, że nie mam nic przeciwko. Że to będzie coś miłego i możesz zostać tak długo, jak tylko masz ochotę. Chcę zrobić naprawdę wiele rzeczy, ale gryzę się w język w odpowiedniej chwili.
– Chcesz zapalić? – zadaję kolejne pytanie. Tym razem twój uśmiech jest szczery, subtelniejszy, prawie przeznaczony dla mnie. Skinasz głową, a ja wstaję. Biorę płaszcz, zakładam buty, gdzieś w międzyczasie łapię jeszcze torebkę, zapominając o butelkach po winie. Pozbędę się ich kiedy indziej.
Bez słowa wychodzisz z mieszkania za mną, patrzysz, jak zamykam drzwi, a później nie protestujesz, kiedy chcę złapać cię za rękę. Wysuwasz dłoń tylko na chwilę, żeby wyciągnąć opakowanie papierosów. Z pomrukiem podsuwasz je mnie, a ja odmawiam, jednak zaciągam się tym, którego po kilku chwilach wyciągam ci z dłoni. Potem znów splatamy nasze palce i w milczeniu ruszamy przed siebie, w stronę metra, a potem Heathrow. Nie przerywamy dotyku i ciszy, stawiamy naszą fizyczność i wypalone papierosy ponad słowa, których się boimy – ja się boję, nie wiem, co czujesz ty. Czasami wydaje mi się, że cię wcale nie znam, że obejmuje mnie ktoś obcy, najbardziej obcy w tym wszechświecie.
Londyn jest chłodny, kiedy stoimy na dworze, a ty palisz papierosy. Bardzo mój i wcale nie twój. Na pewno nie nasz. Nie ma żadnych nas, nie ma czegoś, co zaistniało tylko na te kilka chwil.
Jestem od ciebie niższa, dużo niższa, jestem jasnowłosym, bladym kontrastem do twoich ciemnych włosów, oczu, ich oprawy i prawie oliwkowej karnacji. Nie sięgam ci do ramienia, nawet w botkach na obcasach, nawet teraz, kiedy nasz krótki sen sprawia, iż czuję się trochę ponad powierzchnią wszechświata.
Milczymy, dwa przeciwieństwa, dwa różne światy, całkowicie od siebie odległe, przenikające się w jakiś pokręcony, nienaukowy sposób, niezgodny z całą teorią fizyki, tylko w tej jednej chwili, przez te kilka godzin. Milczymy, bo nie mamy pojęcia, co możemy powiedzieć. Nie wiemy, jak wyjaśnić ten krótki czas, to wydarzenie, bez którego wszystko byłoby prostsze.
Nie ma niczego, co zabija bardziej od niedopowiedzeń. Wszystkie złamane marzenia, wszystkie naiwne nadzieje, świat, którego nie możemy – nie umiemy? – przekształcić w rzeczywistość. Nie ma niczego, co zabija bardziej od myśli, iż moglibyśmy zrobić z tego coś więcej aniżeli jednorazowy wypadek, głupi wyjątek. Coś na kształt uczuć, uczuć do siebie nawzajem, nie do kogoś innego.
Ta krótka myśl przebiega przez wagon metra linii Piccadilly kilka przystanków przed terminalem na Heathrow. Pojawia się, zatruwa mnie, na ciebie jedynie spogląda z pogardą, a potem znika. Jej okrutność uderza wyłącznie mnie, a ja nie umiem z tym walczyć – przywieram tylko o wiele mocniej do twojego ciała, maskując wszystko łagodnym uśmiechem. Może nawet nie zwrócisz uwagi. Na pewno nie zwrócisz uwagi. Myślami jesteś już bardzo, bardzo daleko stąd, pełen dystansu, duchów i cierpienia, jakiego nie ukoję. Pełen wszystkiego, z czym nie umiem ci pomóc.
Nie umiem ci pomóc z niczym. Mam do zaoferowania jedynie tę chorą, pokręconą fizyczność, pełen nieświadomości seks, dotyk niemyślący o konsekwencjach. Ja też jeszcze o nich nie myślę, choć one nadejdą, uderzą mnie z całej siły, a wtedy upadnę.
Jestem skupiona na tobie, na mojej dłoni w twoim uścisku, na twoich ustach dotykających moje. Mogłabym tylko cię całować; całowałam mnóstwo mężczyzn, zawsze powtarzając, że robią to doskonale – zbyt często okłamując samą siebie i cały świat – a ty jesteś wszystkim, o czym mogę teraz myśleć. Twoje pocałunki są wszystkim, jesteś jedynym, który potrafi usunąć mi świat z pola widzenia tak prostym czynem, usunąć rzeczywistość, zamknąć wszystko w sobie i swoim dotyku.
Gdybym miała się w tobie kiedykolwiek zakochać, zakochałabym się w sposobie, w jaki całujesz, powoli, leniwie, gdzieś w trakcie dopiero pozwalając na jaw wyjść wszystkiemu, co możesz tym pocałunkiem podarować. Choć mi możesz dać niewiele, prawie nic.
Jesteś jedynym razem, gdy pozwoliłam sobie na przekroczenie granic, na obdarcie mnie z ubrań i wstydu. Jesteś moim cholernym jedynym razem, błędem, czymś, czego powinnam żałować, czego na pewno będę kiedyś żałować, ale teraz nie potrafię.
Jesteś uosobieniem bezpieczeństwa, obejmując mnie w hali terminalu, jakbyś jeszcze nie chciał zbliżać się ku swojemu samolotowi, ku nieuchronnemu końcowi tej historii, jaka nie powinna mieć miejsca. Tulę cię mocno, zamykam dookoła nas cały mój świat, na te kilka minut, na ten jeden, krótki wyjątek tak bardzo staram się myśleć, że istniejemy tylko my, a ja jestem przy tobie szczęśliwa.
– Nie mówmy nikomu – rzucasz w przestrzeń. Przytakuję.
– Będziesz spał w samolocie?
Uśmiechasz się lekko.
– Spróbuję. Wino o poranku to morderca.
Odwzajemniam uśmiech.
– Mam nadzieję. To było sporo alkoholu, nawet jak na nas dwoje.
Rozmowa jest trudna. Nie umiemy rozmawiać, więc ty znów zatapiasz się w myślach odległych ode mnie, a ja wtulam się w ciebie i próbuję, naprawdę bardzo próbuję skupić się na pozytywach, na tym, że chociaż przez kilka chwil mogę mieć coś bardziej normalnego, coś, co postronny widz może oskarżyć o uczucia. Najprościej jest mi jednak wspiąć się na palce i cię pocałować. Kilkanaście razy cię pocałować.
To jedyne, na czym mam ochotę się skupiać. Na krótkich, urywanych pocałunkach, na wszystkim, co możesz mi dać. Może nawet trochę się przy tym uśmiechasz.
– Madeline – wypowiadasz moje imię zbyt miękko, aby nie było tam fałszu, choć odrobiny iluzji. Uśmiecham się jednak szeroko, ciepło, a potem pozwalam sobie na jeszcze jeden pocałunek. Tym razem ostatni w historii świata i nas dwojga.
Chciałabym móc coś powiedzieć, ale pożegnania są zbyt trudne. Nie ma takich słów, jakimi mogłabym wyrazić wszystko, co siedzi we mnie. Nie ma ich, a nawet jeśli by były, nie miałabym czasu na ich znalezienie.
Właśnie straciliśmy cały nasz czas.
Twój samolot już dawno wzbił się w powietrze, gdy wracam do pustego mieszkania i spostrzegam dwie lampki po winie obok łóżka.
Na ustach wciąż czuję twój smak.


Najbardziej absurdalne jest, że w tej historii wcale nie chodzi o mnie i o ciebie. Nie, ja jestem rolą drugoplanową, jestem wypadkiem i przypadkiem, czymś najbardziej niezaplanowanym, czymś, czego nikt się nie spodziewał, ona zaś… ona jest wszystkim.


Egzystuję w pewnym określonym świecie zasad, moich własnych zasad, których staram się nie łamać. Egzystuję w świecie odległym, mokrym, gdzie niebo płacze prawie każdego dnia, a ja zaciskam pięści i staram się za wszelką cenę.
Najtrudniej jest nie mówić nikomu, dławić się prawdą zbyt niespodziewaną, by kiedykolwiek być zdolnym do przyjęcia jej bez bólu, i niepewnością. Przede wszystkim jednak wciąż cię czuję, twój dotyk, twoje usta, cholernie w tym tonę i nienawidzę się za to.
Tonę w otchłani pozbawionej jakiegokolwiek światła.
O wiele, wiele prościej byłoby nie musieć wstawać rano, a potem walczyć ze sobą przed napisaniem w wiadomości trzech prostych słów. Brutalnie oczywistych, wyzbytych z wszelkiego wyrazu. Spałam z Javim. Zbyt szczere, bym mogła pokazać to światu.
Zbyt szczere, bym mogła pokazać to komukolwiek. Nawet Valentine.
Valentine jest ironicznym wcieleniem wszystkiego, co na pewno nie dotyczy jej imienia. Potrafi uderzać, potrafi być okrutna i złośliwa, a przede wszystkim ucieka szybciej, niż ktokolwiek zdąży zauważyć. Jest królową, ale nigdy nie można spostrzec, kiedy nadchodzi. Jest królową szeptu, ucieczki i całego mojego świata w każdej chwili od dobrych kilku lat.
Valentine jest kurewsko mocno wszystkim i naprawdę, naprawdę nie zrozumie. Tak bardzo nie zrozumie, jak bardzo bym chciała, aby to zrobiła. Powtarzam to każdego dnia, wpatrując się w trzy słowa wyświetlone na ekranie telefonu. Trzy słowa, których nie mogę jej wysłać. Spałam z Javim. Ciężko jest przyznać się do porażki, szczególnie kiedy ta jest tak potężna. I w jakiś sposób, bardzo pojebany sposób, dotyczy nie tylko nas obojga, ale też jej, jej i uciekania.
Nikt nie ucieka lepiej od Valentine.
Valentine każdego dnia rozmawia ze mną i niczego się nie domyśla, a ja duszę się prawdą, duszę się kłamstwami, najbardziej słowami, wszystkimi, jakie powinny paść, lecz nie potrafię znaleźć dla nich formy. Od ciebie dostaję krótką wiadomość, że wróciłeś już do Bilbao. Wymieniamy niewiele słów, jeszcze mniej przez telefon. Zagraniczne połączenia są kurewsko drogie i chociaż nawet nie poruszasz tego tematu, wiem też doskonale, iż tak naprawdę nie chcesz ze mną rozmawiać.
Rozgraniczasz uczucia i seks, a ja nie zamierzam być tą naiwną, która po jednym razie się zakochała.
Ból jest specyficzny, nieokreślony, dławi mnie w sposób, jaki nie jest nawet logiczny. Nie mam wcale natłoku uczuć, nie mam nawet żalu albo nie żałuję. Wciąż egzystuję gdzieś na granicach, przede wszystkim pełna szczęścia i niedowierzania.
Ale najbardziej na świecie pragnę uciec albo przyznać się do wszystkiego, wyznać grzech, opowiedzieć światu, jak bardzo go nienawidzę. Opowiedzieć Valentine, jak bardzo nienawidzę ciebie, jak bardzo pełen jesteś chaosu, jak cholernie mocno nie potrafię.
Valentine jest królową ucieczek. Obserwuję ją i każdego dnia zadziwia mnie, jak łatwo umie zostawić wszystko za sobą, bez zawahania odwrócić się od całego świata, od tego, kogo kocha, i zniknąć. Jak gdyby nigdy nie istniała. Jak gdyby nigdy się nie liczyło to, co porzuca.
Valentine ma swoją czarną przeszłość, niewyjaśnione sekrety i zbyt wiele pytań. Czasami mruczy, że uciekanie to jedyna rzecz, w której jest dobra, że jest niczym Doktor. Może jest czternastym wcieleniem, nareszcie rudym i ukrywającym więcej niż komukolwiek mówi.
Może Valentine jest sekretem tego świata albo zagadką, której nie można rozwiązać. A może jedynie nauczyła się rozpływać we mgle i odwracać uwagę. Znam ją zbyt dobrze, a zarazem ani trochę, nie wiem, która z tych wersji jest najbardziej prawdopodobna. Dla mnie to po prostu Valentine, królowa całego świata, którego tak bardzo nienawidzi.
Widzisz, Javier, Valentine jest prawdziwą komplikacją, jest moją jedyną szansą, żeby się uratować. Jedyną możliwością, żeby cię nigdy nie pokochać.
Naucz mnie uciekać.
Nie nauczy, wiem o tym tak dobrze. Wiem o tym zbyt dobrze, zbyt mocno, by nie bolało.
Moim jedynym ratunkiem jest ucieczka albo szczerość, chociaż jeszcze kilka dni temu byłam trzy metry nad niebem, byłam pośród obłoków pewna twojej osoby i tego, że naprawdę udało nam się rozgraniczyć uczucia. Że pokazałeś mi, jak nie łączyć sfery fizycznej z emocjonalną, sacrum z profanum.
Teraz jestem zbyt wielkim chaosem, chaosem, który nosi nawet nazwę – twoje imię wyryte gdzieś w mojej duszy, nie potrafię określić jednak gdzie. Nie potrafię określić czy to przyjaźń, czy może jednak uczucia, do jakich prawa nie powinniśmy mieć. Och, my ich nie mamy, nie możemy zacząć nagle czuć, nie możemy wyrwać się z pęt rzeczywistości, całkowicie innej dla mnie i innej dla ciebie.
Nie mam prawa niczego od ciebie oczekiwać. Nigdy nie będę tego miała, nigdy nie będę mogła powiedzieć, że dam ci wszystko, powiedz tylko, czego chcesz.
To tak nie działa. Na pewno nie w naszym, tak bardzo popieprzonym, skomplikowanym przez wszystko i nic, przypadku. Sensualizm wyparował, zostawiając nas niepewnych, przerażonych, zdolnych tylko do ucieczki.
To właśnie dlatego w ostateczności spoglądam w twarz Valentine i uśmiecham się gorzko, wypowiadając słowa składające się na prawdę oświeconą, na nowy porządek świata, na wszystko, czego się nie spodziewa:
– Spałam z Javim.
Trzy wyrazy rujnują moją opinię grzeczniej panienki, tej, która nigdy nie oddałaby się komuś bez świadomości jego miłości. Problem w tym, że ja od dawna już w tę Madeline nie wierzę i Valentine też nie. Ty, Javierze, ty mnie chyba nie znasz, nie na tyle, by mieć zdanie na ten temat, by mieć jakieś pojęcie o tym, co myślę, co robię, co czuję i, najważniejsze, co mam już za sobą.
Każdy ukrywa trupy w piwnicy. Najczęściej w postaci zabitych złudzeń i marzeń zbyt naiwnych, głupich, by mogły kiedykolwiek okazać się prawdziwe.
– Okej – stwierdza Valentine. – Czyli to przede mną ukrywałaś od jakiegoś czasu.
– Nie powiedział ci – mruczę jedynie w odpowiedzi, chociaż mogłam się tego spodziewać. Po pierwsze, obiecaliśmy sobie, że zostawimy ten temat między nami, po drugie – nie jesteś winien Valentine całkowitej szczerości, spowiadania się z każdego ruchu. Nawet Valentine.
– Wiesz, jaki on jest – wzdycha tylko. Ja też wzdycham, bo doskonale wiem, jaki jesteś, wiem na tyle dobrze, że wcale nie musi wymieniać. Ale to robi: – Kłamie jak najęty, oszukuje, nie czuje potrzeby, żeby przyznać się do czegoś, co może być istotne.
Szczególnie biorąc pod uwagę twoją pochrzanioną relację z Valentine. O wiele bardziej pochrzanioną od naszego jednego łóżkowego wybryku, dość dobrej przyjaźni przed nim i niezbyt dobrej po nim.
Spieprzyliśmy doszczętnie wszystko dookoła nas, a najgorsze jest to, że nie umiem z tym walczyć. Nie umiem walczyć o twoją obecność, o twoją uwagę, nie, kiedy ty nie walczysz o mnie. Bez tego nie poradzę sobie sama, odpuszczę, pozwolę sobie na najgorszą możliwą ucieczkę – od ciebie.
Valentine powiedziała kiedyś, że ona ucieka na dwa sposoby. Od świata do swojego przeznaczenia i od swojego przeznaczenia do całego świata. Ten drugi określiła gorzko najbardziej bolesną terapią szokową polegającą na odchodzeniu. Valentine to komplikacja, to jej wcielenie, a ja nie chcę być jak ona, nie chcę zmuszać się do opuszczania kogoś, na kim mi zależy. Kogoś, kogo szczęście jest dla mnie ważne, komu chciałabym to szczęście dać.
Robisz mi chaos, Javier.
Robisz mi jeden wielki, pieprzony chaos, Javier. Albo robisz chaos ze mnie. Sam sobie wybierz, która wersja wydaje ci się być ciekawsza, wydaje się być większym osiągnięciem. Ja już przegrałam w walce z tobą, przegrałam chyba samą siebie albo wiarę w dobre zakończenia, nie wiem. Coś przegrałam. Pewnie niewinność i naiwne przekonanie, że potrafię egzystować bez uczuć.
Mój chaos ma twoje imię i ciągle nie wie, czy coś czuję. Czy chcę cię naprawdę, całego, z tą toną wad, z patologiczną skłonnością do kłamania nawet wobec Valentine, z niepewnością, z tym, jak bardzo nie potrafisz radzić sobie z ludźmi i czasami swoim życiem. Czy na pewno chcę ciebie, chłopaka, który może i ma w metryce te dziewiętnaście lat, ale potrzebuje kogoś, kto pokieruje jego życiem, kto zauważy, że mentalnie ma może z pięć i zawsze będzie tym przerażonym chłopcem. A najważniejsze, by ten ktoś zrobił to bez słowa, tak subtelnie, niezauważanie, po prostu pojawił się i nie odszedł.
Nie wiem, czy potrafię od ciebie nie uciekać.
Nie wiem nawet, czy nie chcę od ciebie uciekać, Javier.
Jestem tylko pewna, że faktycznie powinnam. Że to najlepsza decyzja, żebym mogła uratować samą siebie. Uciekanie wydaje się być takie proste, kiedy patrzę na Valentine.


Nie odzywasz się zbyt długo, bym mogła nie pozwolić skradającemu się szaleństwu na opanowanie mnie. Zbyt długo, bym mogła skupić się na czymkolwiek innym, na przykład na swoim życiu.
Javier, proszę, proszę, proszę, odezwij się.
Valentine siedzi w mojej kuchni i sączy powoli herbatę z wielkiego kubka opatrzonego w rysunek tańczącej świnki.
– Nie wiem, co zrobić – przyznaję słabo.
Uśmiecha się powściągliwie.
– Madeline – wzdycha. Valentine często wzdycha, jakby była to nieodłączna cecha jej osobowości, coś, czym można ją w prosty sposób zdefiniować. – Zrób herbatę.
Robię herbatę. Robię ogromne ilości herbaty z nadzieją, że herbata pomoże. Valentine pije ją razem ze mną w milczeniu pełnym wsparcia, ale pozbawionym pomocy. Nikt nie może pomóc poza tobą, poza cholernym Javierem Martínezem, który teraz jest w Bilbao i na pewno nie pojawi się tak szybko znów u mnie w londyńskim mieszkaniu.
Byłoby o wiele prościej, gdybyś po prostu zadzwonił. Gdybyś wybrał mój cholerny numer telefonu, a ja bym odebrała i rozpływała się, słysząc twój głos. Uwielbiam twój głos prawie na równi z twoimi pocałunkami, o których nie potrafię wciąż zapomnieć. A już dawno powinnam nie pamiętać, powinnam nie czuć, powinnam cholernie bardzo przestać o tobie myśleć.
Najbardziej powinnam uciec albo cię znienawidzić. Ewentualnie oba.
Szkoda, że to nie jest takie proste. Nawet ona, królowa ucieczek, nie potrafi tego zrobić. Wciąż jest uwięziona gdzieś pomiędzy ten niewiarygodny talent, chęć jego wykorzystania, a uczucia, które uparcie trzymają ją w przy tym wszystkim.
Valentine jest wyjątkowo subtelna, kiedy co jakiś czas wyciąga telefon z kieszeni karminowych dżinsów i uśmiecha się leciutko, prawie niewidocznie do ekranu i otrzymanej wiadomości. Ja też jestem wyjątkowo subtelna, pozwalam na to niewielkie niedopowiedzenie, na kłamstwo, którego obecności obie jesteśmy świadome.
Zawsze jesteś gdzieś blisko, Javier, nawet jeśli cały czas znajdujesz się w Kraju Basków.
To boli najbardziej, uzależniająca świadomość twojej obecności w nieobecności. Uzależniające cierpienie i uczucia, emocje, do których nie mam prawa. Nie jestem skończoną idiotką, nie jestem pierwszą naiwną, a tak się czuję na samą myśl o tobie.
Muszę od ciebie uciec, ale nie chcę. Nie potrafię. Patrzę na Valentine i zaczynam rozumieć, że od tego nie ma ucieczki. Jest tylko zatracenie się, absolutna destrukcja pośród ciemności. To jak topić się, nie tonąc. To jak umierać i nie móc w ostateczności umrzeć, wieczna agonia i emocjonalna bezsilność.
– Madeline – dociera mnie głos Valentine. W dłoniach trzyma kubek herbaty, telefon zniknął w kieszeni jej spodni albo w torebce ułożonej na podłodze, niedaleko jej stóp. Nieważne. Valentine spogląda na mnie zza gęstej grzywki i uśmiecha się delikatnie, przekazując tym więcej niż milion słów dotyczących tego, jak bardzo się o mnie martwi. Jak bardzo jest jej przykro, iż sytuacja wymknęła się spod kontroli i pozwoliłyśmy obie na zapanowanie naszym życiem komuś, kto nigdy nie powinien mieć do tego prawa.
– Tak? – zwracam się do niej.
– Co zrobisz?
Wzruszam ramionami.
– Herbatę.
Valentine uśmiecha się blado, prawie rozbawiona. Prawie, bo wszystkiego mieć nie można, a ona coraz bardziej szykuje się do ucieczki. Szykuje się do powrotu do tego, którym na pewno nie jesteś, którym nigdy nie będziesz, Javier. Ani dla niej, ani dla mnie.
Jak już stwierdziłam jakiś czas temu – to nie jest nasza historia, to nie jest nawet moja historia. To przede wszystkim Valentine i ty, wy tworzycie rzeczywistość wy ją zaklinacie. Wy jesteście naprawdę, my… my trwaliśmy przez jeden poranek, jeden pokręcony, pełen wina i poczucia winy poranek. Nigdy więcej nie dasz mi czegokolwiek poza tym, nie dasz mi całego siebie, choć chwilami tego potrzebuję. Nie dasz mi nawet kilku chwil tej iluzji, bo przestałeś się odzywać, przestałeś o mnie dbać.
Nie jestem ci do niczego potrzebna, prawda?
Powiedz, Javier, czy po prostu chciałeś odhaczyć mnie na liście osób, które na pewno nigdy nie będą twoim przeznaczeniem?
– A poza herbatą?
Ponownie wzruszam ramionami.
– Nie mogę nic zrobić.
Uśmiech Valentine staje się drżeniem warg na granicy nienawiści i łez. Też bardzo często nienawidzę, szczególnie ciebie. Jeśli my mamy skomplikowaną relację, nie wiem, co mógłbyś powiedzieć o znajomości z nią. Czasami wydaje się, że ona jest wszystkim, a czasami po prostu twoim więźniem, jakbyś lubował się w kolekcjonowaniu kolejnych dusz na własność.
Czasami wydaje mi się, że jesteś najgorszą rzeczą, jaka mogła mnie spotkać. Mnie i Valentine.
Jesteś plagą, Javier.


Skype nie jest moim ulubionym środkiem komunikacji. Nie jest nawet gdzieś w czołówce, o wiele bardziej wolę rozmowy przy kubku herbaty, kiedy druga osoba jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Czasami to wciąż zbyt daleko, czasami – zbyt blisko. Liczy się jednak specyficzne zaufanie, więź emocjonalna, jakiej nie można wytworzyć na odległość tysięcy kilometrów. Jaka zdarza się tylko, kiedy nie możesz mieć pewności, do czego zaraz dojdzie.
Jak na przykład do naszego pierwszego pocałunku, do rzeczy zbyt spontanicznej, żeby mogła być prawdziwa, mogła powstać w rzeczywistości bez namacalnej bliskości, bez fizyczności.
– Cześć – słyszę twój głos. Chyba nieświadomie uśmiecham się trochę szerzej, kiedy obraz jeszcze nieznacznie śnieży. Po chwili jednak przestaje i ukazujesz się ty, zmęczony, jak zwykle nieogolony, z włosami w nieładzie. Zdecydowanie powinnam wysłać cię spać, a nie pytać, czy jeszcze dziś ze mną porozmawiasz.
Nienawidzę błagać cię o uwagę, łasić się u twych stóp o kilka zamienionych zdań, cholernych wiadomości.
– Musimy porozmawiać – mruczę cicho. Tak naprawdę nie chcę z tobą rozmawiać, nie o tym, ale niepewność zabija jeszcze bardziej niż ty sam.
Możliwe, że przyciągam tym twoją uwagę.
Żadne zdanie nie ukrywa tak wiele ładunku emocjonalnego, jak owe sławetne Musimy porozmawiać. Żadne zdanie nie mieści w sobie tak wiele niepewności, strachu, uczuć, o których boję się mówić. Żadne nie powoduje przyspieszonego pulsu, uderzenia adrenaliny, absolutnego szczytu nerwowości.
Ale moje zdanie nie działa tak wobec ciebie, Javier. Ty jedynie może jesteś nieznacznie zaciekawiony, albo wcale nie poruszony. Jakbyś tego nie czuł, jakbyś nie czuł niczego i myślami był wciąż przy niej, nie przy mnie. Przy Valentine.
– Hm? – spoglądasz na mnie przez kilka sekund.
Jak widać mogę dostać tylko ochłapy twojej uwagi.
Biorę głęboki, bardzo głęboki wdech.
Przestaliśmy rozmawiać normalnie jakiś czas temu, kiedy nagle uznałeś, że nie chcesz mnie znać, a trzy dni później wróciłeś z przeprosinami, prawie wyjaśnieniami, mając nadzieję – słuszną – że wybaczę ci bez zawahania. Wykorzystałeś moją słabość, moją największą, najgorszą słabość, jaką jest niepewność uczuć wobec ciebie.
Prościej by było, gdyby w twoim życiu pozostała jedynie Valentine. Valentine przecież bywa zbyt często wszystkim, kiedy ja definiuję tylko nieistotne rzeczy.
Prościej by było zapomnieć, zatopić się w dotyku i pocałunkach pozbawionych imienia i twarzy, ale gdy zrobiłam tak niedawno na jednej z imprez, po zamknięciu oczu widziałam tylko twoją twarz. Czułam twoje dłonie i twoje pocałunki. Mogłam przespać się z przypadkowym facetem, spróbować zapomnieć w ten najżałośniejszy sposób świata, albo uświadomić sobie, iż chcę to robić jedynie z tobą.
Niespodziewanie jesteś trochę bardzo wszystkim, na czym mi zależy, nie licząc może tylko Valentine.
Jakby ona była jedynym punktem, w jakim nasze życia się przenikają. Ona, nie my sami.
– Javier – zaczynam cicho. W głowie mam chaos, doskonałą definicję ciebie. – Javi, musimy o tym porozmawiać – poprawiam się głośniej. – O tej naszej nieszczęsnej niedzieli, chyba nieszczęsnej. Czy my o tym zapominamy, czy to się powtórzy jeszcze, czy jak?
Wszystko to mówię prawie na jednym wdechu. Wszystko dotyczące ciebie dzieje się w moim życiu przy użyciu słowa prawie.
Jeszcze bardziej komplikuję nasze coś, ale czuję jedynie ulgę. Pieprzoną ulgę, bo ubrałam w słowa to, co męczyło mnie od dawna.
Przypominam sobie, jak obiecywałeś, że to będzie prawdziwa przyjaźń. Prosta, pozbawiona komplikacji, chorych uczuć. Że damy sobie radę. A potem poszliśmy ze sobą do łóżka i przestaliśmy się przyjaźnić. Spieprzyliśmy nas do samego końca.
Wzdychasz, chyba chcesz cos powiedzieć, nigdy nie jestem pewna. W każdym razie się jednak powstrzymujesz, długo milczysz. Jakbyś rozważał, co odpowiedzieć, jak nazwać sytuację, jakie słowa wypowiedzieć. Podobno zadałam tak proste pytanie, pozornie banalne.
– Nie chcę o tym rozmawiać – oznajmiasz wreszcie, uciekając wzrokiem wszędzie, byleby tylko nie patrzeć na mój obraz na ekranie swojego laptopa. Uśmiecham się cały czas ciepło, nie pokazuję zawodu, jaki odczuwam.
Skinam głową i zmieniam temat. Popychamy o pierdołach, o moich studiach i twoich treningach. Udajemy, że jest między nami dobrze, normalnie, stabilnie. Potem gasisz światło i włączasz losowo wybrany serial.
– Dobranoc, Javi – śmieję się, a ty faktycznie zasypiasz kilka minut później.
Lubię patrzeć, jak śpisz. To jedyna chwila, kiedy nie kłamiesz.


Przeznaczenie Valentine jest uosobieniem sztuki, jej największym arcydziełem, kontrastem ciemnych włosów z mlecznobiałą skórą, eksponatem wąskich, bladych warg, oczu o nieokreślonej barwie pomiędzy zielenią, szarością a głębokim brązem oraz dłoni idealnych, drobnych, o szczupłych palcach, definiujących i zarazem tworzących piękno, pozwalających na ubranie słów w barwy muśnięciami pędzla o płótno. Jest personifikacją magii, jej perfekcyjnym wcieleniem może o kilka lat starszym, a może młodszym od Valentine. Wcieleniem tego wszystkiego o łagodnym uśmiechu i często nieobecnym spojrzeniu pełnym niewinnego, dziecięcego wyrazu, niespotykanego smutku, na którego określenie brakuje odpowiednich słów.
Przeznaczenie Valentine jest studentem malarstwa i największą świętością jej życia. Zapatrzonym w pesymistycznym surrealizmie, w barwach ziemi lub popiołów, pośród delikatnych gitarowych dźwięków i aromatu gruntowanego płótna spełnieniem marzeń. Wyciąga z niej najgorsze pragnienia, emocje, pozbawia ją masek jednym spojrzeniem.
To sacrum, którego nikt nie ma prawa sprowadzić do profanum pod karą śmierci. Swoją, Valentine i jego. To istota jej egzystencji, wyjaśnienie wszystkiego, metafizyczne porozumienie dusz, związek zbyt piękny, by sprowadzić go do cielesności. Relacja pełna malarstwa, muzyki, słów przekładanych na obrazy, uśmiechów i milczenia.
Valentine i on sztukę pod każdą postacią kochają jako jedyną bardziej od siebie i uciekania od lub do siebie. Sztuka jest ich wspólnym mianownikiem, terytorium idealnie wspólnym. Oni są sztuką, a sztuka ich wypełnia. Swoiste spektrum artyzmu, miłości, cierpienia, nadmiaru uczuć.
Valentine to królowa ucieczek, przede wszystkim od niego i do niego. Milczących odejść i spektakularnych powrotów do czarnowłosego, zawsze rozczochranego, często ubrudzonego nieznacznie smugami farb w brązach i szarościach malarza. Do sacrum, do miłości zbyt prawdziwej, zbyt szczerej i nieegoistycznej, by nie mógł jej nie odwzajemnić w specyficzny, charakterystycznie dla siebie skomplikowany sposób.
Valentine nigdy nie będzie twoja, nigdy jej nie zdobędziesz, Javier, w sposób, w jaki należy do niego. Nikt nigdy jej nie zdobędzie, ona zawsze będzie należała do niego i tylko do niego.
A jednak skupiasz się tylko na niej. Robisz z niej centrum wszechświata, układasz wokół niej cały układ słoneczny. Od teraz egzystujemy w teoriach Valentine-centrycznych, których jesteś twórcą i najżarliwszym wyznawcą.
Dla niego może nie jest centrum, centrum zawsze będzie sztuka. Obrazy niderlandzkich mistrzów, prerafaelitów, surrealistów, a najbardziej Dalíego to centrum. Na nie patrzy ze ślepym uwielbieniem i patrzy tak też na Valentine.
Zawsze będzie należała tylko do niego.
Spoglądam na nią z lekkim uśmiechem i widzę tę Valentine, którą lubię najbardziej – pełną entuzjazmu, z rumieńcami podekscytowania na policzkach, roześmianą, a w dłoniach trzyma czasopismo o sztuce, zapewne uczelniane, z jego nazwiskiem napisanym sporą czcionką, wytłuszczoną, zaraz pod zdjęciem. Przeznaczeniu Valentine okulary w rogowych oprawkach zsuwają się z nosa, a włosy ma w tym nieładzie, jaki jest charakterystyczny dla fryzury zaraz po wstaniu z łóżka.
Valentine topi się w jego wizerunku i zapowiedzi kolejnego wernisażu, w myślach kalkuluje, w jaki sposób zdobyć jego kolejne dzieło, w pełni anonimowo, kiedy będzie z uśmiechem jej o tym opowiadał jakiś czas później. Tonie w nim zawsze i nigdy, to w końcu jej przeznaczenie.
Ja zaś tonę w niejasnościach i nienawiści. Nie wiem, co do ciebie czuję, nie wiem, co mogę z tym nawet zrobić. Nie potrafię czasami oddzielić prawdziwych uczuć od tych, jakie chciałabym żywić, rzeczywistości od fikcji. Chociaż my generalnie jesteśmy fikcją, kiedy twoja realność nosi imię Valentine.
My, kurwa, nie ma żadnych nas. To jedynie wypadkowa jednej niedzieli w odcieniu wina i absurdalnego pragnienia bliskości. Nic poza tym. Nigdy nie mogłam liczyć na cokolwiek, nigdy nie mogłam nawet mieć nadziei, która gdzieś w międzyczasie się we mnie pojawiła i zaczęła mnie zatruwać swym jadem.
Może to ty jesteś cholernym drzewkiem judaszowym, Javier. Może to ty jesteś wcieleniem trucizny. Drzewka judaszowe są piękne, niepozorne, zawsze chciałam mieć przynajmniej jedno w ogrodzie przyszłego domu, w którym będę tylko ja i osobą, którą pokocham. Zawsze chciałam móc patrzeć na okrutność tego piękna i myśleć nad tym, dlaczego tak bardzo przypomina mi ludzi.
Na przykład ciebie, najgorszą rzecz, jaka mogła mnie spotkać.
Valentine uśmiecha się wciąż z rozmarzeniem, kiedy ja o mało nie płaczę przez myśli o tobie. Przez smak twoich ust, choć najbardziej chciałabym zapomnieć, albo móc opowiedzieć jej o tym, co mnie dręczy. Euforia wywołana przez jej przeznaczenie jest zbyt rzadka, bym mogła ją przerywać. Zbyt wyjątkowa, zbyt trudno ją osiągnąć, nie mam serca niszczyć tego uśmiechu, tego szczerego szczęścia. I wszystko to spowodowane jedną ulotką, jednym cholernym afiszem wernisażu.
– Pójdziesz ze mną? – pyta w pewnej chwili nieśmiało. Mówienie o nim sprawia, że naprawdę jest innym człowiekiem, oderwanym od rzeczywistości, zarumienionym radością, naprawdę, naprawdę kimś innym. Kimś lepszym.
– Zawsze – odpowiadam natychmiast.
Uśmiecha się jeszcze szerzej, o ile to możliwe.
I chociaż naprawdę chciałabym powiedzieć jej o moich troskach, o chaosie, strachu i mnóstwie niewiadomych, nie potrafię pozbawić jej tych kilku chwil beztroskiej miłości.


– Rozmawialiśmy – Valentine głos się łamie. Nie muszę jej widzieć, żeby wiedzieć, iż szlocha. Albo szlochała. Znam Valentine doskonale. – Wygarnęłam mu wszystko, nawet ciebie. Powiedział, że do niczego nie doszło.
Śmieję się gorzko.
– Valentine, kochanie – próbuję zwrócić jej uwagę.
Chwila milczenia nim pada słabe:
– Tak?
– Zrób dużo herbaty. Będę u ciebie za najpóźniej godzinę.
Nigdy nie nienawidziłam cię mocniej, Javier.


Rozmowa z Valentine jest trudna. Pełna jej łez i mojej nienawiści. Bardziej przypomina smutną opowieść kogoś, kto zawsze będzie ślepo kochał swoje przeznaczenie, tego cholernego, niezdecydowanego artystę.
Mówi o telefonach, o wielogodzinnych dyskusjach, ogromnej ilości wymienianych wiadomości i o tym, jak bardzo chciałaby być kimś innym. Jak bardzo chciałaby, abyś zwrócił uwagę na kogoś innego. Na mnie.
Najtrudniej jednak przychodzi jej wydusić z siebie:
– Przyjechał do Londynu – milknie na długą chwilę. Dotykam jej dłoni, demonstrując, iż zawsze będę jej wsparciem. – Nie spodziewałam się tego. Jakiś czas temu pytał, jak mam ułożone zajęcia na uczelni. Dziś wracam do domu i widzę jego. Powiedział, że przyjechał zrobić nam niespodziankę, spotkać się z nami – przerywa, przenosząc spojrzenie ze swoich dłoni na mnie. Uśmiecham się blado, kiedy stwierdza znużonym tonem: – Ale ty nie miałaś o tym bladego pojęcia.
Lekko skinam głową.
Nie miałam pieprzonego pojęcia, że jesteś w Londynie. Że przyjechałeś tutaj tylko po to, by zobaczyć Valentine. By ją okłamać, że ja wiem, że ja wam wręcz kibicuję. Wszystko to jedynie ze względu na Valentine, dla Valentine. Na pewno nie dla mnie, dla nas, dla tego kłamstwa, które przypadkiem stworzyliśmy.
Tak bardzo, bardzo, bardzo mocno cię nienawidzę, Javier. A potem przypominam sobie o smaku twoich ust, o pocałunkach, o tamtych kilku godzinach i nagle zaczynam tęsknić. Zaczynam być jeszcze większą komplikacją, zaczynam jeszcze bardziej negować każdą myśl, rozkładać ją na części pierwsze, szukając iluzji albo prawdy.
Kurewska niepewność uczuć i ciebie mnie zabija. Zabija mnie też cierpienie w oczach Valentine, nadmiar gorzkiego żalu, gorzkiego w smutny, przepraszający sposób. Ona nie zasłużyła na ciężar, jaki ułożyłeś na jej barkach, na ciężar twojej pokręconej osoby, wszystkiego, co chciałbyś jej dać, a czego ona nigdy nie zechce.
Albo nigdy nie weźmie, świadoma miłości tylko do niego i tego, jak bardzo jest nieodpowiednia. Jak bardzo ty jesteś nieodpowiedni dla niej.
– Mam pomysł, Madeline – oznajmia, ocierając łzy wierzchem dłoni. Następnie w milczeniu, jakby chciała zbudować odrobinę napięcia, sięga po kubek herbaty i bierze kilka powolnych łyków.
Valentine i herbata to nieodłączne zestawienie, to coś, co potrafi być definicją jej osoby na równi z jej przeznaczeniem. Gdyby tylko on był bardziej zdecydowany, konkretniejszy, mniej zapatrzony w sztukę a bardziej w Valentine, moje życie nie wyglądałoby właśnie tak. Nie byłabym gdzieś pomiędzy nią a tobą, w swojej żałosnej postaci dziewczyny, która wcale nie chce się w tobie zakochać, ale nie jest jednak do końca pewna, czy potrafi rozdzielić uczucia i fizyczność. Zazwyczaj mam wrażenie, że to się dzieje, że nie jesteś aż tak istotny, że potrafię żyć bez ciebie. A potem przeszywa mnie jakieś wspomnienie, krótki dreszcz przypominający o twojej osobie – wtedy szlag trafia całą mnie, całe moje postanowienia, ambicje, starania.
Chwilami nawet wydaje mi się, że mogę cię pokochać. Albo że już cię kocham i nikt nigdy nie będzie dla ciebie lepszy.
Widzisz, Javier, tę irracjonalność sytuacji? Ty chciałbyś dać wszystko Valentine, ona swojemu przeznaczeniu, a ja, tak bardzo absurdalnie w tych chwilach pozbawionych logiki, tobie. Wszystko, czego tylko byś, kurwa, zechciał.
Fenomen polega na tym, że nie chcesz ode mnie niczego. Nie chcesz nawet się ze mną spotkać, nie chcesz mnie widzieć na oczy, może bojąc się pytań, spojrzeń albo gestów, do których nie mamy prawa. Może rzeczywiście zrobiłabym coś głupiego, przepełniona bezmyślnym pragnieniem zasmakowania twoich ust raz jeszcze, choćby miała to być ostatnia rzecz w moim życiu. Powiedzenia ci naiwnie, że jesteś moim wszystkim, wyszeptania tego pięknego kłamstwa, może kilku innych tandetnych formułek, czegokolwiek tylko wymagałaby sytuacja. Byłabym do tego zdolna, więcej niż zdolna i to mnie okrutnie przeraża.
Twoja ciągła obecność w moim życiu, w moim i Valentine życiu jest okrutna wobec nas obu. Czy nie byłoby prościej dla nas wszystkich, gdybyś odszedł?
– Jaki pomysł? – pytam sceptycznie. Za dobrze znam jej czasami zbyt dziwne, zbyt skomplikowane idee, rozwiązania tak absurdalne i nieosiągalne, całkowicie idylliczne.
Uśmiecha się bardzo miękko, nie potrafiąc jednak pozbyć się tego przepraszającego grymasu. Nie wiem, czy jest on skierowany do mnie za słowa, które zaraz wypowie, czy może do całego świata za wszystkie czyny, jakich się dopuściła.
– Sprawimy, że zechce ciebie. Tylko ciebie. Zastąpisz mnie w jego życiu.
W ostatniej chwili hamuję się przed wybuchem pełnego litości śmiechu.
– Valentine – wzdycham jedynie. – Po prostu ucieknij. Jesteś królową uciekania.
Jej milczenie jest zbyt wymowne, a jednak po długiej ciszy mamrocze złamane:
– Nie potrafię.
Te słowa jednak nie są aż tak niszczące, jak następujące po nich:
– Proszę, uratuj mnie, Madeline.
Przepadłam.


Jeśli Valentine jest królową, nie wiem, kim jestem ja. Mistrzem olimpijskim w dyscyplinie uciekania od ciebie? Uciekam od ciebie, Javier, od chaosu, jaki we mnie budzisz, od uczuć i smaku twoich pocałunków, zarazem uciekając do ciebie, do miłości, jaką do ciebie żywię. Miłości, której czasami nie ma we mnie w ani jednej cząsteczce, a czasami jest wszystkim, co czuję, całą definicją mnie. Czasami nie ma na świecie niczego prawdziwszego niż ta miłość, niczego bardziej namacalnego, bardziej realnego ode mnie samej trzymającej kubek z herbatą.
Kochanie cię jest wyzwaniem, jest jak próba okiełzania ognia. Fenomen polega jednak nie na tym, że cię mimo tego kocham, Javier. Polega na tym, że moja miłość nie jest prawdziwa. Jedynie desperacko pragnę cię kochać, próbuję cię kochać.
Próbować to czasami za mało, gdy całą sobą się nie potrafi. Każda komórka mojego organizmu jest zdolna jedynie do nienawiści wobec ciebie. Ciebie i twoich kłamstw. Świadomość twoich oszust nie pozwala mi na zaufanie ci, a jednak postanawiam się w tym zaprzedać, zatracić, zatonąć.
Upadanie dla Valentine jest oddaniem samej siebie. Poświęcenie wszystkiego, własnej duszy, emocji, bezpieczeństwa. Ratowanie jej to coś wartego swej ceny, gwarantującego jej jakąś alternatywę, kiedy nie potrafi uciec. To zawsze skuteczne, nieważne, jak mocno by bolało. Robiłyśmy to już kiedyś.
Upadanie dla Valentine jest czymś, co zabija, ale czego nie można się nie podjąć. Nie kiedy Valentine jest wszystkim, w tym jedyną osobą, dla której warto umrzeć.
Valentine, nie ty, Javier. Valentine.
Nie rozumiem miłości, którą czasami odczuwam. Wiem jedynie, iż nie jest prawdziwa, nie ma jej w tej realności, w której też nigdy nie było nas. Ta miłość jest tym, co definiuje naszą relację – iluzją, okłamywaniem samych siebie. Widocznie nie potrafisz podarować mi czegokolwiek poza tym, czym zawsze będziemy.
Ta chora miłość siedzi we mnie ciągle i miesza się z potrzebą, by cię pokochać, by cię szczerze pokochać, miesza się też z chaosem i nadmiarem kłamstw. Jest moją pierwszą myślą każdego poranka. Rozpływam się, kiedy widzę przypadkiem gdzieś twój wizerunek, gdy Valentine podsyła mi twoje zdjęcia, albo kiedy zasypiasz, rozmawiając z nami na skypie.
Ta chora miłość nie potrafi wypłynąć ze mną wraz ze łzami, kiedy płaczę z tęsknoty i z tęsknoty tracę zmysły. Najgorsza jest jednak nadzieja i słowa, które mają być pocieszeniem, zawsze padające z ust Valentine. Nadzieja nakazująca kilkukrotnie spróbować uratować naszą przyjaźń, nawiązać porozumienie, jakie zaginęło, kiedy poszliśmy ze sobą do łóżku. Tęsknię za twoimi ustami na równi z wysyłaniem sobie zdjęć chmur mówiących za nas.
Te kilka razy subtelnie mnie odpychasz, wybierasz Valentine nade mnie. Valentine wraz z jej rozchwianiem emocjonalnym i przeznaczeniem, nad którym płacze każdego dnia intensywniej. Valentine pełną chaosu jeszcze bardziej niż ja, pełną braku zaufania do ciebie i uczuć, od których zbyt mocno nie potrafi uciec.
Może w jakiś sposób ją kochasz, a ona kocha ciebie. Może jesteś jej uzależnieniem, nie pozwalasz jej uciec. Ale ona na pewno ucieknie, prędzej czy później ją stracisz.
Stracisz też mnie, już tracisz, trochę na własne życzenie, kiedy każdego dnia wystukuję jakieś milion razy Myślę, że mogę cię pokochać. Czasami Myślę, że mogę cię kochać. Kilka razy dopisuję też Jeśli tylko chcesz.
Nigdy nie wysyłam żadnej z tych wiadomości, wciąż czekając podobno na lepszą okazję, na chwilę, kiedy Valentine cię przygotuje i odda mi.
Nigdy też nie pokocham cię miłością, jaką Valentine kocha swoje przeznaczenie. Może przez ułamek sekundy jednak kocham cię mocno, prawdziwie, realnie, ale to nie trwa długo.
Kochanie cię to jak kochanie kaktusa. Valentine śmieje się cicho, kiedy dzielę się z nią tym przemyśleniem.
– Kochanie kaktusa boli mniej – poprawia mnie, gdy uśmiech gaśnie w tęskny grymas. – Ucieknę – dodaje silniejszym tonem.
Uśmiecham się do niej pokrzepiająco, podając jej kubek herbaty.
– Wiem – skinam głową. Usta Valentine wyginają się nieznacznie ku górze, a ten lekki grymas, prawie półuśmiech, uświadamia mi, że może i jestem tym, co upadło na samo dno. Może i tak, ale dla Valentine – zawsze warto.
A teraz odchodzę od ciebie jako pierwsza. Pokazując jej kierunek.
Mogę cię kochać, Javier. Zawsze będę mogła cię pokochać. Obecnie jednak rozumiem, że wcale tego nie chcę.
Uciekanie nigdy nie wydawało się prostsze.