Od autorki:
Generalnie nienawidziłam pierwszego
tysiąca słów tej pisaniny, tworzyłam je ponad miesiąc. Potem już jakoś
popłynęło. Chociaż w sumie nienawidziłam wielu rzeczy, pisząc to. Nevermind. Ze
dwa-trzy fragmenty, cudowne fragmenty, są pióra Marty, dziękuję za tę pomoc niesamowicie
bardzo. Miłego czytania.
Czas
pisania: listopad – grudzień
2014.
Długość: 12 stron.
Dedykacja: Mojej siostrze bliźniaczce z okazji kolejny
urodzin. Wszystkiego najlepszego, kochanie, nawet jeśli ponad miesiąc za
wcześnie. Tqm.
~*~
give me touch, cause I’ve been missing it to feel something
Zimno. Zgiełk. Tłum. Krzyk.
Ludzie.
W środku tego wszystkiego – ty.
Dławisz się łzami, nie możesz wydobyć z
siebie głosu. Nikt tego nie zauważa.
Siadasz na środku mokrego od londyńskiego
deszczu szarego chodnika, chowasz twarz w dłoniach.
Nie, nie masz ze sobą parasolki, ani nawet
jakiejkolwiek kurtki przeciwdeszczowej. Tylko ta szara, luźna bluzka, czarne
legginsy i wiśniowe, podniszczone już martensy. Nawet nie czujesz zimna.
Przyzwyczaiłaś się do niego, siedząc na chłodnym chodniku od przeszło godziny.
Choroba, przeziębienie? Pieprzyć to. Płyty chodnikowe przy stacji metra
Holloway Road są magnesem, od którego nie możesz się odczepić, nieważne, jak
twoje życie by nie bolało.
Wyciągasz z plecaka paczkę Marlboro i
niebieską zapalniczkę. Potrząsasz nią, gaz się kończy, a ty przecież jesteś nie
w humorze, by kupić kolejną w Tesco Express. To dwa przystanki dalej, aż o dwa
za wiele. Nie chce ci się dzielić powierzchni życiowej z kibicami Arsenalu.
Nawet, jeśli to miałoby trwać jedynie pięć minut. Nawet jeśli kolejnym
przystankiem na północ jest Arsenal.
A przecież jesteś właśnie tutaj, na Holloway
Road, w miejscu, gdzie nie uświadczysz nikogo w barwach twojej zapalniczki, a
co najwyżej serca. Ale do tego się nie przyznasz, ten temat budzi w tobie zbyt
wiele skrajnych uczuć. Nie lubisz wspominać, zamknęłaś tamtą historię,
zostawiłaś ją za sobą i tylko nie wiesz teraz, co ze sobą właściwie zrobić.
Nie przychodzisz czasami w rejony Arsenalu z
tęsknoty, lecz z bezsilności wobec pustki własnego życia. Wcale nie żałujesz i
nie łudzisz się, iż nagle trafisz nań na jednej z ulic, po czym rzucisz się w
jego ramiona. Nawet o tym nie myślisz, bez niego żyje ci się o wiele lepiej.
Nie wiesz tylko, co ze sobą zrobić.
Masz na imię Kaya, siedzisz na zimnych
płytach chodnikowych Holloway Road, zapalniczka nie chce z tobą współpracować,
klniesz pod nosem, a zimne porywy wiatru przeszywają twoje ciało. Naprawdę
powinnaś być gdziekolwiek indziej, a najbardziej w swoim mieszkaniu, otulona
ciepłym, czerwonym kocem i wełnianym swetrem. Najbrzydszym, jaki w życiu
widział, cytując jego. Nie żeby obchodziło cię wtedy jego zdanie, nie
wspominając o teraz. Nawet nie jesteś pewna, czy zostały w tobie jakiekolwiek
uczucia, choćby trochę żalu.
O wiele bardziej skupiasz się na Londynie. Na
pieprzonej Holloway Road i zimnych płytach chodnika, które powodują dreszcze co
jakiś czas przemierzające twój kręgosłup. Powinnaś była założyć coś więcej niż
tę szarą bluzkę, powinnaś była zabrać z mieszkania kurtkę, bluzę, cokolwiek.
Znowu skończy się grypą, ale nie dbasz o to.
Przynajmniej już nie płaczesz, a zapalniczka
nareszcie zechciała współpracować i fajka delikatnie tli się pomiędzy twoimi
smukłymi palcami ubrudzonymi czarnym tuszem i odrapanym, wiśniowym lakierem na
paznokciach. Perfekcyjnie pasuje do starych martensów, choć dopiero teraz to
spostrzegasz.
Powinnaś wracać, Kaya. Wstać z chodnika,
otrzepać się i ruszyć przed siebie. Problem w tym, że i tak jesteś niezauważana
przez nikogo, więc co za różnica, gdzie zostaniesz. Ach, ta brytyjska flegma
zakrawająca o ignorancję.
Właściwie, nawet nie lubisz tego cholernego
miasta. Londyn wcale nie jest tym wymarzonym miejscem na ziemi. Brudny,
śmierdzący, hałaśliwy. Pierdyliard turystów, jeszcze więcej podpitych fanów
Premier League i brudna Tamiza. Mieszanka kulturowo-rasowa, która tak naprawdę
zamienia się w błoto. Tutaj nie ma „swoich”, tutaj wszyscy są „obcy”. Jak
odnaleźć się w takim miejscu?
„Trzeba się tu urodzić” – mawiają.
Ale ty tu się urodziłaś, ba, mieszkasz
nieprzerwanie od dwudziestu jeden lat. Studiujesz grafikę i filologię
islandzką. I na co ci to wszystko? Na nic. I tak siedzisz teraz na pieprzonym
chodniku pod stacją Holloway Road i czekasz. Na pewno nie na zbawienie.
Nie cierpisz Londynu, szczególnie jego
północnej części. Nienawidzisz każdego fragmentu tego miasta w sumie po obu
brzegach Tamizy; najchętniej wyprowadziłabyś się poza stolicę Zjednoczonego
Królestwa, byleby tylko na południe. Opcjonalnie do Reykjaviku.
Islandia to jedyna myśl, która budzi jeszcze
uśmiech na twojej twarzy. Kiedyś był jeszcze on, ten wspaniały mężczyzna,
oplatający ramionami twoje ciało w poczuciu wieczności i harmonii. Fenomenalnie
jednak – wcale nie masz złamanego serca. Nie tęsknisz, nigdy tego nie robiłaś.
Może jesteś trochę nieczuła, Kaya. Albo straciłaś skrupuły. W sumie i tak o to
nie dbasz.
Jesteś po prostu Kayą, ubraną za cienko, z
wypalającą się fajką pomiędzy palcami, zamyśloną, trochę nieobecną i szczerze
nienawidzącą świata, w którym przyszło ci żyć.
Świata, nie jego. On jest ci obojętny już od
bardzo dawna. Kiedyś na pewno go kochałaś – potrafisz kochać, prawda, Kaya? –
ale wyraźnie podkreślasz czas przeszły. Podwójną linią, pisząc niewidzialnym długopisem
na udach.
Kiedyś go kochałaś, ale teraz czujesz jedynie
rozczarowanie. Jeszcze jakiś czas temu piekielnie pragnęłaś go znienawidzić,
oskarżyć o wszystkie krzywdy, o każdą wojnę na świecie i stworzyć w głowie jego
nowy wizerunek – Aarona Ramseya, który wcale nie jest bohaterskim, wspaniałym
piłkarzykiem tego pieprzonego Arsenalu.
Chociaż ty w sumie nic nie wiesz o piłce,
Kaya. Ważniejsza jest Islandia, grafika i fajki. Przeklinasz się nawet w
myślach, bo nie wzięłaś z mieszkania telefonu, a nachodzi cię ochota na Sigur
Rós. Jednakże równie szybko przemija.
– Powinnaś była założyć chociaż jakąś kurtkę.
– Spierdalaj – mamroczesz, nawet nie
spoglądając na doskonale znanego ci osobnika, który śmiał zakłócić twoje
rozmyślenia i spokój.
– Trzęsiesz się z zimna na chodniku, łudząc
się, że ktoś wreszcie przejedzie ci po nogach, Kaya? – ironizuje lekko,
okrywając cię swoją sportową kurtką. Na pewno klubową.
– Kurwa, spierdalaj – warczysz wściekła, gdy
czujesz tuż przy palcach wypalającego się do końca, wciąż trzymanego przez
ciebie papierosa. Powiedziałabyś nawet, że boli, ale jest to ten rodzaj
przyjemnego bólu. Bólu, który sprawia, iż nie myślisz o czymkolwiek innym. –
Nie chcę twojej pieprzonej kurtki, Ramsey – dodajesz, ale nie zrzucasz z siebie
odzienia. Dopiero teraz czujesz, jak zimno jest na dworze, ale wciąż nie masz
ochoty wstać z ziemi i wrócić do domu.
A powinnaś to zrobić, bowiem każda sekunda u
boku Ramseya jest zła. Nie boli, Kaya, ból już dawno odszedł. Jesteś tylko
wściekła, że on tu jest, że okrył cię swoją kurtką i że w ogóle śmiał znów
wchodzić w twoje życie.
– Nienawidzę cię, Ramsey – burczysz, gdy
obejmuje cię ramieniem i przyciska do swojego boku. Nie chce ci się nawet go
odpychać, chyba jesteś zmęczona, na pewno zmarznięta, a kolejny papieros
zostałby wyrwany z twojej dłoni, nim jeszcze zdążyłabyś go zapaliła. Pieprzony
Aaron.
Śmieje się krótko, kiedyś to na ciebie
działało. Teraz masz jedynie ochotę wbić mu nóż w tętnicę, ale tego też nie
robisz. Nie robisz absolutnie niczego i nie chodzi nawet o brak noża.
Jesteś zagubiona w waszej przeszłości,
rozstaniu i wypalonych uczuciach, Kaya.
– To zawsze jakieś uczucie, nawet stosunkowo
ciepłe.
– Jeszcze rzuć teraz jakąś idiotyczną
sentencją z Coehlo – ironizujesz.
– Dlaczego jesteś taka niemiła, kochanie?
Uśmiechasz się fałszywie i najbardziej czułym
szeptem wypowiadasz słowa, których powinien być już od bardzo dawna świadom:
– Bo cię nienawidzę, Aaron. I nie jestem
twoim kochaniem – dodajesz z nutką obrzydzenia w głosie.
Kiedyś kochaniem byłaś. Kiedyś byłaś
najważniejsza i nikt poza tobą się nie liczył. Walczyłaś o jego miłość, trwałaś
przy nim w najgorszych chwilach i byłaś najwierniejszym kibicem. Ale wam nie
wyszło. Po prostu pewnego dnia wszystko przestało istnieć i już nie wróciłaś.
Nie wrócisz.
Zrzucasz jego kurtkę z ramion, wyrwawszy się
z Aaronowych objęć. Wstajesz i otrzepujesz się z kurzu ulicy, a potem bez słowa
odchodzisz. Jesteś mistrzynią świata w zostawianiu Aarona Ramseya. Szczególnie
od kiedy go nie kochasz od bardzo, bardzo dawna.
Wracasz do mieszkania i, pozbywszy się butów,
idziesz do kuchni. Znajdujesz świeżą zapalniczkę, odpalasz kolejnego papierosa,
po czym zaczynasz grzebać po szafkach, nie będąc pewną, czego właściwie
szukasz. Oparta o surowo białą ścianę swojego mieszkania łyżeczką wyjadasz
kakao z pudełka. Palisz te swoje mentolowe fajki jedna za drugą. W tle słyszysz
Sigur Rós i właściwie chce ci się tak trochę płakać. Ale nie jesteś w stanie
powiedzieć dlaczego. Sigur Rós są smutni i kojarzą ci się z największymi
marzeniami i najpiękniejszą miłością – Islandią.
Nigdy nie podzieliłaś się nimi z Aaronem,
zawsze wyłączając odtwarzacz, gdy się pojawiał tuż obok ciebie. Oddałaś mu
każdy kawałek swojego życia, oddałaś mu całą cholerną siebie, Kaya, ale tego
jednego zespołu pilnowałaś niczym największego sekretu. Musiałaś mieć coś tylko
dla siebie i dzięki temu po rozstaniu przez długie miesiące znosiłaś jedynie
islandzkie słowa otoczone mrocznymi nutami, bo tylko to w pełni należało do
ciebie.
Nigdy nie żałowałaś, że zostawiłaś coś dla
siebie. Szczególnie kiedy nagle się rozstaliście, bo rzeczy poszły źle i nie
umieliście dalej ze sobą istnieć. Nie potrafisz sobie przypomnieć, kto to tak
naprawdę zepsuł, kto pierwszy zaproponował rozstanie, odpoczynek od siebie, kto
na to z krzykiem przystanął i spakował pierwszy swoje rzeczy. Nie pamiętasz,
czy to ty rzucałaś wściekła naczyniami, czy może jednak byłaś zimno obojętna,
czułaś, jakbyś oczyszczała swoje życie z negatywnej energii zwanej Aaronem
Ramseyem.
Możliwe, że to ty byłaś tą nieubłagalną suką,
która kazała mu się wynosić, bo miała wszystkiego dość. A może wcale tak nie
było. Zakopałaś to perfekcyjnie w czeluściach pamięci i obecnie wiesz tylko, że
nie czujesz niczego, nawet nienawiści, i że nie mogliście być razem, bo po
prostu nie mogliście. Kaya, a gdzie w tym wszystkim logika?
Obejmujesz ramionami kolana, opadłszy na
drewnianą podłogę swojego mieszkania. Dookoła ciebie znajduje się dużo papieru
i ołówki, jednak nie tego potrzebujesz. Odstawiwszy kakao na podłogę, po chwili
wstajesz, ażeby schować opakowanie w którejś z szafek, opcjonalnie w lodówce.
Nie dbasz właściwie o porządek, dobrze żyje ci się w chaosie, który idealnie
odzwierciedla to, co dzieje się w twojej duszy.
Łapiesz za jakąś cienką, czarną kurtkę, chyba
wiatrówkę, modląc się, żeby w kieszeni znaleźć chociaż ze dwie fajki. Za dużo
palisz, Kaya. Bierzesz też torebkę i, zamknąwszy drzwi, kilka chwil później
czujesz na twarzy zimny powiew londyńskiego powietrza i głośny chaos
przejmujący władzę nad twoim umysłem. Tak jest prościej, nieprawdaż? Kupujesz
kolejną paczkę Marlboro, butelkę jakiegoś wina – nienawidzisz wina, ale picie
wódki z samą sobą brzmi tak cholernie żałośnie – i kolejną paczkę miękkich
ołówków. B8 powinny być odpowiednie, a w szufladzie powinnaś mieć jeszcze ten
genialny szorstki papier. Przy okazji w twoje dłonie wpada jeszcze węgiel do
rysowania, choć z jego zakupu zdajesz sobie sprawę dopiero w domu. Ponownie
włączasz Sigur Rós i pozwalasz umysłowi się wyłączyć, a dłoniom prowadzić
węgiel po papierze.
Nie jesteś portrecistką, Kaya. Nie jesteś
wielką malarką czy artystką. Ty tylko studiujesz filologię islandzką i grafikę,
potrafisz posługiwać się ołówkami, węglem i czarnym atramentem, farby nigdy nie
były twoją bajką. Podobnie jak kolory, chyba trochę nienawidzisz kolorów na
swoich amatorskich dziełkach, a Aaron chyba wciąż ma u siebie te kilka twoich
czarno-szaro-białych obrazów – miał? – gdy u niego bywałaś. Mieszkałaś,
pomieszkiwałaś, sama nie jesteś pewna. Chyba że się ich pozbył, jakkolwiek wielkich
pieniędzy by na twojej amatorskiej tak zwanej sztuce i tak nie zrobił.
Uśmiechasz się sarkastycznie do własnych
myśli. Jakby te pieniądze były mu do czegoś potrzebne przy sumie z czteroma
zerami na końcu, wpływającej każdego tygodnia na jego konto. Widzisz, mogłaś
przy nim mieć wszystko, nie żałujesz czasami, że wam nie wyszło? Ewentualnie –
że wszystko sakramencko spieprzyliście, szczególnie te chwile, gdy jedno z was
próbowało jeszcze ten związek ratować. Głównie był to Aaron, bo ty nie czułaś,
Kaya. Niczego nie czułaś, może poza ulgą i niewiedzą, co ze sobą zrobić, jak
już się rozeszliście.
Czy ty w ogóle go kiedykolwiek kochałaś?
Kaya, powinnaś umieć odpowiedzieć na to
pytanie. Powinnaś się nawet nie zastanawiać, skoro spędziłaś z nim tak wiele
miesięcy, tak wiele pieprzonych lat. Co poszło źle, skoro możesz tylko mazać
węglem po kartce papieru i w milczeniu podziwiać czarne ślady na swoich
dłoniach? Agresywna kreska, mocna, pełna nienawiści i zarazem pustki układa się
w niezrozumiałe wzory, twarze bez głębi, bez osobowości, w te wszystkie smutne
obrazy, które czasami przechowujesz w kartonowych pudłach pod łóżkiem, a
czasami bezceremonialnie i bez ani grama żalu drzesz na drobne kawałki.
Wszystko jest dla ciebie skomplikowane, ty
jesteś tak kurewsko skomplikowana.
Płaczesz, a czarna, podobno bardzo trwała kredka, której nie oszczędzałaś do
podkreślenia konturu oka, rozpływa się wraz z twoimi łzami. Wyglądasz może
trochę jak panda albo jak ktoś, komu złamali serce.
Sama mówiłaś, że twoje serce nie jest złamane.
Że Aaron nawet go nie tknął, nie pozwoliłaś mu. Kaya, kim ty właściwie jesteś?
Zasypiasz na podłodze, ażeby móc obudzić się
z jeszcze bardziej roztartą kredką, skołtunionymi włosami i policzkiem
umorusanym rysunkowym węglem. Wczorajsze prace są również rozmazane,
chaotyczne, niezrozumiałe dla ciebie o poranku. Ale się tym nie przejmujesz.
Zbierasz je tylko na kupkę i chowasz do pudełka pod łóżkiem, nie myśląc o
niczym. Jeszcze jesteś spokojna i nieświadoma całego zła, całej nienawiści
próbującej przejąć kontrolę nad twoim obojętnym sercem. Spoglądasz na zegarek,
ażeby stwierdzić, iż pozostało ci jedynie półtora godziny do pierwszych zajęć.
Ponownie zdążysz jedynie przygotować kawę w termicznym kubku i wrzucić rzeczy
do starej, wymęczonej przez lata użytkowania torebki, po wzięciu prysznica i
nałożeniu świeżej warstwy czarnej kredki. Poza kawą, mlekiem do niej i
pudełkiem kakaa i tak nie masz w szafkach niczego więcej. W myślach szybko
notujesz, że powinnaś zrobić zakupy, chociaż wiesz o tym od przeszło czterech
dni i wciąż żyjesz jedynie na pieczywie z pobliskiej piekarni kupowanym w biegu
do metra.
Aaron chociaż pilnował, żebyś jadła. Od kiedy
się rozstaliście, straciłaś jakieś pięć, może sześć kilogramów i to wcale nie z
tęsknoty czy innych bzdur. Nie masz apetytu, więc nie jesz, proste. Lepiej
skupić się na zajęciach, na ćwiczeniach z fonetyki islandzkiej i nauce nowych
zwrotów na ewentualną wejściówkę na translatoryce. Filologia islandzka to twoja
jedyna prawdziwa miłość; albo jedna z dwóch, gdzie tą drugą jest czarny tusz
rozlany na papierze i twoich palcach. Nie zalicza się jednak do nich Aaron,
wciąż nie jesteś pewna, czy kiedykolwiek w ogóle mógł konkurować z tą dwójką.
Prawdopodobnie nie. Przynajmniej z
dzisiejszego punktu widzenia nieczułego serca, które należy do ciebie,
pozbawionej złudzeń Kayi. Mogłabyś równie dobrze powiedzieć, że nad wszystkie
uczucia wybrałaś Islandię i grafikę. Nie czujesz się bynajmniej winna z tego
powodu, przecież tak jest prościej. Zero bólu, zero tęsknoty, jedynie czasami
pojawiasz się na Holloway Road i nie wiesz, co ze sobą zrobić. Gdzieś w głowie
tlą się ciche plany, nieśmiałe wizje przyszłości, ale nie potrafisz jeszcze ich
uchwycić na dłużej, przeanalizować, rozważyć, a potem wcielić w życie.
Potrzebujesz jeszcze czasu, Kaya. Może masz
te dwadzieścia jeden lat, ale jeszcze nie czujesz się dorosła. Może mieszkasz
sama i nawet w większości zarabiasz na skromne wydatki – zdominowane przez kawę
i fajki, czasami ołówki i tusz – ale nie jesteś gotowa zadecydować, jak powinno
upłynąć twoje życie. Wiesz tylko, iż dobrze ci bez Aarona, ani przez sekundę
nie żałujesz rozstania.
Nawet jeśli czeka na ciebie pod uczelnią i
uśmiecha się tak dziwnie ciepło, czule, jakby wciąż cię kochał. Możliwe, że
byłaś z nim, bo nie lubisz, kiedy jest komuś przykro z twojego powodu. Albo
byłaś z nim z litości i z przyzwyczajenia. Miałaś z siedemnaście lat, kiedy
zaczęliście istnieć, potem pomagałaś mu po kontuzji, przyzwyczaiłaś się do
bycia w związku, do mówienia pewnych zdań w liczbie mnogiej. Przywykłaś, że
byliście „wy”, a nie „Kaya” i „Aaron” jako dwa osobne pojęcia.
Bycie tylko Kayą, a nie „Kayą, dziewczyną
Aarona” całkiem ci się podoba. Lubisz być wreszcie samodzielną osobowością, a
nie połową związku, połową czegoś, czego sama nie wiesz, czy chciałaś.
Co ty właściwie, Kaya, wiesz? Poza oczywiście
jakimiś banałami i tym, jak po islandzku powiedzieć „glebogryzarka dwusilnikowa
napędzana przez silnik benzynowy trzyrdzeniowy razy dwa”, co raczej ci się w
życiu nie przyda. A rodzice mówili, żebyś poszła na medycynę albo prawo. Albo
jakąś cholerną administrację, siedziałabyś wtedy w biurze i tłukła papiery
zamiast zasypiać z nudy na wykładach z historii języka i mieć zawał serca po
wyjściu z nich, bo Aaron Ramsey śmie czekać na ciebie pod tą nieszczęsną
uczelnią. Próbujesz go wyminąć, udając, iż wcale go nie zauważyłaś, ale za
dobrze cię zna. Łapie cię za nadgarstek i uśmiecha w sposób, który niegdyś
określiłabyś słowem „rozbrajający”. Obecnie co najwyżej cię irytuje, podobnie
do komara latającego po pokoju, gdy próbujesz zasnąć. Jego też mogłabyś uderzyć
gazetą, ale w torebce masz jedynie notatki z wykładów i trochę ci ich szkoda na
Ramseya.
– Cześć, Kaya – odzywa się.
Wzdychasz z politowaniem i obdarzasz go
obojętnym spojrzeniem okraszonym zimnym:
– Spierdalaj, Ramsey.
Naprawdę masz to na myśli. Nie chcesz go
widzieć, nie chcesz go ponownie w swoim życiu, a on jakby uparcie próbował do
niego wrócić. Wyrywasz dłoń z jego uścisku, ale nie udaje ci się wcale uciec. W
milczeniu idzie tuż obok ciebie, chociaż wpychasz się w największy tłum na
londyńskich ulicach, wszędzie tam, gdzie wręcz brakuje powietrza, o przestrzeni
nie wspominając. A jednak Aaron wciąż jest tuż za tobą i wcale cię nie dotka,
nie trzyma cię nawet za rękaw tej lekkiej, czarnej kurtki z materiału. Chyba
powinno być ci w niej zimno, lecz już dawno przywykłaś do chłodu. Nie czujesz
go od wielu dni, od cholernych miesięcy, jakby twoje ciało straciło w pewnym
sensie uczucia wraz z twoim sercem.
– Kaya – słyszysz jego głos kilkanaście
centrymetrów od swojego ucha i może nawet przez ułamek sekundy chcesz się
zatrzymać, ale nawet się do tego nie przyznajesz. Wolisz uciec, jesteś dobra w
uciekaniu. Właściwie uciekasz całe życie, a na pewno od rozstania z Ramseyem. I
plujesz jeszcze jadem obojętności na prawo i lewo, podświadomie wiedząc, iż
nawet jeśli ty nie czujesz, jego wciąż możesz zranić.
Kaya, a może ty go kochasz, nie chcąc się do
tego przyznać?
Absurd.
Może kiedyś byłaś zakochana w Aaronie
Ramseyu. Albo tak ci się wydawało, wychodzi w każdym razie na jedno – zbyt
mocno próbowałaś go zdobyć, walczyłaś o sam fakt istnienia tego związku, ażeby
mógł być ci wtedy obojętny. Ale potem coś poszło nie tak, uczucia – ich iluzja?
– zaginęły, zgubiliście je po drodze, aż wreszcie się rozstaliście.
Po prostu wam
nie wyszło.
– Czego chcesz, Ramsey? – warczysz wreszcie,
obdarzając go jednym, krótkim spojrzeniem niebieskich oczu. Odgarniasz przy tym
włosy, zafarbowane na bardzo ciemny brąz, choć pod wpływem czasu końcówki
sprały się o te kilka tonów. Niezaplanowane ombré wygląda całkiem artystycznie,
o wiele lepiej od tego rudawego blondu, za którym nigdy nie przepadałaś.
– Pójdź ze mną na kawę. Na kolację.
Gdziekolwiek. Proszę – wyrzuca z siebie każde ze zdań po krótkiej pauzie.
Wydaje ci się być niesamowicie zdesperowany, bo kto inny walczy ze wszystkich
sił o straconą sprawę, jeśli nie ostatni desperat? Przegraliście ten związek.
Ty go przegrałaś, Kaya, spisałaś na straty, wycofałaś się, uznałaś, że będzie
ci lepiej bez niego. I nawet się nie pomyliłaś, przecież dobrze ci z samodzielnym
życiem i byciem jedynie Kayą bez żadnych metek. Albo tą jedną – Kaya, studentka
filologii islandzkiej i grafiki.
Na pewno nie Kaya, dziewczyna Aarona Ramseya,
tudzież była dziewczyna.
– Ramsey, powtórzę to po raz ostatni:
wypierdalaj z mojego życia – odpowiadasz jedynie, po czym szybko odchodzisz.
– Prawie tak subtelne jak trzęsienie ziemi,
moje błędy zostały popełnione dla ciebie! – woła za tobą, jednak się nie
odwracasz. Nigdy więcej się nie odwrócisz, ignorując całe to pieprzenie o
popełnionych błędach. Nie dbasz o to, nie dbasz o nic, poza kawą, kakaem,
ciepłymi bułkami maślanym z piekarni dwie przecznice od mieszkania, czarnym
atramentem i wielkim słownikiem islandzko-angielskim i islandzko-islandzkim,
które zajmują główne miejsce w twoim mieszkaniu, życiu i sercu.
Nie dbasz o żadne trzęsienie ziemi i o te
cholerne błędy, które przecież cię uwolniły. Nieważne, które z was tak naprawdę
je popełniło, które z was zawiniło, choć najłatwiej jest powiedzieć, iż ten
związek nie miał prawa bytu, nie mogło wam wyjść, po prostu się, do jasnej
cholery, nie udało.
Twoje błędy, Kaya, może nie były wcale
subtelne, może wcale ich nie żałujesz; twoje błędy nie są nawet dziełem
przypadku, czasami czułaś cholerną satysfakcję, gdy mogłaś go zranić. Byłaś w tym
niezła, przez lata nauczyłaś się jego każdego słabego punktu i straciłaś
skrupuły. Uderzałaś w te miejsca raz po raz, nie przejmując się, że go ranisz.
Czyżbyś lubiła widzieć Aarona cierpiącego z
twojego powodu?
Zsuwasz się po ścianie swojego mieszkania,
obejmując ramionami kolana i po raz kolejny dławiąc się łzami. Jesteś sama od
kilku tygodni, znów egzystujesz pomiędzy tłumaczeniami, zajęciami na uczelni i
malowaniem. Dłonie jak zawsze masz lekko ubrudzone czarnym tuszem, a dookoła
ciebie na podłodze rozłożone są twoje ostatnie prace. Gdy tylko tusz wyschnie,
schowasz je do pudełka albo wyrzucisz. Zależy, jak będziesz się tego dnia czuć.
Jesteś okrutna, Kaya, a dziś są twoje
nieszczęsne urodziny. Siedzisz wtulona w tę ścianę i swoje uda i szlochasz, czekając
na niemożliwe. Nie jesteś pewna, czego oczekujesz, jednak w chwili, gdy
słyszysz dzwonek do drzwi, nie jesteś nawet zdziwiona. Otwierasz, ażeby schować
się natychmiast w łazience z butelką szampana i nie pozwolić mu tylko się
ujrzeć.
– Kaya – dociera cię jego przytłumiony przez
drzwi głos. Siada po ich drugiej stronie, czujesz jego obecność, prawda?
Otwierasz szampana, spoglądając przypadkiem w lustro. Wyglądasz okropnie, włosy
powychodziły ci z zaplecionego chyba z trzy dni temu warkocza. Nie dbasz o to
tak naprawdę, podobnie jak nie dbasz o kredkę do oczu spływającą ci z łzami po
policzkach. Wyglądasz jak rasowe straszydło, Kaya, może to nawet lepiej, że
zamknęłaś się w łazience i nie pozwalasz mu się zobaczyć.
– Po coś tu przylazł? – mamroczesz. – Nie
chciałam cię tutaj nigdy.
Kłamiesz, prawda? Przecież podobno go
kochałaś. A nawet jeśli nie kochałaś, zazwyczaj nie chciałaś go ranić.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin,
Kaya – odpowiada jedynie ciepłym głosem, od którego ściska cię gdzieś w
okolicach serca. Ale przyznasz się do tego dopiero za kilka dni, może tygodni,
na pewno nie teraz, gdy spędzacie całe popołudnie i wieczór po dwóch stronach
jednych, łazienkowych drzwi, ty szlochasz, Aaron… chyba też. Nie jesteś tego
pewna, szampan powoli uderza ci do głowy, nigdy nie mogłaś za dużo pić i Aaron
też o tym wie.
– Za późno – odpierasz po wielu godzinach
takiej ciszy i alkoholu. Przez chwilę łudzisz się, że może już się poddał,
odszedł, zostawił cię nareszcie za sobą, tak jak ty zostawiłaś jego.
Nic bardziej błędnego.
– Na co, Kaya?
Zawsze wymawia twoje imię, zauważyłaś?
Czasami robił to milion razy dziennie, podkreślał, że zwraca się akurat do
ciebie. Nawet jeśli byliście tylko we dwoje, tak jak teraz.
– Kaya, otwórz drzwi. Proszę, otwórz je –
dodaje, kiedy przez długie minuty odpowiadasz mu jedynie ciszą. Teraz robisz
podobnie, jesteś rozmazana, zapuchnięta, nie czujesz się na tyle dobrze, ażeby
móc pokazać się Aaronowi, nawet jeśli jest ci kompletnie obojętny. Bo jest,
prawda?
– Idź w cholerę – burczysz.
Jego odpowiedź cię chyba nawet nie zaskakuje.
– Nie.
Nienawidzisz
jego uporu.
– Jestem tym wykończony, Kaya. Ciągłym
czekaniem na ciebie, gonieniem cię po całym pieprzonym świecie, kolejnymi
próbami wyperswadowania ci samotności. Ubzdurałaś sobie, że było źle, ale ja
wciąż nie wiem, co niby się nie udało. Jestem wykończony – powtarza, a ty
pierwszy raz rzeczywiście zauważasz zmęczenie w jego głosie, pozornie brzmiącym
jak zawsze. – Mam dość zbierania cię z ulicy, pilnowania, żebyś się nie
rozchorowała na poważnie, a przede wszystkim ganiania za tobą i błagania, żebyś
przestała uciekać. Ale nawet nie myśl, że pójdę.
– Wynoś. Się – syczysz powoli, dobitnie. Znów
go ranisz, Kaya, i znów nie czujesz się winna. Jak możesz być dla niego tak okrutna?
– Nawet się nie łudź. I wyłaź z tej łazienki
– odpiera spokojnie.
Nie wychodzisz. Mijają kolejne godziny w
ciszy, tobie skończył się już wszelki alkohol a wraz z nim uleciała z ciebie
cała złość. Nawet mogłabyś wstać i otworzyć drzwi, ażeby potem uśmiechnąć się
delikatnie i zapytać, dlaczego on wciąż tu, do cholery, jest, skoro wam nie
wyszło i najbardziej na świecie chcesz już nigdy go nie zobaczyć. Powinien to
potraktować jako twoje urodzinowe życzenie, powinien się do tego dostosować,
ale wiesz, iż tak nie będzie.
Aaron Ramsey to najbardziej uparte stworzenie
we wszechświecie.
W końcu jednak słyszysz, jak wstaje.
Nareszcie. Słyszysz też jego kroki, powoli oddalające się od łazienkowych
drzwi. Wtedy też decydujesz, iż pora wyjść. Wciąż jesteś cała rozmazana, kredka
zostawiła czarne smugi dookoła twoich oczu i na policzkach, puder chyba cały
spłynął, razem z tuszem do rzęs, a na szarych rękawach bluzy masz ślady po
przecieraniu czarnych łez i plamy tuszu albo węgla. Nie jesteś pewna.
Aaron kuca pośród twoich prac, wodząc po nich
opuszkami palców.
– Z tego żyjesz? – pyta tylko, nie obracając
się nawet.
– Z tłumaczeń na islandzki. Mam pół etatu w
jednym wydawnictwie w Reykjaviku, ale mogę studiować tutaj.
– Dlaczego nie tam?
Wzruszasz ramionami.
– Może masz rację, powinnam złożyć papiery
gdzieś na Islandii.
– Te obrazy są smutne, Kaya. Dlaczego tylko
czerń i biel?
Znów wzruszasz ramionami, siadając obok
niego. Nie dotyka cię, jednak i tak czujesz jego bliskość, ciepło bijące od
jego ciała.
– Wszystko sprowadza się do czerni i bieli.
Znów długo milczycie. Aaron zbiera kartki papieru
na kupkę i spojrzeniem pyta, gdzie je trzymasz. Nie musisz jednak odpowiadać,
po chwili zauważa schowany pod łóżkiem karton. Otwiera go i zaczyna przeglądać
zgromadzone tam prace z wcześniejszych okresów. Wszystkie jednak czarno-białe,
czasami z tuszu, czasami narysowane węglem lub mocno przyciskanymi do papieru
miękkimi ołówkami. Nie masz może płynnej kreski, ale jesteś w tym całkiem
niezła. Po prostu pozwalasz sobie zamknąć oczy, a twoje dłonie prowadzi jakiś
niewidzialny duch, może trochę intuicja a może to wielkie coś osławione pod
nazwą talentu. Nie dbasz o to. Aaron to jedyny człowiek na świecie, któremu
dane jest to wszystko ujrzeć, przecież ważniejsza jest filologia islandzka.
– Kaya, zamówię pizzę, okej? Zjemy ją tutaj
albo gdziekolwiek. Tortu raczej nie dostanę na teraz, może być pizza?
Wzdychasz niechętnie, ale twoją jedyną
odpowiedzią są dwa słowa:
– W kuchni.
Jak kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy wszystko
dopiero się zaczynało, a ty może nawet byłaś w nim zakochana. Może.
– Dobrze – zgadza się, po czym wstaje.
Wyciąga w twoją stronę dłoń, a ty niepewnie ją ujmujesz. Nie jesteś pewna, czy
dotyk Ramseya i alkohol nie namieszają ci w głowie jeszcze bardziej,
szczególnie teraz, gdy wszystko stawiasz pod znakiem zapytania. Ale pozwalasz
mu właściwie na wszystko, nawet na karmienie cię pizzą, a potem siedzisz
wtulona w jego ramiona i milczysz. Wolałabyś spędzić te urodziny samotnie,
jednak nie masz siły protestować.
Właśnie w tej chwili zaczynasz rozumieć, że
wszystko to, co czujesz, to kompletna bezsilność. Płakałaś za każdym razem na
Holloway Road nie z tęsknoty czy niewiedzy, lecz z bezsilności. Nie ratowałaś
tego związku, bo nie widziałaś w tym sensu, bo brakowało ci odwagi i siły.
Mogłaś tylko uciec, spisać wszystko na straty i czym prędzej odejść. A nuż
wyrzuty sumienia nie zdążą złapać cię w swoje sidła i ujdziesz z tego
wszystkiego praktycznie nietknięta. Jedynie bez uczuć. Jakby cokolwiek to
zmieniało.
Masz na imię Kaya i nareszcie rozgryzłaś, co
poszło źle w twoim życiu.
– Uduszę cię – szepczesz. Spogląda na ciebie
zaciekawiony znad wielkiej pizzy położonej na kuchennej podłodze. Tak jak
kiedyś.
– Co? – nieświadomie układa usta w to jedno
proste pytanie.
Wzruszasz smutno ramionami.
– Jestem dusicielką.
Pięknie podsumowałaś się w dwóch słowach.
Dosadnie, perfekcyjnie, tak cholernie prawdziwie. Udusisz go, Kaya, nim on
zdąży spostrzec, iż powinien uciekać. Nie oglądać się za siebie, biec jak
najdalej od ciebie, bo go zniszczysz. Zabijesz. Bo jesteś chodzącą destrukcją i
sprowadzanie go do poziomu cierpienia sprawia ci nawet przyjemność. Albo coś na
jej kształt. Lubisz patrzeć, jak odczuwa ból. Lubisz być dla niego okrutna i
podkreślać, jak bardzo go nienawidzisz, choć sama już nie jesteś pewna, czy to
uczucie na pewno w tobie żyje. Czy jakiekolwiek uczucie jest obecne w twoim
sercu. Kaya, jesteś straszną wiedźmą. Właściwie, jesteś okrutną suką, nieczułym
potworem, cholerną dusicielką.
– Uciekaj ode mnie, Aaron – wypowiadasz te
słowa bardzo cicho, nie zdając sobie sprawy z łez płynących po twoich
policzkach. I tak gorzej wyglądać nie możesz, więcej czarnych smug na twarzy
nie ma z czego powstać, dlatego jest ci wszystko jeszcze bardziej obojętne niż
zazwyczaj. – Uciekaj z mojego życia, póki jeszcze możesz. Wynoś się z niego,
nim cię zabiję.
Aaron jednak jedynie przygarnia cię do
siebie.
– Za mało jesz, Kaya. Została z ciebie sama
skóra i kości, czy ty w ogóle się czymś odżywiasz? Poza kakaem i kawą?
Pamiętasz, że długo tak jeszcze gada od
rzeczy, ale ty się na tym nie skupiasz. Wolisz płakać w jego ramionach, nie
potrafiąc zdecydować, czy kochasz tego cholernego uparciucha czy może jednak
nie. Uczucia to taka pojebana sprawa, nigdy nie byłaś w nich dobra, Kaya.
Budzisz się na szczęście sama. Nawet udaje ci
się wmówić, że Aarona wcale nie było, póki nie spostrzegasz, że w lodówce jest
coś więcej od mleka i światła. Na szczęście wyrzucasz z pamięci każdy szczegół
poprzedniego dnia, przygotowujesz w spokoju kawę i nawet kanapki z serem i
pomidorem, którego na pewno nie spodziewałaś się znaleźć w mieszkaniu. Potem
zmywasz wszystkie czarne smugi z twarzy, nadawałabyś się teraz na przykład
tego, jak nawet wodoodporna kredka do oczu może się rozpłynąć, po zmieszaniu z
łzami, szampanem i wydarzeniami, których nie możesz pamiętać. Na szczęście Aarona
już nie ma i, masz nadzieję, grzecznie zniknął na zawsze.
Nie chcesz go już nigdy więcej widzieć. Przez
kolejne tygodnie rzeczywiście się nie pojawia, a ty nawet składasz jakieś
podanie o stypendium na Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. A nuż twoje
czarno-białe, pesymistyczne prace pełne mocnych kresek i wyraźnych emocji,
niesamowicie ekspresyjne, a zarazem w dziwny sposób zawierające w sobie coś
pomiędzy ulotnym smutkiem a wieczną wściekłością, spodobają się komuś tam, na
Islandii, w twoim wymarzonym miejscu na świecie.
Czekając na jakiekolwiek informacje, próbujesz
zacząć jakoś się odżywiać, pracujesz nad tłumaczeniami i nawet zaliczasz
kolejną sesję. Wszystko idzie na razie perfekcyjnie po twojej myśli.
Notujesz kilka gorszych chwil, upadków, o
których nie powinnaś myśleć. Łapiesz się na tym, iż w pewnej chwili znów
siedzisz na Holloway Road, palisz za dużo papierosów i drżysz z zimna, bo
zapomniałaś o kurtce. Szlochasz wtedy długo, aż zabraknie ci łez, a Brytyjczycy
życzliwie udają, iż nie istniejesz. Właściwie – wolałabyś w tych chwilach
naprawdę nie istnieć, rozpłynąć się w powietrzu razem z bólem, którego nie
rozumiesz.
Pojawiając się na północy Londynu, szukasz
jednej odpowiedzi. Wciąż nie wiesz, czy go kochasz. Czy kiedykolwiek kochałaś.
A może byłaś z Aaronem Ramseyem, bo nie lubisz, gdy ludziom jest przykro z
twojego powodu? Kaya, musisz wreszcie to rozgryźć, dowiedzieć się, co ty, do
diabła, czujesz.
– Znowu się nie ubrałaś – dociera cię jego
głos.
Wzruszasz ramionami, odsuwając się.
Nadaremnie. Jego kurtka ponownie okrywa twoje ramiona, a tobie nie chce się
nawet jej zrzucać. Chyba masz serdecznie dość, choć jeszcze stawiasz nieznaczny
opór.
– Miałeś zniknąć z mojego życia.
– Mam gdzieś twoje pieprzenie o duszeniu,
Kaya. Chodź, spróbujmy jeszcze raz, tym razem tego nie zjebiemy. Co myślisz?
Nie myślisz nic, ale się zgadzasz. Nie masz
nic do stracenia.
Próbujecie bardzo mocno. Wciąż jednak
potrafisz powalić go jednym zdaniem, wciąż jesteś okrutna i zdajesz sobie
sprawę, że nie dasz rady nigdy się zmienić. Wszak twoim celem jest zniszczenie
go, nieświadomie, nie mając na to żadnego wpływu.
Właściwie, może nawet troszkę go kochasz. Tak
odrobinkę, wydaje ci się do chwili, w której dzwoni telefon. Cztery słowa
zmieniają wszystko.
– Masz to stypendium, Kaya – słyszysz. Aaron
trzyma cię w ramionach, a w telewizji leci jakiś stary film. Nie potrzebujesz
nawet sekundy, ażeby zrozumieć, co to znaczy.
Dostałaś szansę od Losu. Najlepszą i
największą, nigdy więcej nie przydarzy ci się coś takiego. Musisz tylko teraz
zdecydować, czy zostawisz wszystko, co masz w Londynie, z Aaronem na czele, za
sobą, czy zrezygnujesz z Reykjaviku. Decyzja jest banalna, właściwie wiesz od
początku, jak powinnaś postąpić. Co powinno być słusznym wyborem, bez względu
na jego możliwe konsekwencje.
Islandia.