Od autorki:
Sin fronteras przede
wszystkim miało być wyjątkowe. Kiedy formowała się w mojej głowie sama wizja
stworzenia tego czegoś – jeszcze nawet bez fabuły – byłam pewna, że po
skończeniu będę mogła zaliczać to do kategorii „Dzieł mojego życia”. Właściwie,
zaczynałam już pisać to jakoś na wakacje, ale pomysł się przeistoczył w
niepublikowane Różanie z fandomu
Doktora Who (do zainteresowanych: do zdobycia drogą mailową, tak myślę). No i
dopiero teraz powstało prawdziwe Sin
fronteras jako moja kolejna spowiedź. Jakkolwiek chyba odsłoniłam się za
bardzo. Anyway. Miłego czytania xoxo
Czas
pisania: październik 2013 – luty
2014
Długość: 18 stron.
Dedykacja: Kasjanie i Marcie. Myślę, że to odpowiednia
dedykacja, bo to przede wszystkim one dwie ślęczą nade mną i ogarniają mój
bałagan. I w jakimś sensie też Gerardowi, który Gerardem
jest zwany tylko w pewnym wąskim gronie, w podziękowaniu za to, że był inspiracją.
~*~
Czasami się boję, że mnie kiedyś zostawisz. Boję się strachem
paraliżującym, strachem bolesnym i strachem okrutnym wobec mnie. Tak strasznie
niszczącym. Nie radzę sobie, kompletnie jestem w tych rzadkich – a może
częstych? – chwilach rozchwiana i pełna jedynie żalu oraz łez.
Czasami tak bardzo się boję, że kiedyś cię stracę. Przestaniesz pewnego
dnia przychodzić w milczeniu do mojego mieszkania. Przestaniesz dla mnie być, a
może tylko bywać. Przestaniesz istnieć, a ja stracę siebie. Moje życie istnieje
dookoła ciebie, tylko dookoła ciebie, bo nic innego się nie liczy.
Jedynie nie odchodź. Za nic na świecie mnie nie zostawiaj. Nigdy mi tego
nie rób, nigdy mnie nie opuszczaj. Tak bardzo cię potrzebuję, bo potrzebuję
sensu. Tylko dla ciebie mogę istnieć. Tylko dla ciebie i dla nikogo innego.
Nie zostawiaj mnie.
Proszę.
Nie każ mi umrzeć, bo bez ciebie nie będę żyła. Muszę czuć twój zapach,
moje specyficzne powietrze pachnące jedynie tobą. Muszę czuć twój dotyk, twoją
skórę, która jest moim wszechświatem. Musisz przy mnie być, musisz być przy mym
boku, bo gdy cię nie ma, gdy nie patrzysz, ja czuję, jakbym nie istniała.
Jakbym umierała w męczarniach, w bólu, ogniu i cierpieniu.
A może wcale nie istnieję. Może mnie wcale nie ma. Może to wszystko
będzie zawsze tylko obłudą, to życie jedynie wersją wyimaginowaną w moim
umyśle. Może jestem jedyną osobą na świecie, a ty wcale nie istniejesz. Nie ma
cię, choć ja nie potrafię w to uwierzyć.
Jeśli ciebie nie ma, ja nie mogę istnieć. Bez ciebie przecież mnie też
nie ma, a ty może jesteś jedynie wytworem mojego samotnego umysłu.
Może prawdziwa ja żyje pośród ciemności i pustki, a słońce, niebo,
gwiazdy, kwiaty i cały świat powstały w jej śnie, by nie czuła się samotna.
Może oboje nie istniejemy, bo jesteśmy jedynie sennymi marami.
Może prawdziwa ja jest tak samotna, że nie może tego znieść, i właśnie
dlatego stworzyła w swoich marzeniach, we śnie, a może na jawie, nas wszystkich.
Może ona nie chce się nigdy budzić, by nie spostrzec, iż poza nią nie ma
nikogo. A szczególnie zaś ciebie.
To tak bardzo w moim stylu. Tak bardzo ja, mała Amalie ze świata, którego
nie ma. I ty, mój wspaniały mężczyzna wyśniony przez samotny umysł. Mój
mężczyzna, który pojawia się w ciszy i sprawia, że jestem w tych rzadkich –
częstych? – chwilach szczęśliwa. Że uśmiecham się czasami nawet szczerze i bez
diabła siedzącego na mych plecach.
Tak ciężko jest z nim tańczyć pośród cichych taktów codzienności.
Może nigdy się nie spotkaliśmy, nigdy nie stworzyliśmy niemego świata, a
ja to wszystko sobie wymyśliłam. Może nigdy nie zaczęliśmy bywać po cichu, w
najmniej spodziewanych i najbardziej wyczekiwanych chwilach.
Nie mówiłam ci nigdy, co czuję. Nie zadawałam pytań. Nawet nie miałam
odwagi krzyczeć. Ten raz za razem dławiłam się słowami, bo pewnego dnia po
prostu odnaleźliśmy się, niczego nieświadomi, w ciemnej uliczce Neapolu i
zaczęliśmy pisać własny rozdział historii bez słów.
Nigdy nawet nie szepnąłeś ani wyrazu, nigdy nie usłyszałam twego głosu.
Nie odezwałeś się do mnie ani raz, witając mnie jedynie pocałunkami i
przyparciem do ściany. Nigdy inaczej i nigdy słowami.
A przecież masz taki pięknym, głęboki głos. A przecież tak cudownie
mówisz w języku Dantego z leciutką naleciałością z kampańskiego regionu.
Tymczasem przy mym boku wielka gwiazda SSC Napoli milczy. Przy boku
przypadkowej kochanki z marzeń, krwi i kłamstw zachowuje uparcie ciszę.
Nie kłam tylko, że nocami, myśląc, iż śpię, nie kręcisz się po moim
mieszkaniu i znaczysz dotykiem przedmioty. Dokumenty, książki, ubrania,
wszystkie te drobiazgi składające się na Amalie Castilli. Wszystko to, czym
byłam, jestem i kiedykolwiek będę. Wszystko to, co widzisz, co istnieje
materialnie, czego możesz dotknąć, ażeby dowiedzieć się o mnie trochę więcej.
Milcząca kochanka żyjąca pośród marzeń, złudzeń i braku pytań. Milcząca
Amalie, która nie potrafi wydusić ani słowa przez twoją obecność. Może zbyt
bałabym się naszych spotkań, gdybym miała powiedzieć choć słowo, szepnąć, że
dobrze cię widzieć, że jesteś wspaniały, że nie mogę bez ciebie żyć.
Może byłabym zbyt przerażona, by, mieszkając w Neapolu, zostawiać otwarte
drzwi wieczorami, kiedy czekam na ciebie w mokrych modłach, błagając o to,
ażebyś został choć na jedną noc, a nie wymykał się, gdyby podobno ja śpię.
Kiedy ja nie mogę spać. Nie mogę bez ciebie żyć, nie mogę oddychać, jeść,
pić, myśleć, chodzić, pracować. Nie mogę bez ciebie egzystować, mój cudowny
ukochany.
Bez ciebie nie istnieję. Po prostu mnie nie ma. Żadnej z nas – ani mnie
śniącej w pustce rzeczywistości, ani mnie spotykającej cię wieczorami, nie
zawsze, lecz co jakiś czas. Dla tych chwil warto żyć, dla tych chwil warto
trwać i walczyć, nawet będąc tylko idiotycznym wyobrażeniem.
Edinsonie Cavani, urugwajska gwiazdo SSC Napoli, obiecaj tylko, że nigdy
mnie nie zostawisz.
Proszę.
Może nie powinnam czekać każdego dnia na ciebie. Może powinnam nie wracać
do domu tak szybko, zaraz po pracy, bo może tego wieczora się pojawisz. Nawet
gdy doskonale wiem, iż SSC Napoli gra choćby na Sardynii, a ty na pewno tam
jesteś. Ale ja na ciebie czekam pomimo wszystkiego, pomimo niewiedzy i
kolejnego nieodebranego połączenia koleżanki z pracy.
Odrzucam ofertę życia, kontaktu z ludźmi, ażeby móc jeszcze raz cię
spotkać. Ażeby nie stracić ani chwili z tobą, ani sekundy, jaką możesz mi w
ciszy podarować.
Czasami jednak nienawidzę ciszy. Cisza mnie zabija, boli w swej potędze,
w żalu i tęsknocie. Zabijam więc ją sama, nim ona dobierze się do mnie.
Puszczam stare winyle, włączam klasyków i zakopuję się nutach Niccolò
Paganiniego. Byleby nie trwać w milczeniu, bo one jest nasze. Moje i twoje.
Amalie i Edinsona, którzy nigdy nie rozmawiają.
Może łatwiej jest milczeć niż próbować wyjaśniać naszą magię słowami.
Obietnice są słowami, słowa nadzieją, a nadzieja to zwykła kurwa. Nadzieja może
tylko nas łudzić i sprzedawać marzenia, jakich nie spełni nigdy.
Nigdy ci tego nie powiem, ale ty jesteś moją nadzieją, moją obietnicą Losu
i nieba, ziemskiego raju pełnego ciszy i słów nie do wypowiedzenia.
Są takie miejsca, które można i trzeba oglądać jedynie w ciemnościach.
Tak samo są takie uczucia, które można i trzeba poznawać jedynie w milczeniu.
Są takie chwile, gdy jesteśmy jednością, gdy jesteśmy tylko my dwoje i nikt
poza nami. Gdy Edinson i Amalie to centrum świata, centrum istnienia, a wszystko
dookoła się wali i pali bez ładu i składu. Wszystko przestaje istnieć, ale my
trwamy, my będziemy zawsze i nigdy nie przestaniemy.
Albo nie będzie nas nigdy.
Może łatwiej byłoby nigdy cię nie poznać, nigdy nie trafić na ciebie w
tamtej uliczce wśród ciemności, gdy przyparłeś mnie do muru i całowałeś do
utraty tchu, a potem zaprowadziłam cię do mojego mieszkania i kochaliśmy się w
pośpiechu, niezdarnie, w panicznym strachu, że zaraz znikniemy.
Kolejnego wieczora wszedłeś do mojego mieszkania przez otwarte drzwi i
nie powiedziałeś ani słowa. I tak zostało, po prostu w milczeniu i panice,
którą próbowaliśmy pokonać. Chyba nigdy nam się to nie uda, chyba już
przestaliśmy w to wierzyć i szukać ukojenia. Zawsze będzie w nas strach, zawsze przecież możemy nagle przestać
być. A może raczej bywać, bo nas chyba nie ma.
Jest Edinson i jest Amalie, a między nimi my dwoje w naszym milczącym
związku. Kiedy to szaleństwo przygniecie nas do dna życia?
Chciałabym utonąć w dzikim szale nas dwojga jedynie w twoich ramionach.
Tylko mnie nie opuszczaj, nie pozwalaj mi odejść ani sam nie uciekaj, nigdy
przez wieczność nie zostawiaj mnie.
Nie musisz nic mówić, nie musisz nawet mnie kochać czy szukać mojej osobowości,
moich drobnych szczegółów w przedmiotach i rzeczach, gdy śpię. Nie musisz dawać
mi niczego poza samym sobą i swoją obecnością. Nic tylko ty, Edinson Cavani,
którego znam w sposób, jakiego nie może dostać nikt inny. Mój Edinson Cavani,
człowiek bez głosu, człowiek milczący i tak bardzo mój. Tylko i jedynie mój.
Albo nie znam cię wcale.
Wchodzisz jak zawsze bez słowa. Całujesz mnie w usta, gdy siedzę na sofie
opatulona kocem. Wyciągasz z moich dłoni tomik poezji. Uśmiecham się czule,
ciepło, przeczesuję dłońmi twoje włosy, a ty cicho się śmiejesz. Jedyny dźwięk
w mieszkaniu zlewający się z Paganinim, nim zabierasz igłę z płyty winylowej, a
stary gramofon milknie.
Witaj, o ciszy, tyś najpiękniejszą ze wszystkich.
Witaj, mój milczący ukochany.
Wracasz do mnie, lecz już nie siadasz. Czasami kucasz u mych nóg,
bierzesz moje dłonie w swoje i, patrząc mi w oczy, składasz drobne pocałunki na
każdym centymetrze skóry. To takie cudowne, a twoje tęczówki lśnią jeszcze
spokojem. Może dziś przedłużymy chwile bez strachu, może zdążę nacieszyć się
twoim byciem, twoim dotykiem i życiem, które pojawia się tylko w twoich
ramionach. Rozbierasz mnie powoli, wręcz ubranie po ubraniu, część po części,
kawałek materiału po kawałku materiału. Dawkujesz mi dreszcze, uczucia, radość,
całą gamę istnienia w miliardach barw. Powoli znów poznajesz każdy centymetr
mojego ciała, choć może robisz to w sposób taki, jakby miał być to ostatni
dzień naszej wspólnej historii a ty chciałbyś nauczyć się mnie na pamięć. Edinsonie
Cavani, ależ ja cię już nigdy nie opuszczę, nigdy nie odejdę z własnej woli i
braku szans na prawdziwą przyszłość ze słowami, bez znikania przed wschodem
słońca, zaś z pobudką w twoich ramionach i dzieleniem codzienności. Możemy mieć
jedynie te bezsenne noce i ciszę po nieodłącznym w moim samotnym życiu
Paganinim. Gdy ciebie nie ma, muzyka ratuje mnie przed światem, osłania
ochronną tarczą i nie pozwala nikomu zdobyć. Może rzeczywiście uciekam od ludzi
do ciebie, którego tak naprawdę nie ma, i do Niccolò, który od jakiś dwustu lat
jest trupem.
Bez muzyki zginęłabym w chwilach, gdy ty masz własne życie. Ona nie
milknie ani przez chwilę, ona wciąż i wciąż brzmi w moich uszach, w mojej duszy
i w głębi serca. Byleby nigdy nie zapadła cisza, bo ta zaś jest tylko nasza,
tylko moja i twoja, tylko Edinsona i jego małej Amalie.
Uczysz się znów mnie na pamięć, zaczynasz chyba dostrzegać, że nie mamy
wieczności, zaczynasz się spieszyć, coraz szybciej i szybciej, coraz
gwałtowniej, mniej uważnie. Bardziej dziko, z rosnącym strachem, że znikniemy.
I ja też zaczynam się bać, panika bierze nade mną władzę i tak okrutnie się boję, że kiedyś mnie opuścisz. Jak
zawsze bez słowa, jak zawsze w ciszy i tylko w moich łzach, o których nigdy się
nie dowiesz. Może i tak jest łatwiej, bo dzięki temu nie będziesz trwał z
litości i z tej litości nie zaczniesz mówić. Jakaś część mnie nie chce, byś
kiedykolwiek coś powiedział. Nasze dusze rozmawiają w ciszy, może impulsami,
może spojrzeniami, a może nawet samym milczeniem.
Całujesz mnie, dotykasz, doprowadzasz do szaleństwa. Kochasz się ze mną i
z ciszą dookoła nas. Tylko my dwoje, Edinson i Amalie w ich prywatnym raju
wśród szeptów, które nie istnieją.
Neapol to całkiem ładne miasto za dnia. Szczególnie dla dziewczyny, która
wyrwała się z Castellammare di Stabia. Dla dwudziestokilkulatki, która jakimś
pieprzonym cudem zdobyła pracę w niewielkiej pizzerio-kawiarence i zarabia
akurat tyle, by móc wynajmować skromną kawalerkę w którejś z ciemnych uliczek,
gdzie się poznaliśmy, oraz kupować nałogowo winyle z muzyką klasyczną.
Neapol to tak naprawdę bardzo ładne miasto, uwielbiam je. Czasami
chciałabym móc złapać cię za dłoń i pociągnąć przez ciasne uliczki mojego
miejsca na ziemi, trajkocząc od rzeczy na temat budownictwa i miłości do
stolicy Kampanii. Chciałabym się tobą chwalić, chciałabym godzinami krzyczeć,
że cię mam, wielką gwiazdę SSC Napoli, przynajmniej czasami. A jednak nie
możemy tego zrobić, bo nasz związek opiera się na pięknej, harmonijnej ciszy
przerywanej tylko czasami naszymi śmiechami.
Neapol nigdy nie będzie upoważniony do poznania prawdy o moich bezsennych
nocach i samotnych wieczorach, kiedy całymi dniami potrafisz się nie pojawiać.
Całymi nocami tylko ja sama pośród dźwięków, by nigdy nie zapadła cisza.
Moja koleżanka zza baru uśmiecha się ciepło, gdy przysiadam na kilka
chwil z powodu strasznego bólu nóg. W lokalu jak zawsze panuje szum, hałas i
krzyki kucharza wyciągającego z pieca kolejne tradycyjnie neapolitańskie pizze.
Jest w tym świetny, czuje ten klimat, tę magię kuchni, w końcu przez całe życie
nie wyjechał poza granice Neapolu, a ma jakieś pięć lub sześć krzyżyków na
karku. Ja jestem tam tylko kelnerką zawsze na poranno-wczesnopopołudniowej
zmianie.
– Amalie, stolik ósmy – podszeptuje mi
pulchniutka barmanka, podtykając pod nos tacę z jakimiś kawami czy czymś
podobnym. Przyjmuję więc tacę i słodki, wyćwiczony uśmiech, po czym podchodzę
do ósemki i, nawet nie obdarzywszy gości jednym spojrzeniem, rozkładam
filiżanki.
– Smacznego – rzucam tym profesjonalnie
miłym tonem, wzrok zaś podnoszę dopiero wtedy, gdy mam już odejść. I odchodzę,
udając, że wcale nie jestem zaskoczona, że wcale nie jestem wściekła i nie chcę
płakać.
Witaj, mój kochany. Dlaczego mi to
zrobiłeś, dlaczego musiałeś pojawić się w mojej pizzerii przy stoliku ósmym?
Opieram się o barową ladę, wciąż nie
pozwalając uśmiechowi zejść z twarzy. Patrzysz na mnie znad tej kawy, wzroku
nie możesz oderwać. Ale to nie jest nasze miejsce, to nie jest noc ani moje
mieszkanie. To nie jest nasz świat ten Neapol o czternastej w środku dnia. Ale
ty nie przestajesz patrzeć, nie odrywasz ode mnie wzroku, jednocześnie dalej
rozmawiając z kolegami przy stoliku. Oni jednak spostrzegają twoje
rozkojarzenie, kochanie. I zauważają też mnie, twoją małą Amalie, która nie
potrafi uciec, nie potrafi zrobić niczego, gdy nagle jeden z nich wstaje i
przemieszcza się w moim kierunku.
Kochanie, przepraszam, że nie potrafię
wycofać się na zaplecze, tylko stoję i uśmiecham się głupiutko.
– Cześć, piękna – rzuca ów twój towarzysz
z równie idiotycznym uśmiechem. Szukam twojego spojrzenia, szukam
jakiegokolwiek wsparcia, ale ty jedynie opuszczasz wzrok. Może trochę się
rumienisz, a może błagasz, bym tworzyła pozory. Więc tworzę z uśmiechem i bez zastanowienia.
– Skarbie, wpadłaś w oko naszemu kumplowi, temu, co z ochotą by uciekł, bo jest
taki nieśmiały. Podarowałabyś nieszczęśnikowi trochę siebie?
Podryw kolejnego z piłkarzy SSC Napoli, z
którym mam styczność – wnioskuję to po klubowym dresie i specyficznej pewności
siebie – jest prymitywny aż do bólu. Z braku laku zaczynam się histerycznie
śmiać. Albo to mój system obronny mający na celu za wszelką cenę nie pozwolić
mi teraz uświadomić sobie, że właśnie nasza magia zginęła.
Z dala od nocy, od świata złudzeń i
ciszy, w hałasie i codziennym zgiełku popołudnia spotkaliśmy się my dwoje,
Edinson i Amalie, ci, którzy nigdy nie powinni do tego dopuścić.
– Skarbie – rzucam słodko. – Doceniam
starania, ale to bardzo kiepska gadka na podryw.
Chyba uśmiechasz się, kiedy odprawiam z
kwitkiem tegoż cudownego kandydata. Chyba wydaje ci się, że uratowaliśmy jakąś
część nas. Ale to trwa tylko chwilę, bowiem przed wyjściem, jeszcze cię mijam.
Nieszczęsny stolik numer osiem w samym centrum sali. I wtedy, gdy jestem tuż
obok, wciskasz mi w dłonie zwitek papieru. Rozwijam go za barem, gdy ciebie i
twoim kumpli już nie ma.
„Nie wiedziałem.”
Edinsonie Cavani, człowieku, bez którego
nie mogę żyć, właśnie wykroczyliśmy spoza granic złudzeń i staliśmy się realni.
Zaczynam bać się wieczora. Po raz
pierwszy chyba nie chcę cię widzieć, kochanie. Chyba boję się słów, nadmiaru
informacji, które mogą nas zniszczyć.
Jestem przerażona wyrazami i zmianami,
jakie w nas nadchodzą. Nasz milczący związek przeminął, stał się ulotną
historią, bo ty odważyłeś się nakreślić dwa wyrazy na restauracyjnej serwetce i
mi je wcisnąć w dłoń.
A tak bardzo błagałam wszelkie bóstwa i
bóstewka, ażebyśmy mogli trwać wiecznie w snach tej prawdziwej, otoczonej
czernią i samotnością mnie. Tak bardzo pragnęłam nie niszczyć naszych cichych,
pełnych milczenia i namiętności nocy.
Ty i ja, Edinson i Amalie, w królestwie
bez dźwięków przestali istnieć. Nas już nie ma, bo ja po raz pierwszy chcę od
ciebie uciec, nie wracać do domu albo wrócić i zamknąć drzwi na klucz.
Następnie zaś zacząć płakać.
Krążę po Neapolu chyba z godzinę, a może i
dwie. Spaceruję na boso, z balerinami w dłoniach i za wszelką cenę staram się
nie dojść do domu. Lecz w końcu i tak, trochę nieświadomie, trafiam na swoją
klatkę schodową. A tam, pod drzwiami, stoisz ty, trochę zmęczony, trochę
zmartwiony. Tak bardzo mój, z roztrzepanymi włosami, z lśniącymi oczami, w
klubowym dresie, co oznacza, że pędziłeś do mnie od razu z ośrodka treningowego.
Wielka gwiazda SSC Napoli pod drzwiami
jakiejś kelnerki z Castellammare di Stabia. Kto by pomyślał, że takie rzeczy
mogą się zdarzać czasami, niezwykle rzadkimi momentami, w których nawet ja
wierzę w to, co przeminęło.
Na mój widok chyba zaczynasz się
uśmiechać. Na pewno jednak bierzesz mnie w ramiona i mocno całujesz, tak, żeby
zniknął cały świat. Odwzajemniam pocałunek, nawet przez kilka chwil wtulam się
w twoje ramiona i wierzę, naprawdę wierzę, że wciąż istniejemy i nic się nie
zmieniło. Tylko przez kilka chwil.
Potem muszę wyplątać się z twoich ramion.
Otworzyć drzwi do mieszkania. Za wszelką cenę nie płakać. I nie krzyczeć, choć
tak bardzo chcę zrobić ci potężną awanturę. Ale tylko udaję, pozwalam się
całować, pozwalam sobie zapomnieć na tę jeszcze jedną noc. Tylko się ze mną
kochaj, tylko nie przestawaj, tylko nie odchodź.
Pamiętaj, że bez ciebie nie istnieję, bez
ciebie mnie nie ma. Świat dookoła nas może się walić i palić, ale nas nic nie
ruszy.
Jesteśmy niezniszczalni, a niszczą nas
proste litery na kartkach papieru, na głupiej serwetce. Niszczy nas
rzeczywistość i zmiany.
Jesteśmy niezniszczalni, a jednak
przestajemy być. Kochamy się tylko najbardziej chaotycznie, w największym
przerażeniu, w ciszy i bólu, bo nie jesteśmy już sobą. Chyba z tego powodu zaczynam
płakać w twoich objęciach, na moim łóżku, wśród ruin naszego świata bez
dźwięków. A ty mnie tulisz bardzo, bardzo mocno i nie puszczasz.
Wtedy po raz pierwszy zaczynam bezgłośnie
błagać, byś się odezwał lub odszedł. Po dawnych nas już nie ma nic, już
przestaliśmy istnieć w obliczu rzeczywistości, w obliczu świata i tego, czego
nigdy nie było. Bo nas chyba nigdy nie było.
Kiedyś myślałam, że nie mamy granic i nic
nas nie rozdzieli, a potem pojawiły się słowa, których nie powinno być. Słowa
bezgłośne i pozornie nas niedotyczące, słowa napisane szybko drążącą dłonią,
lekko koślawe na zwyczajnej serwetce z pizzerii. Trochę pozbawione wymiarów i
pozbawiające nas istnienia w równoległej rzeczywistości bez słów.
Może naprawdę nigdy nas nie było. Może
nie istniejemy, może świata nie ma, a ta prawdziwa, realna ja płacze wcale nie
w twoich ramionach.
Chciałabym, żebyś zniknął, nie znikając
nigdy. Odejdź, Edinsonie Cavani, odejdź, nigdy mnie nie zostawiając.
Jesteś wszystkim, choć tak naprawdę cię
nie ma.
Dlaczego pojawiły się granice, których
nie powinno być? Dlaczego a to pozwoliliśmy, kochanie?
Ocierasz moje łzy wierzchem dłoni, a
potem te cudowne dłonie zaciskają się na moich policzkach. Zmuszasz mnie, bym
patrzyła ci w oczy, te cudowne tęczówki pałające słowami, jakie muszą się
nareszcie pojawić pomimo naszego strachu.
– Mi cariña – szepczesz cicho. Masz głos ciepły, miękki, o wiele lepiej
brzmiący na żywo niż na nagraniach i o wiele razy bardziej bolesny dla mnie.
Mój cudowny mężczyzno, dlaczego nasza cisza musiała zginąć brutalnie
zamordowana słowami, a ja w pełni jej świadoma – tej groźby, wręcz wyroku
śmierci – wciąż nie byłam na nią gotowa. Może chciałam uciec albo zapomnieć, że
przestajemy istnieć, a świat nas ujrzał i znienawidził. Może pomyślałam o tym,
czego nie będziemy już nigdy mieć, bo odebrały nam to słowa.
– Nigdy nie pozwól mi odejść – odpieram
równie cicho, takim prawie niesłyszalnym szeptem pełnym cierpienia. Są to
jednak słowa i słowa te płyną z mojej duszy. Może też z serca, które chyba
lepiej radzi sobie ze zmianami ode mnie.
Nigdy nie pozwól mi odejść. Nigdy nie
pozwól mi uciec, zniknąć czy spanikować, nie pozwól mi zginąć w świecie pełnym
kłamstw i iluzji, marzeń, które nigdy nie obrócę się w realność, a jedynie w
proch.
– Nigdy nie pozwolę – powtarzasz po mnie,
a ja za wszelką cenę staram się nie płakać. Ale łzy ciekną po moich policzkach
i wsiąkają w pościel, bo ich nie widzisz.
Bo obiecujesz niemożliwe.
Bo cię kocham.
Bo to wszystko nigdy nie powinno się zdarzyć.
Bo tulisz się do moich pleców we
wspomnieniach ciszy, którą kiedyś byliśmy, a ja tylko płaczę. A potem się
kochamy, po raz kolejny w panice, w strachu, że sobie nie poradzimy, że rozpieprzymy
się z epickim wręcz hukiem w ułamku sekundy, którego nie zauważymy. Przestaniemy
być, chociaż nigdy nie powinniśmy zaistnieć.
Edinsonie Cavani, dlaczego to musieliśmy
być właśnie my? Dlaczego to nasza historia nie będzie mieć szczęśliwego
zakończenia, a jedynie mnóstwo łez, bólu i mało słów, które nas nie uratują?
– Amalie – szepczesz. Odwracam się w
twoją stronę, a nawet otwieram oczy. Jesteś taki doskonały, tak niesamowicie
przystojny. Jesteś perfekcją, na którą nie zasługuję, mężczyzną moich marzeń,
snów i życia. Każdego pieprzonego wcielenia i tej prawdziwej, samotnej mnie, która
wymyśliła twoją idealną osobę tylko po to, by świat zaczął istnieć. – Amalie, mi cariña… – powtarzasz. – Czego się
boisz?
Ale ja nie wiem, czego się boję. Nie
potrafię znaleźć słów, które mogłyby wyrazić wszystko. Tej chwili też się chyba
obawiałam. Kiedyś wystarczała nam cisza i rozmowa spojrzeń, kiedyś po prostu wiedziałeś.
Dziś zadajesz pytania, a ja nie potrafię
na nie odpowiedzieć.
Do czego to wszystko dąży, Edinsonie?
Czym my się stajemy od chwili, gdy zaczęliśmy żyć w prawdziwym świecie pełnym
melodii?
– Amalie – powtarzasz raz jeszcze. –
Amalie, proszę.
Kręcę przecząco głową, mamrocząc w twoją
pierś:
– Nie potrafię.
Tak bardzo, bardzo tęsknię za naszą
magiczną ciszą pośród ścian i naszych uczuć, lecz to już nie wróci. W twoich
oczach też spostrzegam zawód, gdy zdajesz sobie z tego sprawę. Całujesz mnie
jednak czule i mocniej do siebie przytulasz, a ja zasypiam w twoich ramionach
bezbronna i przez chwilę znów naiwnie marząca o tym, byś choć tej jednej nocy
nie uciekł bez słowa czy obietnicy powrotu, nim nastanie świt.
Budzę się sama.
Czego się boję, Edinsonie Cavani? Myśl ta
nie chce mnie opuścić przez kolejne trzy dni, gdy ciebie nie ma w Neapolu. Nie
pojawiasz się, jednak ja doskonale wiem, że jesteś wtedy w Mediolanie, i dlatego
nawet się nie martwię. Jakkolwiek nie lubię chwil, gdy tkwię sama w pustym
mieszkaniu już nawet bez kaprysów Paganiniego.
Straciliśmy ciszę, więc zaczynam
wypełniać nią każdą chwilę bez ciebie. A może to tylko wspomnienie dawnych nas,
które za każdym razem łamie mi serce na drobne kawałeczki.
Tak bardzo bez ciebie umieram, kochanie.
Tak bardzo za tobą tęsknię i tak bardzo cię kocham, Edinsonie. Kim bez ciebie
bym była? Albo wcale by mnie nie było, bez ciebie nie byłoby wszak nawet
świata, bo ty jesteś centrum wszystkiego.
To takie irracjonalne, kiedy próbuję żyć
normalnie bez ciebie. Nawet zgadzam się pójść ze znajomymi z pracy do baru,
wypić kilka drinków, obejrzeć kawałek twojego meczu i zaklinać w myślach, żeby
się nie rozpłakać, bo tak bardzo tęsknię, chociaż to dopiero drugi dzień bez
ciebie. I, mam nadzieję, ostatni.
To takie straszne, że ciągle o tobie
myślę. Nie potrafię nawet przestać, a może tego wcale nie chcę, bo jesteś
jedynym pozytywem tego życia. Poza tobą nie mam chyba niczego, choć czasami nie
mam nawet ciebie. Bywasz przy mnie wieczorami, ażeby uciec nocą, przed wschodem
słońca, gdy udaję, że śpię.
Chyba nawet nie łudzę się, że kiedyś
nastąpi jakaś zmiana. Może nawet się jej boję, przeraża mnie perspektywa
wyjścia na zewnątrz i pokazania się jako dziewczyna wielkiej gwiazdy SSC
Napoli. Wolę cię mieć tylko dla siebie, żyjąc w małym światku obłudy i nocnych
mar.
Przecież jestem taka zwyczajna. Mała
Amalie Castilli z Castellammare di Stabia o włosach przeciętnie czarnych,
oczach przeciętnie piwnych i cerze przeciętnie śniadej. Całkowicie pospolita
kelnerka, jakich w samej Kampanii są tysiące. Nie zasługuję na ciebie i dobrze
o tym wiem. Cały świat nie musi mi tego powtarzać, mój kochany, a tak by się
działo każdego dnia.
Dlatego nigdy nie wydobędziemy się z
jaskini zwanej ukryciem. I dlatego też nigdy nie będę miała cię na stałe, choć
po cichu wciąż marzę, że pewnego dnia obudzę się nareszcie w twoich ramionach.
Albo pewnego dnia powiesz, że mnie kochasz.
Taka mała, głupia ze mnie Amalie. Taka
naiwna jestem i taka wciąż niepozbawiona wiary, chociaż to bez sensu. Nigdy nie
pokazałbyś się ze mną publicznie, wszak żadna ze mnie modelka. Tylko zwykła
mieszkanka Neapolu bojąca się słów i kochająca cię całym sercem.
Gdybym miała wybierać między kochaniem
cię a oddychaniem, brałabym właśnie ostatni wdech, pewna, że mogę żyć tylko
miłością.
Dla ciebie bez sekundy zastanowienia
poświęciłabym siebie i nigdy tego nie żałowała.
– Cześć, Amalie – rzucasz wesoło,
wchodząc do mojego mieszkania jak zawsze bez zawahania, i mocno mnie całujesz.
– Dlaczego wyłączyłaś Paganiniego?
Odmrukuję pod nosem coś na powitanie, gdy
ty bezpardonowo mnie podnosisz i sadzasz sobie na kolanach, a ja mocno się w
ciebie wtulam. Chyba trochę panicznie, jakby się bała, że ta chwila zaraz
zniknie jak mydlana bańka.
– Czwarty kaprys jest bardzo smutny –
tłumaczę, chociaż żadne to wyjaśnienie. Obyś jednak sam domyślił się, że cisza
przypomina mi dawnych nas, a skrzypce Niccolò Paganiniego powodują we mnie łzy.
– Więc Vivaldi? Bach? Mozart? Debussy?
Amalie, proszę, nie siedź w ciszy.
Próbuję się uśmiechnąć, ale to tylko
blady grymas słabej sztuki aktorskiej.
– Nie lubię.
Wzdychasz, przyciskając usta do moich
włosów upiętych w jakiś beznadziejny kok.
– Amalie, proszę.
Prosisz tak pięknie, z tak cudownym
uśmiechem, a ja wciąż się boję. Chciałabym mieć dawnych nas, chciałabym też nie
bać się zmian. Lecz my zmieniliśmy się gwałtowanie. Zbyt szybko, kochanie. O
wiele za szybko, w jednej chwili byliśmy jeszcze w naszej ciszy, a sekundę
później zaczęliśmy być prawdziwi o czternastej w centrum Neapolu.
Zamykam oczy, próbując zrelaksować się w
twoich objęciach, zapomnieć na chwilę o otaczającym nas świecie, wcisnąć nos w
zagłębienie twojej szyi i słuchać błogosławionej ciszy.
Nie wiem, ile tak trwamy. Może zasypiam
na chwilę, może na dwie godziny albo dwa dni. Na dworze jednak zapada zmrok,
powoli obdarowując nas najcenniejszym darem dawnego świata – ciemnością
wpełzającą przez zasłonięte jasnobeżową firanką okna. Wtedy bez słowa, chyba
wciąż sprzedając mi złudzenia marzeń, znów mnie podnosisz. Oplatam udami twoje
biodra, a szyję ramionami i całuję raz czy dwa długo, namiętnie, wciąż z
resztką strachu, który nie chce – nie potrafi? – mnie opuścić.
Edinsonie Cavani, kochaj mnie, błagam.
Kochaj mnie w ciszy i kochaj się ze mną w świecie mroku, a może błysków i burzy
nad neapolitańskim niebem. Kochaj mnie, a wtedy będę szczęśliwa i będą mogła
nigdy nie budzić się w pustce bez ciebie. Ta prawdziwa ja, ta samotna, która to
wszystko wyśniła, właśnie ta ja będzie mogła z uśmiechem dryfować w ciemności
oświetlonej twoją miłością.
To takie irracjonalne, gdy znów tulę się
do ciebie naga i bezbronna, a twoja dłoń pali dotykiem moje biodro. To takie
irracjonalne, że boję się zasnąć, bo znów znikniesz przed świtem.
– Zostaniesz ze mną? – szepczę
bezgłośnie.
Wzdychasz.
– Amalie… Mi cariña, nie mogę. Ale ty śpij. I nie siedź w ciszy, dobrze?
Uspokaja mnie to, ta bezgłośna
deklaracja, że zostaniesz jeszcze trochę, choć nie na całe życie.
Nim zasypiam, całujesz mnie jeszcze w
czubek głowy, a ja mamroczę niewyraźne, uległe:
– Obiecuję.
Czasami ciężko jest dotrzymać słowa. Ciężko
jest trwać w wyrazach wymamrotanych na skraju dnia i nocy, snu i jawy, w
niepełnej świadomości i otumanieniu chwilą szczęścia i chyba nawet miłości, a
może tylko jej złudzenia.
Nie lubię słów. Są złudne, sprzedają
nadzieję, osłaniają prawdę kłamstwami, a uczucia pozorami. Są okrutne i
bezduszne, nie przejmują się nikim i niczym. Słowa to obietnice, które tak
łatwo złamać. To marzenia, które szybko się rozpierzchną na powierzchni świata
i staną pyłem.
Zbyt wiele złamanych deklaracji
usłyszałam. Dlatego nie lubię słów, a miłuję ciszę i czyny, które są o wiele
wymowniejsze. Czasami łatwiej po prostu spojrzeć, aniżeli mówić, że się kocha.
Łatwiej to ukazać i być bez słów, które są pętami. Łatwiej nawet kłamać, niż
mówić szczerze, z głębi serca o uczuciach i nas samych. To zbyt skomplikowane,
a może tylko ryzykowne.
Jakbym nie ryzykowała samym faktem
kochania mężczyzny, który potrafi tylko bywać.
Taka jestem głupia, że nie potrafię od
ciebie odejść. A powinnam już dawno to zrobić, udać się na przymusowy odwyk i
zeń nigdy nie wrócić. Po co bowiem znów tonąć, nawet w szczęściu, upadać i nie
potrafić wstać?
Podobnie jak po co słuchać umysłu, kiedy
mogę stracić rozsądek i wciąż cię kochać. Nigdy nie przestawać, Edinsonie.
Nigdy nie wymagać też niczego. Może po prostu czekać na ciebie, na każde twoje
słowo czy zawołanie i naiwnie łudzić się, że kiedyś będę najważniejsza.
Chociaż oboje wiemy, że to się nie stanie
nigdy.
Mogę być czasami centrum twojego świata,
ale nigdy nie będę nim całym. To nawet dla mnie zbyt naiwna myśl, by o tym
marzyć. To też zbyt cudowna perspektywa, ażeby stała się realna. Wszechświat
bowiem nie zwykł wcielać w życie pragnień małej, głupiutkiej i tak bardzo
pospolitej Amalie.
Czasami ciężko mi nie wrócić do domu w
ciszy i w ciszy spędzać długich godzin pełnych mokrych modłów, byś przyszedł.
Poza brakiem Paganiniego, tak bardzo fundamentalnym brakiem dźwięków
dopełniających świat, nic nie uległo zmianie. Przynajmniej w tej kwestii, bo my
zmieniliśmy się we wszystkim. To tak okrutne ze strony Losy, że zechciał
zabawić się w rewolucję i wszystko zniszczyć pod maską przemian.
A może zniszczyć tylko mnie. Ty jesteś
przecież nieśmiertelnym bóstwem bez wad i bez świadomości, jak bardzo mnie
łudzisz samymi marzeniami. Nie wspominając o dotyku, pocałunkach i słowach.
Wiesz co, Edinsonie, ja się nie podniosę
z klęczek i miłości do ciebie. Nie dam rady żyć bez ciebie, nie dam rady
istnieć. Przecież tak bardzo cię kocham.
Proszę, proszę, proszę, nie zostawiaj
mnie teraz ani nigdy. O nic więcej nie mam odwagi błagać, bylebym mogła tylko
żyć. Nic poza tym się nie liczy i liczyć się nie będzie. Nic poza tobą,
precyzując. Za bardzo jestem w tobie zakochana, Edinsonie. Zbyt wiele mnie
zabrałeś na własność i wieczność.
Chyba nawet nie chciałabym odzyskiwać
tamtej części mnie. Jakkolwiek i tak byłoby to niemożliwe, nie oddałbyś tego,
co obrałeś za swój cel, co znalazło się w twoim posiadaniu i co mnie zniewala
na zawsze w twoich ramionach.
Czasami tak trudno jest dotrzymać
obietnicy, a ja kocham płakać w ciszy, choć raz po raz mnie na tym przyłapujesz
i wzdychasz zawiedziony, iż znów się złamałam. Czuję wtedy dziwną satysfakcję,
bo ty cierpisz ze mną. Albo przeze mnie. Cóż, sama nie wiem, co zaczęło się ze
mną dziać. Ból powoli przynosi ukojenie w postaci jeszcze większego cierpienia,
a ty boisz się razem ze mną, że wszystkie te starania są na nic, bo ja się
zablokowałam w świecie wspomnień i nie potrafię się zeń wydostać. Albo nie
chcę, tak bardzo tęsknię za ciszą, za nami bez słów i z wszystko mówiącymi
rozmowami spojrzeń.
Tak bardzo mi tego wszystkiego brakuje,
że nie jestem w stanie spojrzeć na nowe perspektywy i na twoje słowa, gdy
opowiadasz mi cichym głosem, jak było na treningu, kiedy siedzę na twoich
kolanach i płaczę. Jakbyś w ten sposób próbował ze mną wygrać, pokazać mi, że
nawet nam należy się trochę normalności i że poradzimy sobie ze wszystkim, a ja
nie powinnam płakać.
Ale i tak płaczę, a ty wcale sobie z tym
nie radzisz. To chyba twoja jedyna linia obrony, te opowieści o codzienności,
gotowanie mi kolacji i próby zapełnienia ciszy za wszelką cenę bez pomocy
gramofonu, który wyleciał pewnej bezsennej nocy bez ciebie przez okno.
Chociaż przynosisz mi pewnego dnia nowy.
Stawiasz go przy moich nogach, a sam kucasz, biorąc moje dłonie w swoje. Masz
przerażająco smutne oczy i ja wiem, że to moja wina. Że to wszystko sprawiłam
ja sama, a nie powinno tak być. Przecież cię kocham, więc nie powinieneś być
smutny z mojego powodu. Szczególnie nie z mojego powodu, małej, głupiej Amalie,
której prawdziwa osoba powoli wybudza się w świecie pustki i cierpi z każdą
chwilą coraz bardziej.
Tracę cię, Edinsonie Cavani, wielka
gwiazdo SSC Napoli i miłości mojego życia. Tracę cię, choć nie mogę sobie na to
pozwolić, i nie potrafię wrócić. Coś się złamało, nagle między nami powstał
mur, chociaż ty teraz tak pięknie na mnie patrzysz i całujesz moje dłonie z
cichym:
– Amalie, mi cariña, błagam cię… Amalie, proszę…
Łzy jednak wciąż płyną po moich
policzkach, choć z czasem zsuwam się do ciebie na podłogę i moczę nimi twoją
koszulkę.
– Edinson… – odszeptuję. Więcej nie
musisz już słyszeć, bo rozumiesz. Jak za starych czasów kochasz się ze mną
właśnie w tym miejscu, na tej podłodze, bardzo powoli i bardzo spokojnie,
ocierając moje łzy i w kompletnej ciszy, choć od niej już dawno odwykliśmy.
Jak długo już jesteśmy ze sobą w ten
dziwny sposób? Jak długo kochamy się wieczorami i nocami, nie potrafiąc dzielić
żadnego z poranków?
Naprawdę powinnam od ciebie odejść, lecz
nie umiem i nie chcę tego robić. Mogę tylko szepnąć:
– Powinniśmy to skończyć.
Na to ty śmiejesz się gorzko, sucho,
ironicznie, po czym mnie całujesz.
– Nawet nie próbuj – rzucasz.
Wzdycham nieznacznie.
– Naprawdę – mamroczę.
Pocierasz dłońmi skronie, widząc chyba,
że sobie nie radzę.
– Nie licz na to, Amalie. Nawet nie
próbuj ruszać tego tematu. Przecież widzę, co się z tobą dzieje.
Więcej słów już nie potrzebujemy. Mówisz
o mojej obojętności albo o tym, jak bardzo cię ranię. Mówisz o każdej z łez,
które osuszałeś i o gramofonie, który stał się pyłem niczym dawni my. I nawet
nie musisz żadnego z tych słów wypowiadać głośno.
– Masz kompletny zakaz siedzenia w ciszy,
Amalie. Obiecaj mi to i jeszcze, że na pewno tym razem nie złamiesz danego
słowa.
Mój uśmiech jest tak bardzo jednoznaczny.
A ja tak bardzo cię przepraszam, mój
najdroższy, że i tak będę wciąż płakać i uciekać, nie potrafiąc uciec
ostatecznie, bo kocham cię do szpiku kości, do samego dna swojej duszy, do
końca świata i w każdym równoległym wymiarze.
Ta prawdziwa, samotna Amalie musiała
stworzyć jakiś sens i zrobiła to po mistrzowsku.
Dryfuję. Jestem gdzieś między prawdziwą
mną w samotnej pustce a mną wyobrażoną w centrum Neapolu. Jestem gdzieś pośród
łez i ciszy, którą wciąż próbuję przełamać dźwiękami. Nienawidzę jednak muzyki,
nienawidzę Paganiniego, a drugi gramofon upycham głęboko pod łóżkiem, nie
potrafiąc na niego patrzeć. Każdego wieczora go wyciągasz, a ja o poranku
ponownie go chowam. Gramy w jakąś cholerną grę, której nie potrafię zrozumieć i
której nie wygram, jestem tego pewna. Prędzej zginę, aniżeli nauczę się jednak
nowego porządku świata, reguł tej naszej małej, dziwnej wojny, która nagle się
rozpętała w pobliżu naszej dwójki i mojej miłości wobec ciebie.
Prędzej umrę, jeśli zostawisz mnie już
teraz, a nie będziesz uparcie wracał, kochał się ze mną i błagał na klęczkach,
zgnieciony ciężarem naszej relacji, bym tylko nie płakała, bym otrząsnęła się
nareszcie i nie popadała w apatię wobec ciebie. Prędzej umrę, jeśli nie
będziesz już więcej powtarzał czule i z troską mojego imienia i nie będziesz
osuszał moich łez.
Mieliśmy być szczęśliwi przez wieczność w
naszej ciszy, tymczasem jednak nadeszły zmiany i ja sobie z nimi nie
poradziłam. Przygniotły mnie, Edinsonie Cavani, mój najdroższy będący światłem
mego życia. Ostatnią latarnią na morzu mroku, w którym tonę, na świecie, który
dla mnie traci sens. Kochanie, dlaczego stałeś się moim wszystkim, a potem
prawie cię znienawidziłam? Dlaczego pozwoliłeś mi na te wszystkie
niewypowiedziane wyrzuty, na łzy i uporczywe trzymanie się popiołów dawnych
marzeń?
Dlaczego to wszystko musiało przydarzyć
się właśnie mi i tobie, nam, którzy nie powinni nawet mieć nigdy miejsca?
Dlaczego tak bardzo boli chęć ucieczki od
ciebie, której potrzebuję całą sobą? I której podjąć się nie odważę nigdy na
dobre, zawsze zabraknie mi odwagi i skończę, odsuwając się od ciebie na
niewielką odległość i raniąc cię dystansem oraz swoimi łzami.
Będę działała instynktownie,
irracjonalnie, kompletnie na ślepo i bez logiki, bylebyś tylko cierpiał, choć
twój ból boli też mnie. Będę robiła wszystko, żebyś odczuwał mój żal i żebyś
patrzył na mnie ze smutkiem, w myślach wyrzucając sobie, iż pojawiły się słowa.
A z drugiej strony będę się kulić w sobie, bo to przerażające, jak bardzo
pragnę cię ranić. I będę się za to nienawidzić, bo stałam się potworem.
Najczystszym monstrum, a nie prawdziwą, małą i bardzo głupią Amalie. Stałam się
wyrachowaną suką, mściwą i okrutną kobietą, której jedynymi rozrywkami są słowa
pełne ciszy, łzy i rzucanie gramofonem z okna.
Stałam się parodią dawnej Amalie, Amalie
prawdziwej i naprawdę cię kochającej, Amalie, która chciała tylko ciszy i kilku
wspólnych pobudek. Stałam się kimś, kogo nie znam i kim chyba nie chcę być.
Jakkolwiek mogę przecież całą winę
zrzucić na ciebie. Często to robię ostatnimi czasy, nabrałam wprawy w
pozbywaniu się wyrzutów sumienia i sumienia w całym swym pojęciu. Często też
okłamuję samą siebie, że wcale to nie tak, iż za wszelką cenę próbuję cię
zniechęcić. Próbuję cię odgonić od siebie, zrazić wszelkimi możliwymi metodami,
sprawić, byś z czasem zaczął wizyty u mnie traktować jako przykry obowiązek, aż
byś uciekł na zawsze i nigdy już nie wrócił. Wcale to nie tak, iż próbuję
sprawić, ażebyś mnie czym prędzej porzucił.
Przecież tak bardzo cię kocham, Edinsonie
Cavani. Przecież tak bardzo wiemy oboje, iż nigdy nie znajdę wystarczającej
ilości odwagi na odejście, nie nabiorę jej, choć obecnie zasługujesz na kogoś
tysiąckroć lepszego od tej parodii Amalie Castilli, którą się stałam. Obecnie
zasługujesz na kogoś tysiąckroć lepszego, a każdy jest takim człowiekiem,
bowiem znajduję się już na absolutnym dnie egzystencji.
Obecnie powinnam odejść dla twojego
dobra, nie bacząc na swoje zdrowie psychiczne, na samą siebie i to, jak bardzo
źle ze mną będzie. I tak niżej nie upadnę, skoro jestem na samym dnie. I tak
gorzej już nie będzie, mój najdroższy ukochany.
Chyba najłatwiej jest płakać i łamać ci
serce w obliczu pokręcenia naszej relacji i tego całego żalu, że się
zmieniliśmy, że przestaliśmy być czymś wyjątkowym, wyjętym poza nawiasy
rzeczywistości. Może to wina tych naiwnych marzeń małej dziewczynki o księciu
na białym koniu i magicznej miłości, jakiej na całym świecie nie byłoby nigdzie
indziej. Może to twoja wina, Edinsonie Cavani, bo nigdy mnie nie kochałeś i
nigdy tej miłości nie obiecywałeś.
Nigdy nie powinnam była nawet pomyśleć,
że mógłbyś coś do mnie czuć, choć nadal wracasz i nie odchodzisz pomimo tego,
jak bardzo cię ranię. To takie absurdalne i irracjonalne, że chyba jeszcze w
jakiś sposób egzystujemy. Nie powinno już nas być.
– Amalie, nie płacz – zaklinasz mnie po
raz kolejny, błagasz prawie na kolanach, całujesz wszędzie i nigdzie, może
czasami płaczesz ze mną. Trwasz w
modlitwie, bym tylko się obudziła, opamiętała, odbiła od dna.
Aż pewnego dnia, wieczora, gdy znów
wracasz, choć nie powinieneś, mamroczę zdławione:
– Powinieneś był już dawno ode mnie
odejść.
A ty wybuchasz gorzkim śmiechem i
bierzesz moją twarz w dłonie, każąc patrzeć ci prosto w oczy.
– Amalie – szepczesz. – Moja mała,
głupiutka Amalie, przecież nie mogę odejść.
– Musisz.
Uśmiecha się bardzo smutno.
– Mi
cariña, przecież my się kochamy, więc dlaczego miałbym odejść?
I wtedy świat zamazuje mi się przed
oczami, wszystko wiruje, a ty dalej mnie trzymasz za policzki i utrzymujesz
kontakt wzrokowy, twardo pytając, czy rozumiem. Przytakuję jakimś mruknięciem,
jest mi słabo, ale to chyba nie ze szczęścia.
To wszystko jest snem, ogromnym snem
samotnej we wszechświecie mnie, która płacze, bo straciła nad nim kontrolę.
– Amalie, rozumiesz? – powtarzasz jeszcze
raz. – Rozumiesz, że nie odejdę, bo ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie?
A ja tak bardzo nienawidzę słów. Tak
bardzo boję się deklaracji. Tak bardzo ta prawdziwa Amalie powinna otworzyć
oczy i ujrzeć pustkę pozbawioną ciebie i całego świata. Ona powinna już
przestać śnić, albo ja powinnam umrzeć, bo to równoznaczne.
– Tak, Edinsonie, rozumiem – mruczę
wreszcie w twoich ramionach, marząc tylko byśmy mogli istnieć oboje naprawdę
nawet pośród jej samotnej pustki.
Potem pozwalamy na chwilę zapaść
utęsknionej ciszy, która wciąż znaczy tak wiele. Ale tylko na chwilę, gdy
przestaję już płakać i zaczynam próbować uwierzyć.
Choć ty wciąż nie możesz mnie kochać. To
zbyt irracjonalne, Edinsonie. To zbyt cudowne. To zbyt duże marzenie, ażeby
mogło się spełnić, szczególnie jeśli oboje nie istniejemy, a prawdziwa ja jest
tak okrutnie samotna. To daje zbyt wiele nadziei.
Potem zaczynamy powoli mówić. Niewiele,
same jakieś takie nieważne rzeczy, drobne szczegóły pozbawione rzeczywistości i
wydzierające nas tylko nieznacznie ze świata marzeń, który w jakiś sposób już
dawno temu opuściliśmy. Jakieś takie nieistotne drobnostki, choćby ulubiony
smak lodów czy najdziwniejsze wspomnienie z dzieciństwa.
I tak sobie trwamy i jakoś o siebie
walczymy, chociaż jest tak cholernie ciężko nie płakać i nie tkwić w ciszy, za którą
tęsknię. Tak ciężko jest nie wyrzucić kolejnego gramofonu, a winyli nie stopić
w piekarniku i nie zrobić z nich surrealistycznych zegarków a’la Dalí.
Tak ciężko jest czasami nie krzyczeć, że
chciałabym mieć cię chociaż jednego poranka, a nie budzić się sama – choć
podobno nie samotna – jedynie z kartką i śniadaniem w kuchni. A kawa zawsze już
zdąży wystygnąć, więc nie ma cię od dawna. A ja zawsze zdążę już zatęsknić i
znienawidzić to, że jeśli wykroczyliśmy poza sferę ciszy, dlaczego wciąż nie
potrafimy pojawić się w świetle dnia i reflektorów. Jakbyśmy tkwili gdzieś
pomiędzy wymiarami, w dziwnej pustce pełnej dźwięków, słów, niekiedy obietnic.
W pustce, w jakiej nie znajduje się
jednak ta prawdziwa ja. Ona ma dookoła siebie jedynie ciemność, świat bez
niczego a jedynie z nią samą. Ja mam zaś przynajmniej ciebie i przynajmniej
chwilami.
Czasami jedna chwila jest wszystkim a
czasami niczym.
Wszystko zależy od punktu widzenia, od
uczuć. Dla zakochanego ta jedna chwila jest wszystkim, tak mi się wydaje.
Mówili mi kiedyś nawet, że ta jedna chwila sprawia, iż cały dzień a może całe
życie się zmienia i uśmiecha.
Ale ja nie lubię słów.
I wiem, że mimo wszystko zawsze będę
panicznie cię kochać, Edinsonie Cavani. Choćbyśmy mieli już na zawsze pozostać
między wymiarami, nie zaś w jednym z nich, jakkolwiek męczące by to nie było.
Edinson Cavani, wielka gwiazda SSC
Napoli, pewnego dnia pojawia się na okładkach włoskich gazet. Może łudząc się,
że nigdy tego nie zobaczę. A może chcąc pokazać mi, że obietnice to
rzeczywiście same kłamstwa.
Nie wiem, dlaczego pojawiasz się pewnego
dnia na wszystkich okładkach włoskich czasopism i nie jesteś tam bynajmniej
sam. Nie wiem też dlaczego wracam do domu z tym pismakiem i wybucham płaczem,
ale kiedy przychodzisz i mnie mocno całujesz, zawsze gdzieś pomiędzy kolejnymi
muśnięciami moich ust deklarując, że za mną tęskniłeś, ja nie mówię nic.
Gazeta leży na kuchennym stole, pewnie ją
zauważysz w którejś chwili i zrozumiesz, że ja już wiem. I że właśnie tak kończy się nasze życie, kończymy się my, a
ja chcę płakać w samotności, wyrzucić z okna gramofon i naprawdę zniszczyć
wszystkie płyty. I chcę skoczyć sama, bo teraz to już bez sensu.
Może po skoku bym się obudziła, może
wtedy pojawiłaby się tylko czerń i pustka i mogłabym płakać do końca
wszechświata w miejscu, w którym ten nawet nie istnieje.
Może wtedy zrozumiałabym, że tak właśnie
musiało się stać.
– Mi
cariña – szepczesz, a ja zdaję sobie sprawę, jak bardzo to uwielbiam. Jak
bardzo kocham twoje dłonie na swoim ciele, twój oddech na swojej skórze i twoje
oczy wpatrzone w moją twarz w wyrazie skupienia i pełnej miłości, w którą
zdążyłam przecież nawet uwierzyć.
Poradziłam sobie ze zmianami, nauczyłam
się naszego nowego życia, naszej nowej definicji świata, a tymczasem ty
zrobiłeś mi coś takiego. Coś takiego, co leży na kuchennym stole i czeka, aż po
raz ostatni skończymy się kochać. Czeka, aż będzie mogło nas zniszczyć
doszczętnie i bez skrupułów, a następnie mnie zabić, jak już wyjdziesz po raz
ostatni zraniony krzykiem i łzami, wszystkimi gorzkimi uwagami i bezmiernym
żalem, że śmiałeś mi to zrobić.
A przecież ja tak okrutnie mocno cię
kocham, Edinsonie Cavani. Zginę dziś przez miłość do ciebie, czy to nie jest
jej największy dowód?
Umrę tak niedługo, a jednak mogę tylko
smutno uśmiechać się, bo przynajmniej będę wciąż jeszcze pachnieć tobą i czuć
smak twoich ust. Będę jeszcze otulona wspomnieniem twoich ramion i otumaniona
tym, jak bardzo szczęśliwi potrafiliśmy ze sobą być.
Będę umierać szczęśliwa, Edinsonie, a
potem się obudzę, wiesz? W pustce, pośród ciemności prawdziwa Amalie przestanie
śnić. A ty pozostaniesz jedynie wspomnieniem, może senną marą, więc może nawet
nie będzie boleć.
Mała, głupiutka Amalie Castilli ostatni raz
w twoich ramionach.
– Powiedz coś – prosisz szeptem.
Uśmiecham się bardzo smutno, a ty chyba
zdajesz sobie z tego sprawę. Zawsze zdajesz sobie z tego sprawę, zawsze wiesz,
mój kochany.
– Kocham cię – rzucam, bo to pierwsze, co
przychodzi mi do głowy.
Śmiejesz się krótko i całujesz mnie w
czubek nosa, a potem wstajesz z łóżka i udajesz się do kuchni.
– Amalie, chcesz może soku pomarań… –
urywasz w połowie słowa.
Wciskam twarz w poduszkę, próbując udusić
kawałek siebie, która chce już zacząć płakać. To ostatni dzień mojego życia,
nie powinnam oblewać tego łzami a co najwyżej szampanem i butelką whisky.
Okropnie nie znoszę whisky.
– Czyli już wiesz – mamroczesz, chyba
znów będąc w sypialni. Na pewno w niej jesteś, bo ściągasz ze mnie poduszkę i
każesz patrzeć sobie prosto w oczy. – No już, mi cariña, zrób to.
A ja nie potrafię.
Wymyka mi się tylko to bezsensowne:
– Dlaczego ukryłeś całą trójkę?
Wzdychasz, głaskając mnie po głowie i
mocno do siebie tuląc. Czyżbyś się bał tego, że ucieknę? Czyżbyś bał się ty,
wielka gwiazda SSC Napoli, niesamowity Edinson Cavani?
– Amalie, kocham cię – odpierasz tylko.
Prycham ze smutkiem, pogardą a może
mieszanką obojga.
– Odpowiedz.
– Bo cię kocham, Amalie – powtarzasz się.
– Panicznie mocno cię kocham i na tobie opiera się wszystko. María Soledad,
Lucas i Bautista są moją rodziną, dobrze, Amalie? – robisz przerwę, a ja skinam
delikatnie głową. Odliczam tylko sekundy do swojej śmierci. – Amalie Castilli, ale
to ty jesteś moim światem, rozumiesz? I za diabła nie pozwolę ci wyskoczyć z
okna.
Unoszę wzrok i spoglądam na ciebie lekko
zdziwiona.
– Nie myśl, że nie wiem. Moja głupiutka,
cudowna Amalie, przysięgnij mi, że nic się nie zmieni.
Przysięgam, bo tak pięknie prosisz. I
przysięgam, że nie skoczę, chociaż powinnam umrzeć i od ciebie odejść. Albo na
odwrót.
A jednak uczę się życia w innym wydaniu
raz jeszcze i tym razem próbuję płakać o wiele mniej, bo w końcu tak bardzo cię
kocham.
Następnego poranka budzę się w poplątanej
pościeli, w mieszkaniu pachnącym świeżo zaparzoną kawą stojącą tuż obok łóżka i
w twoich ramionach.
I próbujemy jakoś tak perfekcyjnie żyć
pomiędzy nami a twoją rodziną aż do wielkich wieści o Paryżu.
Paryża nie możemy zdecydowanie
przewidzieć. Możemy się kochać i możesz mi powtarzać, że nigdy mnie nie
opuścisz, ale potem nagle przychodzisz i promieniejesz szczęściem, nieświadomie
jednak łamiąc moje serduszko po raz kolejny na drobne kawałeczki.
– PSG chce mnie kupić, Amalie!
Czyżbyś planował wyjechać?
Czyżbym teraz mogła nareszcie umrzeć?
Skinam głową na znak potwierdzenia, a
nawet uśmiecham się wyćwiczonym grymasem, ale ty przecież tak doskonale mnie
znasz.
– Mi
cariña – rzucasz ostrzegawczo.
– Wyjedziesz i zostawisz mnie tu samą –
odpieram, nawet się nie kłócąc.
A ty jeszcze raz mnie całujesz, po czym
rzucasz beztroskie, w pełni nieprzemyślane i w pełni spontaniczne:
– Jedź ze mną, Amalie.
Paryż jest piękny o poranku z okien
sypialni z widokiem na Sekwanę.