niedziela, 26 stycznia 2014

#9. Poste bleu.

Od autorki: To taka dziwna historia. Chyba ponownie próbowałam nią wypisać się z uczuć, jakie we mnie siedziały, jakkolwiek nie dałam rady. Ale podobno to całkiem dobra opowieść. I wybaczcie za Post blue, które ostatnio notorycznie prześladuje moją twórczość. I miłego czytania ;) xoxo
Czas pisania: grudzień 2013.
Długość: 21 stron.
Dedykacja: Dla mojej najukochańszej bliźniaczki, dla Marty z okazji urodzin, chociaż na jej prywatną prośbę publikuję przed terminem. Bo kocham Cię najbardziej na świecie i życzę Ci kolejnego cudownego roku życia

~*~


To takie trochę skomplikowane, kiedy na nią patrzę. Obserwuję jej nieruchome ciało. Długie rzęsy w spokoju spoczywające na porcelanowej cerze. Bladoróżowe usta niewygięte w żaden łuk. Miodowe fale ułożone po obu stronach jej twarzy aż do ramion i dalej, w dół, ku piersiom. Jej rysy twarzy są pełne niczego, całkowicie wyzbyte emocji i dopiero taka wydaje mi się po prostu całkowicie zwyczajna.
Kompletnie bez szału, jest po prostu kolejną z kobiet, jakie napotkałem. Jedną z tych, które pojawiają się, a potem może czasami znikają. Nie ma w sobie niczego wyjątkowego, całkowicie brakuje jej jakieś magii, chociaż może rzeczywiście posiada urok. Pewien gatunek tajemniczości, która bez problemu mnie uwiodła. Pewien rodzaj poruszania biodrami i wyginania ku górze prawego kącika ust, jednakże teraz na niewiele się jej to zda.
W śnie jest po prostu taka prosta, banalna, pozbawiona wszystkiego i całkowicie bezbronna.
A kiedyś z nią się nawet nie walczyło, będąc z góry skazanym na porażkę. Dziś jednak to ona błaga świat na kolanach o kolejną szansę, o szansę największą ze wszystkich, o to, czego może już nigdy nie dostanie.
Ja zaś jakimś dziwnym trafem wciąż przy niej jestem, choć powinienem już tysiąc razy odejść. W istocie, robiłem to, ażeby po raz tysiąc pierwszy wrócić i żywić się nadzieją na równi z człowiekiem, który wchodzi do jej sali jak zawsze w ciszy, w skupieniu i z kubkiem czekoladowej latte dla mnie.
– Cześć – mamrocze. Odpowiadam zawsze jednym, bladym uśmiechem. – Jak ona?
Wzruszam ramionami.
– Bez zmian.
Jak zawsze on siada obok, a potem dotyka jej chłodnej dłoni i zaczyna mamrotać coś po francusku, a może to tylko francuskie wtręty w ich prywatny język.
Podnoszę się i wychodzę z pomieszczenia, zostawiając ją w jego opiekuńczych dłoniach. Wrócę wieczorem z pakietem niebieskich listów pełnych przekonania, że wszystko to było nam pisane, zaś ona wcale nie jest całkiem zwyczajna.
Bo jest moja i ja czekam na nią już bardzo, bardzo długo, nawet jeśli te błękitne karty papieru są tylko hymnem zrozpaczonego i rozczarowanego człowieka pogrążonego w pustce.+`


Nigdy nie zapomina się pierwszej kobiety, którą kochało się trochę na ślepo, trochę we mgle i zagubieniu, a na pewno w młodym wieku i kompletnie nie rozumiejąc tego uczucia. Nigdy nie zapomina się tego, że było to wpisane w naturę, w świat zewnętrzny, w kosmos i rzeczywistość, we wszystko dookoła i wodę spływającą cichymi kroplami niczym łzy z wiecznie niedokręconego kranu.
Nigdy nie zapomina się jej pierwszego uśmiechu gdzieś na granicy jawy i snu, chyba o zachodzie słońca, a może był to zimowy wieczór i jedynie światło latarni, uśmiechu przecudownie słodkiego i ulotnego niczym każda z chwil. Nigdy nie zapomina się pierwszego spojrzenia jej ciemnych, tak zwyczajnie brązowych i pozornie nijakich oczu, pełnego może odrobiny drwiny, a może tylko dziwacznej, kobiecej czułości, której nie da się zrozumieć. Może było to spojrzenie przelotne, niewidzące, a może szukające w tłumie kogoś, kogoś nieznajomego albo doskonale znanego, kogoś, kogo pragnęła ujrzeć albo się tego obawiała. Może było to spojrzenie kompletnie przypadkowe, nieświadomie skierowane na ludzi dookoła niej, kompletnie bezmyślne, bo jej umysł tkwił w radosnym zawieszeniu lub melancholijnej krainie.
Nigdy nie zapomina się tej pierwszej kobiety, którą się kochało. Ona zostaje gdzieś wewnątrz serca, wewnątrz umysłu, uwięziona na zawsze w klatce ze złotych marzeń, spętana idealizmem i perfekcją, której nie mogły nawet zniszczyć wady w wielkiej ilości.
Nigdy nie zapomina się, kiedy ta pierwsza kobieta, którą się kochało, odchodzi w gasnącym świetle jupiterów i nie można jej już odzyskać. Kiedy traci się ją bezpowrotnie na rzecz prawdziwego świata, istniejącej rzeczywistości odrobinę zimniejszej i obdartej stosunkowo brutalnie z pięknych marzeń. Kiedy po prostu nie można już jej zatrzymać, bo ona odchodzi w zapomnienie razem z uczuciami, jakie gasną, zanikają, z czasem po prostu ich już nie ma.
Nigdy nie zapomina się magii jej oczu i szczęścia, które kiedyś było, lecz zaginęło i wszelkie akcje ratownicze nie dały efektów.
A jednak Tom patrzy teraz na Sophię, która uśmiecha się smutno i muska ustami jego policzek po raz ostatni, i nie czuje się wcale winny czy nieszczęśliwy. Może odrobina ulgi pojawia się w jego sercu, a może wcale nie ma tam niczego, co mogłoby dotyczyć Sophii, a jedynie obawa, czy aby nie spóźni się na trening. Moyes co prawda nie jest Mistrzem, ale krzyczeć też potrafi.
– Tom – szepcze Sophia odrobinę drżącym głosem. Ten uśmiecha się do niej ciepło po raz ostatni.
– To już ten czas, Sophia. Idź.
– Idę – wzdycha ona, podnosząc z podłogi ostatni pozostawiony tamże kuferek z kosmetykami.
Tom macha jej jeszcze na pożegnanie, a Sophia powoli zaczyna uśmiechać się coraz szerzej, im bliżej znajduje się podjazdu swojego byłego domu i samochodu swojego nowego narzeczonego.
– Chcę cię widzieć na moim ślubie, Tom! – krzyczy jeszcze, na co Cleverley uśmiecha się ostatni raz i zamyka drzwi, za którymi zostawia Sophię i jej nowe, szczęśliwe życie.
Nigdy nie zapomina się pierwszej kobiety, którą się kochało, nawet jeśli Sophia właśnie odeszła do nowego życia, a Tom zamknął drzwi i bez żalu stwierdził, że podjęli najlepszą z możliwych decyzji.
Potem przebiera się w klubowy dres, zgarnia spakowaną od kilku godzin torbę, którą wrzuca na siedzenie pasażera w zainkasowanym od sponsora Chevrolecie, zamyka dom i jedzie na trening do Carrington, jakby w jego życiu nic się nie zmieniło.
W istocie, już od dawna żyli z Sophią obok siebie a nie ze sobą, więc wcale nie był zdziwiony, że za jego plecami znalazła mężczyznę swojego życia i się z nim zaręczyła, jeszcze nim odeszła.
W istocie, życie toczy się dalej, a w klubie jest mistrzostwo do obronienia. Z Sophią czy bez Sophii, trzeba się skupić na futbolu, nie myślisz, Tom?


Pamięć o Sophii jest pozbawiona rozczarowań. Piękna, nierealna miłość, która była tak intensywna, tak ścisła, że musiała wreszcie się wypalić. Pamięć o Sophii nie jest żadną traumą. Jedynie nauczką, że miłość ma różne oblicza i nie istnieje wiecznie. Zawsze coś umrze, zawsze coś zgubi się po drodze i już tego nie da się odnaleźć.
Zawsze też znajdzie się jakiś jeden, dwóch, czy dziesięciu życzliwych kumpli, którzy pomimo wszelkiego rodzaju zapewnień, że rozstanie z Sophią wcale nie naruszyło jego emocjonalnej osobowości ani go nie zdołowało, ani nic w tym stylu, i tak lądują z Tomem Cleverleyem w jakimś barze podrzędnej kategorii, chyba nawet ze striptizem. Pomysłowy Anderson z Nanim do spółki, eh. Jakkolwiek kogo innego mógłby podejrzewać o takie pomysły.
– Chcę do domu – rzuca niechętnie Tom kilka chwil po wejściu do zadymionego i zatłoczonego lokalu. Jedynym plusem jest fakt, że przez przypadek nie zabrali go do baru ze striptizem dla gejów, co miało swego czasu miejsce niedługo po którymś z rzędu zerwaniu de Gei i jego piosenkareczki.
– Cicho siedzieć i pij tego browara – słyszy w odpowiedzi od wciskającego mu w rękę wielki kufel Andersona. Więc Cleverley siada grzecznie przy barze i zatraca się w piwie, chociaż doskonale wie, że jego cudowne towarzystwo imprezowe ciągle nawija o kolejnych laskach przewijających się przed jego oczyma. Szkoda, że żadnej z nich tak naprawdę nawet nie widzi. I nie, wcale nie chodzi o to, że może szuka podświadomie Sophii. Wcale nie chodzi też o to, że żadna z tych dziewczyn nie jest do Sophii podobna.
Tom Cleverley po prostu ma serdecznie dość, jest wycieńczony kolejnym ciężkim treningiem i najchętniej poszedłby spać i nigdy nie wstawał. A przynajmniej nie w tym roku, nie przed świętami, a na pewno nie przed klubową, oficjalną wigilią, która jak zawsze skończy się udawaną kulturką, kacem jak ta lala i ukradkowym chowaniem wódki za butelkami wody, bo podobno nie wypada pić tak oficjalnie.
Eh, klubowe wigilie to jakieś piekł0.
I wtedy pojawia się ona. Tom nawet nie spostrzega chwili, w której znajduje się u jego boku i lekko się nachyla w jego stronę. Wargi ma lekko rozchylone, mocno czerwone, a czarne włosy krótkie, niesięgające ramion, falowane, z przedziałkiem na środku. Oczy zaś są pełne niebieskiej głębi, głębi niepodchodzącej ani pod granat, ani pod błękit czy odcienie lazuru.
Tajemnicza kobieta między szczupłymi palcami prawej dłoni trzyma cienkiego papierosa i szepcze niskim, zmysłowym tonem:
– Masz może zapalniczkę?
Tom oczywiście zapalniczki nie ma, ale zaczyna jej nerwowo szukać po kieszeniach, zaś ona śmieje się tylko cicho.
– Rozumiem, nie masz – odpiera w końcu. – Nie wyglądasz na takiego, który by palił – dodaje, po czym z małej, czarnej kopertówki sama wyciąga zapalniczkę i sprawnie odpala fajkę. Toma dochodzi nieprzyjemny zapach dymu, lecz jest kompletnie oczarowany brunetką i nawet nie zwraca na to uwagi.
– Postawić ci drinka? – mamrocze wreszcie, zaś ona znów wybucha śmiechem.
– Wódkę z colą.
– Dwa razy – poprawia ją. – Tom.
– Bérénice – odpiera kobieta, mocno zaciągając własne imię francuskim akcentem. Piłkarz ujmuje jej dłoń i muska ustami jej wierzch, zaś na usta owej tajemniczej Bérénice wpełza nieznacznie drwiący uśmiech. – Bérénice Lacroix – precyzuje.
– Francuzka?
– Sekret – mówi tym zmysłowym szeptem.
Pierwszy z wielu sekretów, jakie Bérénice ma wprowadzić wraz z zamętem w życie Toma Cleverleya. A przecież zaczyna się tak niewinnie.


– Tom? – słyszę trochę jak przez mgłę. Chyba znów przysnęło mi się z policzkiem przytulonym do jej nieruchomej dłoni. Otrząsam się z resztek drzemki, ażeby ujrzeć Andersona ze swoim nieodłącznym w tych pomieszczeniach, pełnym współczucia uśmiechem.
– Coś się stało? – pytam nieznacznie zachrypnięty. Niebieskie karty papieru leżą na jej brzuchu, dokładnie w takim samym szyku, w jakim je pozostawiłem.
– Nie, nic – uspokaja mnie Brazylijczyk. – Wpadłem zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz.
Przeczę ruchem głowy.
– Kiedy poszedł? – wydobywa się mimowolnie z moich ust. Andi na pewno wie.
– Dwie godziny temu, Tom. Spałeś.
Skinam głową na znak potwierdzenia, a potem muskam czule dłonią jej blady policzek.
– Dwudziesta pierwsza trzydzieści. Powinienem iść do domu, kochanie – mamroczę do niej, o czym mój kumpel doskonale wie. Ale nie wstaję nawet z krzesła obok jej łóżka. Sięgam za to po jedną z kartek, niebieskich opowieści mojego życia.


„it’s in the water baby, it’s in the pills that bring you down

Cześć, Tom.
Właśnie się poznaliśmy, wiesz o tym? Nie wiesz, bo skąd możesz wiedzieć, że piszę coś na kartkach papieru pośród światła świec w sekrecie przed światem. Ja – tajemnicza Bérénice, którą tak bardzo chciałam dziś być. Chciałam Cię zaintrygować, może wydać się trochę ciekawszą, aniżeli tak naprawdę jestem. Chciałam być dla Ciebie kimś wyjątkowym.
Właściwie, to Ty mnie dziś poznałeś. Ja znam Cię od bardzo dawna, obserwuję i czekam. Albo czekałam, czekałam na odpowiedni moment. Na chwilę, w której zbliżę się z wiśniową fajką między palcami – chociaż wcale nie przepadam za paleniem – i szepnę niskim, zmysłowym głosem pytanie o zapalniczkę, chociaż wcale nie mówię w ten sposób na co dzień i wcale nie mam aż tak wyraźnego francuskiego akcentu.
Widzisz, Tom, dobra ze mnie aktorka. Mam nadzieję jednak, że nie przekonasz się o tym w najbliższej przeszłości.

Bérénice.”


Tajemnicza Bérénice zostawia po sobie kartkę z rzędem liczb, aromat papierosów i trwały urok w jego myślach. Zaczarowała Toma kilkunastoma minutami zmysłowego śmiechu i niskiego szeptu tak bardzo mocno zabarwionego francuskim „r”. Tajemnicza Bérénice pozostawia również muśnięcie swoich ust na jego policzku i czarne futro z paczką wiśniowych papierosów w kieszeni jako jedyną wskazówką.
Zabiera zaś ze sobą wszelkie poszlaki i możliwość oddania owego odzienia w inny sposób aniżeli zadzwonienie i umówienie się na kolejnego drinka.
Sprytna Bérénice.
Albo po prostu Bérénice, kimkolwiek tak naprawdę jest i cokolwiek tak naprawdę ukrywa pod często powtarzanym „sekret”. Czyżby była niewyjaśnioną zagadką świata, jedną z tych, których nie da się zrozumieć nigdy? Czyżby była najbardziej chronionym sekretem świata w obliczu światłości? Czyżby Bérénice robiła to celowo, a może tylko ma taką naturę? Na wskroś francuską, zmysłową, uwodzicielską, z tą fajką pomiędzy szczupłymi palcami, którą zaciągała się niezwykle rzadko. Może właśnie taka jest kobieta, którą poznał niespełna godzinę temu, o której nie wie praktycznie nic i która nie chce opuścić jego myśli.
Cholera, co ona zrobiła z Tomem Cleverleyem, podobno całkiem inteligentnym piłkarzem, że nic innego mu w głowie niż biec za nią, chociaż zniknęła niezauważona, jakby we mgle a może w magii, pośród tłumów ludzi, tudzież mężczyzn obdarzających obślizgłymi spojrzeniami striptizerki o mocno wydętych wargach i doskonale zagranym zadowoleniu na twarzy.
– Luis – mamrocze w stronę Naniego, który pozostał jeszcze u jego boku, chociaż po swej drugiej stronie posiada jakąś uroczą blondynkę i pewnie niedługo z nią zaginie. Andersona zaś nie ma już od chyba dawna, możliwe, że nie było go nawet przed pojawieniem się Bérénice. – Idę do domu, Luis.
– Masz panienkę? – upewnia się gorliwie. Tom wzdycha, wiedząc, że nie może zaprzeczyć, chociaż z lokalu planuje wyjść samotnie i samotnie udać się do swojego łóżka w celu odespania hałasu i reszty dźwięków podrzędnego baru ze striptizem.
– Tak – rzuca, po czym zabiera futro ze sobą i wychodzi.
Luis Nani nie musi wiedzieć, że owa panienka i właścicielka czarnych norek, tajemnica Bérénice Lacroix jest obecna już tylko w jego myślach i szybko stamtąd nie ucieknie.
Cholerna Bérénice zmarnuje ci życie, Tom.


Tom długo ze sobą walczył, ażeby wreszcie dłonie przestały mu się trząść i zamiast ósemki wybierały szóstkę na ekranie telefonu.
Znaczy się – całe dwa wieczory, wpatrując się w cholerne norki, które nawet nie są prawdziwe, wiszące na oparciu fotela w salonie. Całe dwa wieczory nerwowego mylenia jej numeru telefonu i notorycznego dodzwaniania się do zakładu pogrzebowego Bezpieczna Droga. Całe dwa wieczory kłócenia się z kobietą po drugiej stronie słuchawki, że taka nazwa zakładu jest chujowa jak kompot ze szmaty, a poza tym on wciąż żyje i ma się świetnie i nie, nie potrzebuje trumny o wymiarach metr na dwa trzydzieści w kolorze strażackiej czerwieni.
Całe dwa cholerne wieczory zmarnowane, choć wypełnione myślami o Bérénice i tylko myślami o Bérénice. O cholernej, tajemniczej Bérénice, której twarz powoli rozmywa się przed jego oczami i zostają tylko mocno lśniące niebieskie tęczówki jako centrum wszechświata. Nic poza tym nie istnieje. Zniknęła, zostawiwszy po sobie blade odciski w pamięci, ulotniła się wraz z mgłą w intensywnie niebieskiej barwie.
Cholerna Bérénice Lacroix, o której nawet Google niewiele wie. Właściwie, nie wie nic, bo na hasło „Bérénice Lacroix” wyświetla się tylko jakaś zamężna szatynka z Aragonii. Na pewno jednak nie kobieta, którą spotkał w barze kilka dni temu i której futro wciąż znajduje się w jego mieszkaniu.
Naprawdę jest zmuszony do niej zadzwonić i zawierzyć całą sprawę jej dłoniom, w których zapewne dymi delikatnie cienki papieros.
W końcu jednak, chyba przypadkiem, bo po trzeciej kolejce whisky Tom Cleverley naprawdę ma ochotę znów dodzwonić się do Bezpiecznej Drogi i w akcie desperacji zlecić swój własny pogrzeb w stylu ekstrawaganckim i na pewno nie poważnym, telefon odbiera ów niski, kobiecy głos:
– Bérénice Lacroix, słucham?
Czyli tym razem udało mu się wybrać nareszcie tę cholerną ósemkę. Jakkolwiek tyle było z pogrzebu, bo nareszcie dodzwonił się do swojej tajemniczej właścicielki każdej pojedynczej myśli.
– Hmmm, Bérénice, cześć – mamrocze nieskładnie. – Mam twoje futro. Znaczy się, zapomniałaś go z baru…Ehm, no…
Francuzka przerywa mu wybuchem wdzięcznego śmiechu.
– Cześć, Tom – dodaje, jeszcze lekko chichocząc. – To miłe, że dzwonisz.
– Ehm, no… No dzwonię – mamrocze, samemu nie wierząc, że tak bardzo onieśmiela go ta nieszczęsna Bérénice. – Twoje futro. Znaczy się, powinnaś chyba je odzyskać, hm, Bérénice?
Ona znów chichocze w bardzo uroczy sposób, Tom zaś klnie pod nosem z niezadowoleniem, bo nie powinna na niego tak działać. Nie powinna kusić go samym głosem i śmiechem, a szczególnie nie powinien mieć tej nieodstępującej go myśli, że najchętniej zobaczyłby ją tylko w tym nieszczęsnym futrze, a potem je zeń ściągnął.
– Tak, masz rację – przyznaje wreszcie brunetka. – Zapomniałam o nim, kiedy wychodziłam.
Oczywiście zapomniała celowo i oboje to wiedzą.
– Myślisz, Tom, że moglibyśmy się spotkać? – podsuwa delikatnie swoim najbardziej zmysłowym ze wszystkich tonów.
Bérénice czarodziejka chwili.
– Ekhm, może dziś? Za półtora godziny gdzieś w centrum?
– Oczywiście. Za półtora godziny pod The Manchester Museum?
– Randka w muzeum? – drwi lekko panna Lacroix. – Nigdy nie byłam na randce polegającej na patrzeniu na kości dinozaurów. Poczuję się jak w liceum! – woła już bez nutki drwiny, po czym rozłącza się, po uprzednim rzuceniu: – Do zobaczenia, Tom.
Bérénice Lacroix jest zdecydowanie najbardziej absurdalnym zjawiskiem, jakie mogło ci się przydarzyć, Tom.


„it’s in the water baby, it’s in your bag of golden brown

Cześć, Tom.
Piszę te słowa jeszcze ubrana w futro, które zarzuciłeś na mnie po cichu, bez słowa przywitania, niesamowicie mnie zaskakując. Obok mnie leżą wciąż nieumieszczone w wazonie lilie. Właśnie wróciłam z naszej randki w muzeum i wiem, że ze śmiechu w pewnej chwili płakałam. Mam rozmazany tusz pod oczami, zauważyłam w lustrze.  
Wyglądam kompletnie niewyjściowo i powinnam nareszcie zrobić porządek z włosami. Kompletnie nie tak, jak Ty widzisz mnie. Magiczna, tajemnicza Bérénice, która nie mówi o sobie zbyt wiele, która słucha i którą kompletnie nie jestem.
Łatwo jest Cię oszukiwać, Tom. Wierzysz w każdy gest, wierzysz w każdą sekundę milczenia. A my jesteśmy dwie – prawdziwa Bérénice i Bérénice stworzona pod Ciebie.
Właściwie, głupiutki taki jesteś, że mi ufasz. Kompletnie nie masz ku temu jakichkolwiek podstaw, a ja mam coraz lepiej wykreowaną rolę na koncie.

Bérénice.”


Chwilami nie wierzę w sekundy, które okazały się kłamstwem. Nie wierzę w żadne z jej słów zawartych na kartach papieru, w żaden niebieski list.
Nie wierzę w żadną z nich, w ani jedną z kobiet, które tytułowały się imieniem Bérénice. Nie wierzę w ich istnienie, widzę je raczej jako iluzję.
I widzę ją, bladą, z miodowymi falami, zawsze tak samo obojętną. Zawsze nieświadomą mojej kolejnej wizyty i kolejnego odejścia zawsze kończącego się powrotem do niej. Zawsze niby tylko moją, a jednak do podziału z nim.
Jakkolwiek jego nie ma o tej porze, przyjdzie dopiero za jakiś czas.
– Cześć, mała – mruczę, musnąwszy ustami kostki jej dłoni. – Zdążyłem się za tobą stęsknić. Eh, to takie bez sensu, że wciąż tutaj jestem, wiesz? Powinienem dawno temu odejść i nigdy nie wrócić. A ty powinnaś się teraz cynicznie zaśmiać i stwierdzić, że rzeczywiście, mam rację, więc dlaczego wciąż tutaj jestem? Otóż to, nie zrobisz tego, a ja nie odejdę. Może któregoś dnia sama mnie pogonisz w cholerę. W sumie chciałbym tego, bo wtedy uwolniłbym się od ciebie… Mała, to bez sensu, a mimo wszystko zawsze widzimy wszędzie jakiś ukryty głęboko, niejasny sens. Wiesz, co mam na myśli, hm? Wiesz. Zawsze wiedziałaś, kiedy mówiłem głupimi aluzjami i kiedy proponowałem kolejne spotkanie w The Manchester Museum. Powinniśmy rozstać się tam, tak oficjalnie i na zawsze, żeby móc ruszyć dalej, ale jak na razie… Uhm, sama wiesz, jaka jest sytuacja, mała. A ja gadam od rzeczy – reflektuję się, przecierając twarz dłonią. Nie mówię nic więcej, bo ona zawsze wie.
Jedynie składam pocałunek w kąciku jej ust, a potem splatam nasze palce i czekam.
Bardzo długo już czekam każdego dnia, aż sam zapomniałem, na co właściwie.


„it’s in the water baby, it’s in your frequency

Cześć, Tom.
Znów ja, Bérénice. Czasami się zastanawiam, która z nas właściwie teraz do Ciebie pisze. Bérénice grana, czy Bérénice prawdziwa. Ta, która zawsze ma ze sobą fajki i mówi z wyraźnym francuskim akcentem, czy ta, która mieszka w Anglii od siedmiu lat, ma w sumie przed trzydziestką w metryce urodzenia, a francuski akcent już bardzo dawno wykorzeniła ze swojej mowy. Ta, którą czasami chciałabym być, czy ta, którą czasami tylko nie jestem.
Może cierpię już na jakieś rozdwojenie jaźni, jeśli zaczynam się zastanawiać, która ja jest prawdziwa. Właściwie, pozwalam sobie z nią nawet dyskutować. Znaczy się – z tą drugą Bérénice, z tą, którą dla Ciebie gram. Pytam ją, na czym polega jej magia, tajemniczy urok, któremu tak bezprecedensowo i na ślepo ulegasz.
Na pewno oszalałam już dawno, kiedy postanowiłam się podjąć tego cholerstwa.
Tom, może rzeczywiście powinieneś ode mnie uciekać, jak zażartowałeś dziś, podczas kolacji w restauracji tego Twojego kolegi z drużyny. Może rzeczywiście powinnam zostawić Cię w spokoju i czym prędzej zniknąć.
I tak nigdy nie poznałbyś mnie na ulicy pozbawioną maski.

Bérénice.”


Tom wcale nie chciał uciekać od swojej tajemniczej Bérénice. Jeśli już miał uciekać, uciekłaby tylko do niej, w jej ramiona i w stronę jej niesamowitego uśmiechu zawsze wykrzywionego nieznacznym szyderstwem. Do Bérénice magicznej, Bérénice szepczącej zawsze tym niskim głosem pełnym zmysłowości i Bérénice tak kompletnie nierealnej, że czasami ma wrażenie, iż jest tylko jego złudzeniem.
Obłudą rzeczywistości, omamem chorego psychicznie, a może darem od Losu, w który nigdy nie wierzył. Może, a raczej na pewno, ona nie istnieje w tak niesamowitym wcieleniu, a jednak jest i umawia się z nim na kolejne randki, jada z nim kolacje w manchesterskich restauracjach, pozwala zabierać się do kolejnych muzeów, a nawet raz czy dwa ukraść słodki pocałunek z jej warg umalowanych zazwyczaj karmazynową szminką.
Jest, choć nigdy nie powinna istnieć i Tom przeczuwa to może tylko instynktownie, a może całą podświadomością. Niemożliwość istnienia Bérénice idealnej i uwodzicielskiej zdecydowanie go męczy, co jednak nie przeszkadza mu wybrać po raz kolejny jej numeru. Tym razem już na ślepo, z pamięci i bez pomyłek.
A szkoda, dawno nie dodzwonił się przez przypadek do Bezpiecznej Drogi.
– Cześć, Tom – wita go po drugim sygnale Francuzka. – Już się stęskniłeś?
Na usta Cleverleya natychmiast wpełza szeroki uśmiech, a on sam wygodniej rozsiada się w fotelu, na którego oparciu swego czasu wisiało futro Bérénice. Znaczy się, jakieś dwa, może trzy miesiące temu. Sporo czasu upłynęło w rzece wydarzeń i ich znajomości, a Anglikowi wciąż wydaje się, jakby zaledwie wczoraj pojawiła się tuż obok niego i swoim niskim, zmysłowym głosem zapytała, czy ma może zapalniczkę.
Może rzeczywiście to było zaledwie wczoraj, a wszystko dookoła nich jest snem. Może rzeczywiście jej futro wciąż wisi na oparciu fotela lub nigdy się nie pojawiła w tym podrzędnym barze na poziomie Andersona i Naniego.
Może to wszystko dopiero się wydarzy albo nie będzie mieć miejsca nigdy w tym świecie i wszelkich równoległych, w których podejmujemy inne decyzji. Może każdy nasz wybór ma swoje konsekwencje, zaś odrzucone opcje tworzą inne wszechświaty, gdzie kreujemy historię w inny sposób przy pomocy decyzji, jakiej nie podjęliśmy teraz.
Może gdzieś, za jedną z wielu ścian realności, dryfuje sobie planeta, na której Tomowi i Sophii udało się uratować ich związek i nigdy nie poznał magicznej Bérénice.  
Może gdzieś nigdy się nie urodził i to wyjście byłoby najlepsze. Zero problemów, pytań czy wątpliwości, zero Bérénice i zero istnienia.
– No jasne, że już się stęskniłem.
Bérénice chichocze uroczo.
– Widziałeś mnie dwadzieścia pięć minut temu, Tom.
– Od dwudziestu pięciu minut za tobą tęsknię – odpiera natychmiast.
– Dopiero weszłam do domu, a ty już znów próbujesz mnie z niego wyciągnąć – wytyka mu kobieta. – Dasz mi chociaż godzinę, żebym mogła złapać jakąś taksówkę i do ciebie przyjechać?
– Daj spokój, Bérénice. Powinnaś dziś pójść wcześniej spać, a nie jeszcze tłuc się po mieście.
Chwila ciszy po drugiej stronie słuchawki przerywanej tylko rytmicznym uderzaniem butów na obcasie o drewniany parkiet. Potem dociera jeszcze Toma głośne i dobitne, skierowane pod adresem Bérénice:
– Kurwa twoja mać, ściągnij te cholerne buty!
– Nie krzycz – odpowiada spokojnie Francuzka. – Wybacz, Tom, mój współlokator jest trochę narwany – tłumaczy, po czym dodaje jeszcze głośniej, w stronę współlokatora: – Przeszkadzasz mi.
Ów współlokator chyba wybucha śmiechem, jakkolwiek tego Cleverley nie jest pewny, bo dociera go również dźwięk zamykanych drzwi. Bérénice znalazła się w swojej sypialni, już na boso, choć zapewne jeszcze owinięta grubym szalem w odcieniu swojej szminki.
– Ściągnij szalik, Bérénice – prosi. – Będzie ci za gorąco.
– Nie będzie.
– Więc okno też zamknij – dodaje. – Masz jutro to zebranie, powinnaś się wyspać i na pewno nie przeziębić.
Bérénice śmieje się cicho, ale wstaje i przez chwilę Toma docierają jej kroki w oddali.
– Zamknęłam – szepcze wreszcie do słuchawki. – Zadowolony?
– Bardzo. Wiesz, że powinnaś iść spać?
– Wiesz, że za bardzo trujesz? – odgryza się złośliwie. Tom nie odpowiada, chwila ciszy to jednak nic nowego.
Magiczna Bérénice nie powie nic sama z siebie, teraz pewnie siedzi na łóżku z podkulonymi nogami, obejmuje łydki odziane w cieliste, cienkie rajstopy i zastanawia się, czy lepiej nie pozbyć się już tej jasno szafirowej sukienki, którą na siebie wciąż ma. I w której wyglądała dziś niesamowicie, zresztą jak zawsze.
– O czym myślisz, Bérénice? – pyta cicho Tom.
Panna Lacroix wzdycha lekko.
– O Nancy. O mojej Lotaryngii i o winnicach, które rozpościerały się dookoła naszego domu.
– Ile czasu tam spędziłaś, Bérénice?
Znów westchnięcie. Nie lubi mówić o sobie, nie lubi opowiadać tych bzdur, które są nieważne, lecz nie dla Toma, według którego szczegóły składają się na małą, cudowną Bérénice.
– Dwanaście lat. Potem przeprowadziłyśmy się z mamą do Paryża, mieszkałyśmy w piątej dzielnicy, miałyśmy z okien kuchni widok na Sorbonę.
– Dzielnica Łacińska, hm? – wtrąca Tom.
Bérénice Lacroix uśmiecha się blado.
– Miałam blisko na uczelnię, kiedy studiowałam.
– Co studiowałaś?
– Filologię klasyczną – śmieje się. – I prawo.
– A czemu tak niewiele o sobie mówisz? – zadaje kolejne pytanie Cleverley. Bérénice znów chichocze cicho, a potem rzuca swoje klasyczne, zmysłowe:
Sekret.


– Ona jest jakaś dziwna – stwierdza Anderson po dłuższej chwili nabożnego namysłu i odmówieniu trzech Zdrowasiek za kolejny udany trening. Mógłby odmówić jeszcze ze trzy za ewentualne zakwasy i następne trzy za kaca, który wyraźnie męczy jego organizm.
Biedny Anderson i biedny Luis Nani, znów zachciało im się do późnej nocy łazić po barach ze striptizem, a następnego poranka na wstępie wypytywali już go o seksowną brunetkę, z którą widzieli go u Rio coś koło dwudziestej drugiej. Znaczy się, o Bérénice Lacroix, której nic dziwnego, że obaj nie pamiętają.
– Bo z nią się jeszcze nie przespałem? – szydzi Tom.
Anderson skina głową, wciąż trochę zamyślony.
– Tak, to też. Znasz laskę czwarty miesiąc, niedługo piąty będzie, a jeszcze nie wylądowaliście w łóżku. To definitywnie dziwne.
– To nie jest związek, który zrozumiesz – odpiera spokojnie Cleverley. – Bérénice i ja nigdzie się nie spieszymy.
Anderson tylko wybucha pełnym kpiny śmiechem, po czym odmawia jeszcze jedną, może dwie Zdrowaśki za to, żeby Moyes nie miał dziś złego humoru, a potem wychodzi z szatni w Carrington. Tom chce podążać jego śladem, lecz wpierw sprawdza jeszcze komórkę.
„Miłego treningu.”
Uśmiecha się szeroko na widok tej wiadomości, po czym bez zastanowienia odpisuje: „Teraz będzie o wiele milszy, Bérénice”.
Ta kobieta już dawno cię całkowicie opętała, Tom.


„it’s in the water baby, it’s between you and me

Cześć, Tom.
Zamykam oczy i nie chcę pozwolić płynąć łzom. Boję się, Tom. Właściwie, jestem przerażona tym, co się dzieje między Tobą i mną od miesięcy. Zaczynam wracać do domu i dusić się łzami, które zapijam kolejnym drinkiem.
I tak w kółko, aż zabierze mi wino i znów zacznie krzyczeć, że to była moja decyzja i że mogłam przewidzieć, w co się wpakowałam.
Problem w tym, że to już trwa od prawie pół roku, Tom. Zdążyłam pokochać Bérénice, którą nie jestem. Tą, którą stworzyłam dla Ciebie i którą jedynie dla Ciebie zawsze będę. Zdążyłam zachcieć znów w naturze mówić z tym wyraźnym akcentem z piątej dzielnicy miasta miłości, mieć ciemne włosy i patrzeć na świat pełna zakrawającej o arogancję pewności siebie i zmysłowości.
Szkoda, że prawdziwa ja nigdy taka nie będzie. Prawdziwej mnie brakuje odwagi i wiary, którą posiada ta druga Bérénice.
Przez Ciebie jestem chora psychicznie. Przez Ciebie jest nas dwie, a ja naprawdę nie chciałam ciągnąć tego w nieskończoność, która powoli się przed nami zapowiada.
Już dawno powinieneś był odejść lub spostrzec moją grę, Tom.

Bérénice.”


Coś takiego niesamowitego musiało być w mojej małej, tajemniczej Bérénice Lacroix, że nie potrafiłem przejrzeć jej planów. Za to potrafiłem się w niej zakochać, wiedząc o niej wciąż niewiele.
Nie lubiła trufli, szczególnie czarnych. Uwielbiała za to czarny kawior i wino, najlepiej późnym wieczorem, przed powrotem do domu. Nocne telefony ją uspokajały przed kolejnym, stresującym dniem. Kawę piła tylko czarną, niedużą, o poranku i zawsze w towarzystwie croissanta z dżemem pomarańczowym.
Może tylko tyle było prawdziwej Bérénice w mojej Bérénice. A może przemyciła jej o wiele więcej, choć nie robiła tego świadomie. Może moja Bérénice z czasem stawała się prawdziwa, a może nigdy by do tego nie doszło.
Może wcale nie powinno mnie tutaj wciąż być, a jednak nadal ściskam bladą dłoń śpiącej kobiety z włosami w kolorze miodowego blondu i nie potrafię odejść.
– Cześć, Tom – wita mnie jak każdego dnia on. Uśmiecha się blado i podaje kawę. – Jak ona?
– Bez zmian.
Milczy przez dłuższą chwilę, nie odchodząc.
– Powinieneś już iść, Tom.
Przeczę ruchem głowy. Nie chcę jej zostawiać.
– Idź – powtarza. – Masz wyjazd na mecz za trzy godziny. Ja się nią zajmę – obiecuje. Skinam wreszcie potwierdzająco głową, po czym wstaję z krzesła i całuję ją w blady policzek.
– Do zobaczenia, mała – szepczę, po czym zgarniam plik niebieskich listów, które ściskam mocno w dłoniach.
Moja mała Bérénice na kartkach wspomnień o tym, kim byliśmy i czym moglibyśmy się stać.


Zamknięcie oczu i świat nagle znika.
Mrugnięcie i Bérénice znów się pojawia ze swoim pięknym, tajemniczym uśmiechem.
Kolejne mrugnięcie i nie ma jej przez ułamek sekundy.
Dziwny jest ten świat i dziwne są te wieczory z nią, choć bez niej jeszcze dziwniejsze. Bérénice miesza mu w głowie od pół roku lepiej od wszelkiego rodzaju alkoholów i wciąż nosi futro z norek, choć na dworze jest za ciepło.
– Ściągnij to futro, mała – prosi Cleverley, nie mogąc znieść, że w tej cholernej restauracji ona nadal siedzi w ciepłym odzieniu.
– Nie nalegaj, Tom – odpiera.
– Dlaczego?
Bérénice uśmiecha się czarująco, po czym wyszeptuje swoje nieodłączne:
– Sekret.
Na to Tom Cleverley potrafi już tylko się roześmiać, doceniwszy bardzo dawno tajemniczą magię swojej ukochanej Francuzki.
– Jak wiele masz sekretów, mała?
Ona znów uśmiecha się czarująco, zmysłowo, rzucając, że wiele i może pewnego, magicznego dnia coś niecoś ujawni w świetle świec i księżyca.
– Okrutna – kwituje Tom. – Masz ochotę może na deser?
Brunetka przeczy ruchem głowy.
– Mam ochotę stąd wyjść. I mam serdecznie dość wiecznego spotykania się w restauracjach, w mieście, w muzeach i tak dalej. Zero w tym prywatności a mnóstwo…
– To takie eleganckie i dostojne, że spotykamy się zawsze na dobrej kolacji, a nigdy nie chodzimy razem do Subwaya na wielką kanapkę z kurczakiem, toną sałaty i majonezu.
Twarz Bérénice się rozjaśnia, po czym odkłada sztućce i postanawia wstać.
– Tom, możemy skończyć z eleganckimi restauracjami. Na deser pójdziemy do McDonalda, a potem… – Bérénice urywa, jednakże nie ma to żadnego znaczenia.
Wystarcza to jedno pytanie, które pada kilka godzin później i którego na pewno jest świadoma, chociaż powoli zasypia:
– Kocham cię, wiesz o tym?


„it’s in the water baby, it’s in the pills that pick you up

Cześć, Tom.
Kocham Cię, wiesz o tym, kretynie?
Kocham Cię. Kocham Cię ja, ta prawdziwa Bérénice, której nigdy nie poznasz. Kocham cię ja, Bérénice, która wcale nie pali wiecznie tego wiśniowego paskudztwa i która wcale nie mówi z mocnym akcentem. Chociaż obie te cechy trochę ograniczyłam w granej przez siebie postaci, ażeby była bardziej podobna do prawdziwej mnie.
Jeśli już Cię kocham, co gorszego może się wydarzyć?
Chciałabym, byś mógł poznać prawdziwą mnie. Ale nie możesz; nie mam cholernego prawa pokazać Ci kobiety, która podjęła się tego pieprzonego zadania i oszukuje Cię od pół roku.
Nie możesz mnie poznać, Tom.
Widzisz, tak bardzo pragnęłam Twej uwagi, że w ostateczności pewnego dnia odrzucę wszystkie Twoje i moje uczucia, ażeby uciec.
Tom, najdroższy, jak możesz być tak naiwny, by jeszcze przy mnie trwać?
Ja wcale nie płaczę, słowo. To tylko rozlana woda rozmazała atrament.

Bérénice.”


Nie lubię świąt. Mama całe święta narzeka, że wciąż nie mam żony. Babcia wypytuje, kiedy się ożenię. A ojciec dopieka mi z powodu Sophii, która jest już w drugiej ciąży i zawsze odwiedza nas w Boxing Day. Właściwie, odwiedza ich, bo ja gram wtedy mecz. To nie jest głupie wyjście, jakkolwiek Sophia raz w miesiącu, zawsze dziesiątego, wyciąga mnie o punkt pierwszej na lunch i każe opowiadać, czy coś się zmieniło.
Najgorsze jest to trwanie bez zmian, tych zaś nie ma już od bardzo dawna.
– Będzie dobrze – zawsze szepcze Sophia, moja pierwsza miłość i pierwsza przyjaciółka na całe życie. Piękna Sophia, o której nigdy nie zapomnę i której nigdy nie będę już kochał.
Sophia szczęśliwa beze mnie i Sophia obdarta przeze mnie z młodzieńczych marzeń. Sophia będąca jednak wspaniałą matką, wspaniałą żoną i wspaniałą kobietą. Lub po prostu Sophia, kobieta, na którą nie zasługiwałem. Musiałem dostać w udziale taką Bérénice, Bérénice może tylko z pozoru idealną, bo tak naprawdę prawdziwą jedynie na niebieskiej jak jej oczy papeterii sygnowanej nazwiskiem Lacroix.
Bérénice, którą kochałem trochę za mocno i trochę się tą miłością dusiłem. I Bérénice, która nigdy nie powiedziała, gdzie popełniłem błąd w kochaniu jej całym cholernym sercem, gdzie zabrakło nawet odrobiny egoizmu potrzebnego do ucieczki, gdy ta była jeszcze możliwa.
Czyli bardzo dawno temu.
Nie lubię też świąt dlatego, że nie mogę spędzać ich całych przy niej. Zamieniamy się dyżurami, ażeby na pewno nie została sama, ale podczas tych kilku dni to on jest tam o wiele dłużej. Zaś powinno być na odwrót, bo to ja ją kocham do tego stopnia, że nawet odchodząc, wiem doskonale, że wrócę.
Zresztą, on też to wie i chyba już przez ten cały, długi okres czasu pogodził się z myślą, że nie wygra tej walki walkowerem.
Po prostu musimy czekać na nią, na to, aż nareszcie spojrzy nam w oczy i po raz pierwszy od bardzo dawna delikatnie się uśmiechnie, a jej policzki nabiorą rumieńców.


– Bérénice… – szepcze Tom, wodząc opuszkami palców po gładkiej skórze jej szyi.
Brunetka obraca twarz w jego stronę, spoglądając pełnymi czułości niebieskimi tęczówkami wprost w jego oczy.
– Hmmmm? – mruczy przeciągle, wciąż w ten zmysłowy sposób.
– Pójdę za tobą choćby na koniec świata.
Panna Lacroix wybucha wdzięcznym śmiechem, a następnie skrada jeden czy dwa pocałunki z jego ust.
– Nie będę uciekać na koniec świata – odpowiada.
Tom wzdycha, przygarniając ją do siebie, Bérénice zaś przytula policzek do jego serca, które bije tylko dla niej i ma ochotę się rozpłakać. Magiczna, tajemnicza i uwodzicielska Bérénice
Jego własna Bérénice, jakkolwiek oszukana by nie była. Tom tego nie wie i nigdy się nie dowie, w końcu dlaczego miałaby mu się do tego przyznać?
Wystarczy, że kocha ją właśnie taką – wciąż tajemniczą, niesamowicie piękną, nie raz ubraną jedynie w czarne norki, które z satysfakcją może z niej ściągać, wciąż mówiącą o sobie niewiele i wciąż zaciągającą z francuska, choć odrobinę mniej.
– Kochanie, masz gdzieś zapalniczkę? – pyta nagle Francuzka.
– Powinnaś rzucić – odpiera, mając na myśli fajki. Bérénice śmieje się głośno.
– Lubię wiśniowe papierosy. Nadają mi charakteru i uroku, nie uważasz, Tom?
Wyraźnie się z nim drażni, lecz powoduje to tylko uśmiech na jego twarzy i falę szczęścia rozlewającą się po jego ciele. Nawet dywan w salonie wydaje się być o wiele mniej niewygodny, choć leżenie na nim od kilku dobrych godzin na pewno nie będzie dobre na kręgosłup.
– Zmysłowości, chciałaś powiedzieć, skarbie – odcina się.
Francuzka wzrusza ramionami trochę obojętnie.
– To masz zapalniczkę?
– Nie palę, kochanie. Miałaś swoją w futrze.
– Dwa tygodnie temu, póki jej nie wyrzuciłeś, bo powinnam przestać palić – prycha Bérénice.
O tym szkopule to chyba jednak Tom Cleverley zapomniał. Jakkolwiek, kto o to dba? Po ponad sześciu miesiącach pannie Lacroix udało się zachować swoją tajemniczą aurę, więc brak wiśniowych papierosów u jej boku niewiele zmieni.
– Bérénice, kochasz mnie? – pyta nagle.
– Kocham, ale będę kochać mocniej, jeśli dasz mi zapalniczkę albo jakieś zapałki – odpiera, miotając się gdzieś po salonie.
Tom wzdycha.
– Chodź do mnie, skarbie – prosi. – Zostaw fajki w spokoju i wracaj do mnie.
Niechętnie wraca, przytulając się doń mocno i okrywając oboje kocem zazwyczaj bezczynnie spoczywającym na brzegu sofy.
– No, co chcesz, angielska mendo? – mamrocze brunetka, za co dostaje buziaka w czubek głowy.
– Rzuć fajki w cholerę, co? Tak dla mnie.
No i Bérénice rzeczywiście te fajki dla ciebie rzuciła. Tego właśnie chciałeś, Tom?


„it’s in the water baby, it’s in the special way we fuck

Cześć, Tom.
To pierwszy i zapewne ostatni list, który odważę się napisać w Twoim mieszkaniu, przy Twoim kuchennym stole i Twoim wiecznym piórem, które znalazłam w sekretarzyku. Albo to pióro pozostawione przez Sophię, na której wesele tak bardzo chcesz mnie zabrać.
Cóż, przecież już powiedziałam, że tam pójdziemy. Kupiłam nawet sukienkę, chociaż jest ktoś, komu ten pomysł bardzo się nie podoba.
Jest ktoś, to powtarza mi, że za długo ciągnie się ta farsa i powinnam już osiągnąć sukces i przestać grać. Powinnam porzucić Ciebie i Bérénice, którą nigdy nie będę, chociaż tak bardzo bym chciała.
Z każdym dniem marzę o tym coraz mocniej i nawet nie wiesz, jak jestem Ci wdzięczna za tę uwagę o fajkach. Za ten mały szantaż emocjonalny przeprowadzony na tamtej Bérénice, dzięki któremu mogę być choć trochę bardziej sobą, mogę choć trochę mniej grać.
Najbardziej boli, kiedy się kochamy. A właściwie kiedy ja kocham Ciebie, a ty kochasz ją. Ze mną tylko się pieprzysz, bo ja nie jestem nią. Nie jestem Twoją wymarzoną, tajemniczą Bérénice.
Na Boga, ja nawet nie jestem brunetką, a co dopiero tą Bérénice, postacią, którą zbudowałam jedynie dla Ciebie. I tak gram ją o wiele dłużej, aniżeli było to w planach.
Cóż, w planach nie było zakochiwania się w Tobie, Tom.
Ale Cię kocham i to boli bardzo, bardzo mocno.
Wiesz co, przepraszam, kurwa mać, przepraszam Cię za wszystko, a szczególnie, że wtedy celowo zostawiłam to futro i numer telefonu.
I kocham Cię, Tom.
Kurwa, poszłabym za Tobą dalej niż na koniec świata, ale ty nigdy byś nie zrobił tego dla prawdziwej mnie.
Pora się wycofać, Tom. I tak nie poznasz mnie nigdy bez maski, kiedy już ucieknę.

Bérénice.”


– Cześć, Tom – mamrocze, patrząc ukradkiem na niebieskie kartki rozłożone na pościeli. – Jak ona?
Wzruszam ramionami, próbując nie myśleć o weselu Sophii i o tym, kiedy traciłem Bérénice po raz pierwszy, a może ostatni.
– Bez zmian – odpieram jak zawsze, muskam ustami jej policzek i dodaję: – Kocham cię, mała, wrócę niedługo.
A potem zostawiam ją w jego opiece i pośród ich prywatnego języka zakrawającego tylko nieznacznie o francuski, którego nigdy się nie nauczyłem. Może wtedy zrozumiałbym, że tracę Bérénice, kiedy jeszcze można było się uratować.


Bérénice Lacroix bardzo nie chciała swoją zmysłową osobą, którą nigdy tak naprawdę nie była, przyćmić cudownej, eterycznie pięknej i bardzo naturalnej panny młodej.
Ups, nie wyszło. A przecież zaledwie przeczesała włosy szczotką, zrobiła cienkie kreski na powiekach, dwukrotnie wytuszowała rzęsy i umalowała usta czerwoną szminką. Z sukienką przecież też nie przesadziła, wybrała najprostszy z modeli, zwyczajną czarną do połowy uda łączoną z czerwonymi szpilkami.
Przecież chciała wyglądać po prostu zwyczajnie, a jednak przez cały czas ma wrażenie, że męskie spojrzenia miast koncentrować się na wyglądającej jak śliczna, różowa beza Sophii, skupiają się tylko na niej.
Jakkolwiek Tom nie puszcza jej dłoni i co kilka chwil schyla się, by wyszeptać:
– Kochanie, nie denerwuj się, to jeszcze nie nasz ślub.
Niby taki słodki żart, jednak gdzieś wewnątrz Bérénice ścina, zaś dla Toma słowa te są najprostszą obietnicą przyszłości, o której braku wciąż nie wie.
Bérénice jednak w odpowiedzi uśmiecha się bardzo szeroko i tylko pozornie bardzo szczerze, po czym odpowiada:
– Po prostu mam wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzą.
Tom śmieje się cicho.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą w całym towarzystwie.
– To dzień Sophii – oponuje.
– Która wygląda jak beza i która jest zapatrzona w swojego męża jak w obrazek – przerywa jej. – Skarbie, jesteś najpiękniejsza na świecie.
Dla Toma Cleverleya szczególnie.
– I błagam cię, wyluzuj i dobrze się baw. To tylko ślub mojej przyjaciółki, a z wesela i tak szybko się urwiemy, pasuje? – dodaje z cwaniackim błyskiem gdzieś w oczach. Bérénice skina lekko głową.
Rzeczywiście, urywają się stosunkowo szybko, jednak może bardziej z nadmiaru alkoholu, który panna Lacroix w siebie wlewa może ze strachu, a może z nerwów. Może to z nadmiaru obietnic szeptanych bezgłośnie i bezwymiarowo, z nadmiaru marzeń i życzeń, a szczególnie tego cudownie słodkiego i ironicznego wydźwięku słów „Teraz pora na twoje wesele, Tom’”, które padają z ust Sophii, szczęśliwej żony i pierwszej kobiety, którą Cleverley kochał.
Chyba tylko Bérénice wie, że jeśli już ma być wesele, na pewno nie ona będzie panną młodą.
Może właśnie dlatego Bérénice się upija, a potem pamięta tylko, że znajdują się w jego domu, w jego łóżku i kochają się bardzo głośno, może też trochę strachliwie. Albo Tom kocha się z wyobrażeniem kobiety, którą ona na pewno nie jest, zaś ona poddaje się temu i w głębi siebie dusi łzy, bo wie, że właśnie nadeszła ta chwila.


„it’s in the water baby, it’s in your family tree

Cześć, Tom.
Właśnie Ci uciekłam, wierzysz w to?
Znaczy się, pewnie jeszcze śpisz. Jest środek nocy, a ja dopiero weszłam do swojego mieszkania i zobaczyłam Jorge, który nawet słowa nie powiedział.
Nawet mnie to nie dziwi. W sumie wszystko zbyt się skomplikowało, żeby mógł się odezwać. Albo żeby chciał się odezwać.
Trochę płaczę, Tom. Trochę bardzo, bo już się nie spotkamy. Nie powinniśmy tego robić, bo nadeszła już ta chwila, kiedy muszę uznać wyższość uczuć nad wszystkim i uciec.
Jorge ostrzegał, że jeśli przeciągnę to w czasie, wcale nie okażę się taka dobra w tym wszystkim, bo po prostu się zakocham. Ups, znów miał cholerny skurwiel rację.
W każdym razie, pora ściągnąć maski i zostać prawdziwą Bérénice. Tylko co ja zrobię z peruką i resztkami wiśniowych fajek wraz z futrem z norek? Sztucznym na szczęście.
A, no i zapomniałabym o miłości do Ciebie. Ale z tym sobie poradzę, w końcu przecież od początku jakaś część mnie, tej prawdziwej mnie, prawdziwej Bérénice podpowiadała mi, że przegram tę walkę.
Eh, nie lubię, kiedy ma rację.
Pora się żegnać, Tom.

Bérénice.”


Telefon zadzwonił niespodziewanie. Nie była to jednak bynajmniej Bérénice, która od dwóch tygodni milczała i nie było żadnej, cholernej opcji, ażeby ją odnaleźć. Tom siedział cały ten czas jak na szpilkach i właściwie nie był w stanie nawet myśleć.
Tylko panikował i ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego Bérénice zniknęła zaraz po weselu Sophii, skoro ich życie właściwie było idealne.
Telefon zadzwonił niespodziewanie, kiedy leżał na dywanie w salonie, gdzie kochali się po raz pierwszy i wiele razy więcej, i w słuchawce usłyszał tylko, że musi czym prędzej stawić się w North Manchester General Hospital w sprawie pani Bérénice Lacroix. Telefonistka więcej powiedzieć nie chciała, Tom zaś o mało nie rozbił klubowego chevroleta co najmniej z cztery razy o przydrożne drzewa, a potem jeszcze prawie nie zabił biednej pielęgniarki przed recepcją. I tej, która zbyt wolno szukała jego ukochanej w bazie danych w recepcji zaraz po wydyszeniu, że powinna się gdzieś tutaj znajdować Bérénice Lacroix, też.
– Miał pan na myśli Bérénice Lacroix-Paz?
Tom chyba jednak nie słyszy dokładnie biednej recepcjonistki, bowiem tylko przytakuje głową.
– Przywieziona z wypadku samochodowego jakieś półtora godziny temu. Proszę udać się na drugie piętro w stronę sali operacyjnej. Pani Lacroix-Paz powinna być teraz operowana.
Możliwe, że wszystkie te czynności wykonuje w szoku, a może to tylko adrenalina i niewiara, bo co mogło stać się jego cudownej, słodkiej Bérénice?
Przed salą operacyjną siedzi mężczyzna w okolicy czterdziestu-czterdziestu pięciu lat. Trochę już wyłysiały i wyraźnie zdenerwowany.
– Tom? – pyta głosem, który angielski piłkarz na pewno już słyszał. – Jestem Jorge. Jorge Paz.
Chwila zastanowienia.
– Współlokator Bérénice? – upewnia się.
Na to Jorge przeczy z delikatnym uśmiechem ruchem głowy.
– Mąż Bérénice. Miała wypadek, kiedy do ciebie jechała. Poważny uraz głowy, czy coś takiego… – jednakże reszty nie słyszy, bowiem w głowie wciąż dźwięczą mu pierwsze słowa owego Jorge, męża jego ukochanej Bérénice.
Nic dziwnego, że w pewnej chwili Tom po prostu odwraca się i chce wychodzić, kiedy w jego dłonie Jorge wciska kilka niebieskich kartek papieru. Ponumerowane, choć nieułożone w kolejności. Ciekawość nakazuje Tomowi Cleverleyowi jednak przysiąść obok swojego konkurenta – choć wciąż nie potrafi uwierzyć, że Bérénice śmiała mieć męża! – i sięgnąć po ostatnią z kartek z numerem ósmym.
A potem zacząć dusić w sobie łzy, bo tak perfekcyjnie oszukała go kobieta, którą kocha wciąż i nigdy nie przestanie.
Nim świat przestaje istnieć, słyszy jeszcze pełne współczucia:
– Bérénice naprawdę cię kocha.


„it’s in the water baby, it’s between you and me

Cześć, Tom.
Mijają dziś dwa tygodnie od wesela Sophii. Dwa tygodnie nie mam żadnej wieści o Tobie i bardzo umieram. Jorge też to widzi.
Znów jestem tylko dawną Bérénice, prawdziwą Bérénice. Wyrzuciłam czarną perukę i patrzę w lustro na kobietę o miodowych blond falach sięgających biustu, które tak skutecznie ukrywałam. Patrzę na to, co zostało na długo ukryte pod maską, i chcę płakać. Zresztą, ja dużo ostatnio płaczę.
Jorge szlag trafia. Krzyczy na mnie, że miałam jedynie Cię oszukać tak, jak potrafię tylko ja, a potem zwiać. Miałam to zrobić szybko i bardzo skutecznie, a nie udawać kogoś, kim nie byłam, i zakochać się.
Przepraszam, że jestem taką straszną suką, ale z tym zadaniem przytrafiło mi się moje największe szczęście – miłość do Ciebie. Nawet jeśli Ty kochałeś tylko tę Bérénice, którą nigdy nie będę. Bérénice udawaną i graną, stworzoną na potrzeby świata i ochrony samej siebie.
Nieudolniej dość, jeśli na to spojrzeć z jakiegoś dystansu.
Nigdy wcześniej nie miałam odwagi napisać do Ciebie o Jorge. Nie miałam odwagi o nim mówić, o nim myśleć, czy wspominać gdzieś w snach. Jorge, mój mąż, który bawi się ze mną w ten wspaniały biznes okradania bogatych na cele podobno charytatywne. Jorge, mój mąż z Argentyny, którego poznałam w Anglii, w której żyję od wielu lat, bo nigdy nie skończyłam filologii klasycznej na Sorbonie, a prawo administracyjne studiowałam już w Szkocji, z której tak naprawdę pochodzi akcent, którym posługuję się na co dzień.
Teraz nie mam nic do stracenia, więc mogę powiedzieć Ci, kim jest prawdziwa Bérénice. Ta Bérénice, która Cię wciąż kocha i która umrze, pielęgnując wspomnienie tej miłości i jej ostatnie płomyki o chwilę dłużej od swojego życia.
Tom, może powinnam do Ciebie wrócić, ale boję się, że nie zaakceptujesz kobiety, którą jestem tak naprawdę. Że zabraknie ci tajemniczości, zmysłowości i tej elegancji, której nigdy do końca nie wykorzeniliśmy z naszej relacji.
Ale ja naprawdę Cię kocham i jeśli tylko byś tego chciał, odeszłabym od Jorge.
O miłość trzeba walczyć. Nawet jeśli czasami ona sama to za mało.

Bérénice.”


Bérénice Lacroix-Paz jechała do mnie, z walizką pełną swoich rzeczy i postanowieniem rozwodu, już po rozmowie z Jorge, a właściwie karczemnej awanturze. Prawdopodobnie to spowodowało jej nieuwagę i nagle po prostu wjechała w jakiś mur. Wyszła z tego cało, ale z poważnym urazem mózgu.
A to wszystko stało się bardzo dawno temu, zaś od tamtej nocy po weselu Sophii już nigdy nie usłyszałem jej głosu i nie ujrzałem uśmiechu. Zobaczyłem ją ponownie poobijaną, jasnowłosą, śpiącą w kilka dni po wypadku.
Odchodziłem tysiące razy, ale trzymała mnie miłość do niej. Wciąż trzyma, podobnie jak nadzieja, że kiedyś Bérénice się obudzi.
Jakkolwiek czekam na nią już długie i bardzo ciężkie pięć, może sześć lat. Jorge też czeka, nawet ze mną nie walczy. Po prostu pilnuje, by nie obudziła się sama, by zawsze ktoś był przy niej.
Pięć czy sześć lat to szmat czasu, by zacząć żyć od nowa.
Ale ja mam czas, mogę czekać w nieskończoność. W końcu całe życie przede mną.
Mam tylko nadzieję, że za dwadzieścia lat nie ocknę się wciąż przy jej łóżku w prywatnej klinice i nie uświadomię sobie, że Bérénice Lacroix już nigdy nie wstanie, a ja zmarnowałem dla niej młodość.