wtorek, 30 grudnia 2014

#11. Passive agressive.

Od autorki: Generalnie nienawidziłam pierwszego tysiąca słów tej pisaniny, tworzyłam je ponad miesiąc. Potem już jakoś popłynęło. Chociaż w sumie nienawidziłam wielu rzeczy, pisząc to. Nevermind. Ze dwa-trzy fragmenty, cudowne fragmenty, są pióra Marty, dziękuję za tę pomoc niesamowicie bardzo. Miłego czytania.  
Czas pisania: listopad – grudzień 2014.
Długość: 12 stron.
Dedykacja: Mojej siostrze bliźniaczce z okazji kolejny urodzin. Wszystkiego najlepszego, kochanie, nawet jeśli ponad miesiąc za wcześnie. Tqm.

~*~


give me touch, cause I’ve been missing it to feel something 

Zimno. Zgiełk. Tłum. Krzyk.
Ludzie.
W środku tego wszystkiego – ty.
Dławisz się łzami, nie możesz wydobyć z siebie głosu. Nikt tego nie zauważa.
Siadasz na środku mokrego od londyńskiego deszczu szarego chodnika, chowasz twarz w dłoniach.
Nie, nie masz ze sobą parasolki, ani nawet jakiejkolwiek kurtki przeciwdeszczowej. Tylko ta szara, luźna bluzka, czarne legginsy i wiśniowe, podniszczone już martensy. Nawet nie czujesz zimna. Przyzwyczaiłaś się do niego, siedząc na chłodnym chodniku od przeszło godziny. Choroba, przeziębienie? Pieprzyć to. Płyty chodnikowe przy stacji metra Holloway Road są magnesem, od którego nie możesz się odczepić, nieważne, jak twoje życie by nie bolało.
Wyciągasz z plecaka paczkę Marlboro i niebieską zapalniczkę. Potrząsasz nią, gaz się kończy, a ty przecież jesteś nie w humorze, by kupić kolejną w Tesco Express. To dwa przystanki dalej, aż o dwa za wiele. Nie chce ci się dzielić powierzchni życiowej z kibicami Arsenalu. Nawet, jeśli to miałoby trwać jedynie pięć minut. Nawet jeśli kolejnym przystankiem na północ jest Arsenal.
A przecież jesteś właśnie tutaj, na Holloway Road, w miejscu, gdzie nie uświadczysz nikogo w barwach twojej zapalniczki, a co najwyżej serca. Ale do tego się nie przyznasz, ten temat budzi w tobie zbyt wiele skrajnych uczuć. Nie lubisz wspominać, zamknęłaś tamtą historię, zostawiłaś ją za sobą i tylko nie wiesz teraz, co ze sobą właściwie zrobić.
Nie przychodzisz czasami w rejony Arsenalu z tęsknoty, lecz z bezsilności wobec pustki własnego życia. Wcale nie żałujesz i nie łudzisz się, iż nagle trafisz nań na jednej z ulic, po czym rzucisz się w jego ramiona. Nawet o tym nie myślisz, bez niego żyje ci się o wiele lepiej.
Nie wiesz tylko, co ze sobą zrobić.
Masz na imię Kaya, siedzisz na zimnych płytach chodnikowych Holloway Road, zapalniczka nie chce z tobą współpracować, klniesz pod nosem, a zimne porywy wiatru przeszywają twoje ciało. Naprawdę powinnaś być gdziekolwiek indziej, a najbardziej w swoim mieszkaniu, otulona ciepłym, czerwonym kocem i wełnianym swetrem. Najbrzydszym, jaki w życiu widział, cytując jego. Nie żeby obchodziło cię wtedy jego zdanie, nie wspominając o teraz. Nawet nie jesteś pewna, czy zostały w tobie jakiekolwiek uczucia, choćby trochę żalu.
O wiele bardziej skupiasz się na Londynie. Na pieprzonej Holloway Road i zimnych płytach chodnika, które powodują dreszcze co jakiś czas przemierzające twój kręgosłup. Powinnaś była założyć coś więcej niż tę szarą bluzkę, powinnaś była zabrać z mieszkania kurtkę, bluzę, cokolwiek. Znowu skończy się grypą, ale nie dbasz o to.
Przynajmniej już nie płaczesz, a zapalniczka nareszcie zechciała współpracować i fajka delikatnie tli się pomiędzy twoimi smukłymi palcami ubrudzonymi czarnym tuszem i odrapanym, wiśniowym lakierem na paznokciach. Perfekcyjnie pasuje do starych martensów, choć dopiero teraz to spostrzegasz.
Powinnaś wracać, Kaya. Wstać z chodnika, otrzepać się i ruszyć przed siebie. Problem w tym, że i tak jesteś niezauważana przez nikogo, więc co za różnica, gdzie zostaniesz. Ach, ta brytyjska flegma zakrawająca o ignorancję.
Właściwie, nawet nie lubisz tego cholernego miasta. Londyn wcale nie jest tym wymarzonym miejscem na ziemi. Brudny, śmierdzący, hałaśliwy. Pierdyliard turystów, jeszcze więcej podpitych fanów Premier League i brudna Tamiza. Mieszanka kulturowo-rasowa, która tak naprawdę zamienia się w błoto. Tutaj nie ma „swoich”, tutaj wszyscy są „obcy”. Jak odnaleźć się w takim miejscu?
„Trzeba się tu urodzić” – mawiają.
Ale ty tu się urodziłaś, ba, mieszkasz nieprzerwanie od dwudziestu jeden lat. Studiujesz grafikę i filologię islandzką. I na co ci to wszystko? Na nic. I tak siedzisz teraz na pieprzonym chodniku pod stacją Holloway Road i czekasz. Na pewno nie na zbawienie.
Nie cierpisz Londynu, szczególnie jego północnej części. Nienawidzisz każdego fragmentu tego miasta w sumie po obu brzegach Tamizy; najchętniej wyprowadziłabyś się poza stolicę Zjednoczonego Królestwa, byleby tylko na południe. Opcjonalnie do Reykjaviku.
Islandia to jedyna myśl, która budzi jeszcze uśmiech na twojej twarzy. Kiedyś był jeszcze on, ten wspaniały mężczyzna, oplatający ramionami twoje ciało w poczuciu wieczności i harmonii. Fenomenalnie jednak – wcale nie masz złamanego serca. Nie tęsknisz, nigdy tego nie robiłaś. Może jesteś trochę nieczuła, Kaya. Albo straciłaś skrupuły. W sumie i tak o to nie dbasz.
Jesteś po prostu Kayą, ubraną za cienko, z wypalającą się fajką pomiędzy palcami, zamyśloną, trochę nieobecną i szczerze nienawidzącą świata, w którym przyszło ci żyć.
Świata, nie jego. On jest ci obojętny już od bardzo dawna. Kiedyś na pewno go kochałaś – potrafisz kochać, prawda, Kaya? – ale wyraźnie podkreślasz czas przeszły. Podwójną linią, pisząc niewidzialnym długopisem na udach.
Kiedyś go kochałaś, ale teraz czujesz jedynie rozczarowanie. Jeszcze jakiś czas temu piekielnie pragnęłaś go znienawidzić, oskarżyć o wszystkie krzywdy, o każdą wojnę na świecie i stworzyć w głowie jego nowy wizerunek – Aarona Ramseya, który wcale nie jest bohaterskim, wspaniałym piłkarzykiem tego pieprzonego Arsenalu.
Chociaż ty w sumie nic nie wiesz o piłce, Kaya. Ważniejsza jest Islandia, grafika i fajki. Przeklinasz się nawet w myślach, bo nie wzięłaś z mieszkania telefonu, a nachodzi cię ochota na Sigur Rós. Jednakże równie szybko przemija.
– Powinnaś była założyć chociaż jakąś kurtkę.
– Spierdalaj – mamroczesz, nawet nie spoglądając na doskonale znanego ci osobnika, który śmiał zakłócić twoje rozmyślenia i spokój.
– Trzęsiesz się z zimna na chodniku, łudząc się, że ktoś wreszcie przejedzie ci po nogach, Kaya? – ironizuje lekko, okrywając cię swoją sportową kurtką. Na pewno klubową.
– Kurwa, spierdalaj – warczysz wściekła, gdy czujesz tuż przy palcach wypalającego się do końca, wciąż trzymanego przez ciebie papierosa. Powiedziałabyś nawet, że boli, ale jest to ten rodzaj przyjemnego bólu. Bólu, który sprawia, iż nie myślisz o czymkolwiek innym. – Nie chcę twojej pieprzonej kurtki, Ramsey – dodajesz, ale nie zrzucasz z siebie odzienia. Dopiero teraz czujesz, jak zimno jest na dworze, ale wciąż nie masz ochoty wstać z ziemi i wrócić do domu.
A powinnaś to zrobić, bowiem każda sekunda u boku Ramseya jest zła. Nie boli, Kaya, ból już dawno odszedł. Jesteś tylko wściekła, że on tu jest, że okrył cię swoją kurtką i że w ogóle śmiał znów wchodzić w twoje życie.
– Nienawidzę cię, Ramsey – burczysz, gdy obejmuje cię ramieniem i przyciska do swojego boku. Nie chce ci się nawet go odpychać, chyba jesteś zmęczona, na pewno zmarznięta, a kolejny papieros zostałby wyrwany z twojej dłoni, nim jeszcze zdążyłabyś go zapaliła. Pieprzony Aaron.
Śmieje się krótko, kiedyś to na ciebie działało. Teraz masz jedynie ochotę wbić mu nóż w tętnicę, ale tego też nie robisz. Nie robisz absolutnie niczego i nie chodzi nawet o brak noża.
Jesteś zagubiona w waszej przeszłości, rozstaniu i wypalonych uczuciach, Kaya.
– To zawsze jakieś uczucie, nawet stosunkowo ciepłe.
– Jeszcze rzuć teraz jakąś idiotyczną sentencją z Coehlo – ironizujesz.
– Dlaczego jesteś taka niemiła, kochanie?
Uśmiechasz się fałszywie i najbardziej czułym szeptem wypowiadasz słowa, których powinien być już od bardzo dawna świadom:
– Bo cię nienawidzę, Aaron. I nie jestem twoim kochaniem – dodajesz z nutką obrzydzenia w głosie.
Kiedyś kochaniem byłaś. Kiedyś byłaś najważniejsza i nikt poza tobą się nie liczył. Walczyłaś o jego miłość, trwałaś przy nim w najgorszych chwilach i byłaś najwierniejszym kibicem. Ale wam nie wyszło. Po prostu pewnego dnia wszystko przestało istnieć i już nie wróciłaś. Nie wrócisz.
Zrzucasz jego kurtkę z ramion, wyrwawszy się z Aaronowych objęć. Wstajesz i otrzepujesz się z kurzu ulicy, a potem bez słowa odchodzisz. Jesteś mistrzynią świata w zostawianiu Aarona Ramseya. Szczególnie od kiedy go nie kochasz od bardzo, bardzo dawna.
Wracasz do mieszkania i, pozbywszy się butów, idziesz do kuchni. Znajdujesz świeżą zapalniczkę, odpalasz kolejnego papierosa, po czym zaczynasz grzebać po szafkach, nie będąc pewną, czego właściwie szukasz. Oparta o surowo białą ścianę swojego mieszkania łyżeczką wyjadasz kakao z pudełka. Palisz te swoje mentolowe fajki jedna za drugą. W tle słyszysz Sigur Rós i właściwie chce ci się tak trochę płakać. Ale nie jesteś w stanie powiedzieć dlaczego. Sigur Rós są smutni i kojarzą ci się z największymi marzeniami i najpiękniejszą miłością – Islandią.
Nigdy nie podzieliłaś się nimi z Aaronem, zawsze wyłączając odtwarzacz, gdy się pojawiał tuż obok ciebie. Oddałaś mu każdy kawałek swojego życia, oddałaś mu całą cholerną siebie, Kaya, ale tego jednego zespołu pilnowałaś niczym największego sekretu. Musiałaś mieć coś tylko dla siebie i dzięki temu po rozstaniu przez długie miesiące znosiłaś jedynie islandzkie słowa otoczone mrocznymi nutami, bo tylko to w pełni należało do ciebie.
Nigdy nie żałowałaś, że zostawiłaś coś dla siebie. Szczególnie kiedy nagle się rozstaliście, bo rzeczy poszły źle i nie umieliście dalej ze sobą istnieć. Nie potrafisz sobie przypomnieć, kto to tak naprawdę zepsuł, kto pierwszy zaproponował rozstanie, odpoczynek od siebie, kto na to z krzykiem przystanął i spakował pierwszy swoje rzeczy. Nie pamiętasz, czy to ty rzucałaś wściekła naczyniami, czy może jednak byłaś zimno obojętna, czułaś, jakbyś oczyszczała swoje życie z negatywnej energii zwanej Aaronem Ramseyem.
Możliwe, że to ty byłaś tą nieubłagalną suką, która kazała mu się wynosić, bo miała wszystkiego dość. A może wcale tak nie było. Zakopałaś to perfekcyjnie w czeluściach pamięci i obecnie wiesz tylko, że nie czujesz niczego, nawet nienawiści, i że nie mogliście być razem, bo po prostu nie mogliście. Kaya, a gdzie w tym wszystkim logika?
Obejmujesz ramionami kolana, opadłszy na drewnianą podłogę swojego mieszkania. Dookoła ciebie znajduje się dużo papieru i ołówki, jednak nie tego potrzebujesz. Odstawiwszy kakao na podłogę, po chwili wstajesz, ażeby schować opakowanie w którejś z szafek, opcjonalnie w lodówce. Nie dbasz właściwie o porządek, dobrze żyje ci się w chaosie, który idealnie odzwierciedla to, co dzieje się w twojej duszy.
Łapiesz za jakąś cienką, czarną kurtkę, chyba wiatrówkę, modląc się, żeby w kieszeni znaleźć chociaż ze dwie fajki. Za dużo palisz, Kaya. Bierzesz też torebkę i, zamknąwszy drzwi, kilka chwil później czujesz na twarzy zimny powiew londyńskiego powietrza i głośny chaos przejmujący władzę nad twoim umysłem. Tak jest prościej, nieprawdaż? Kupujesz kolejną paczkę Marlboro, butelkę jakiegoś wina – nienawidzisz wina, ale picie wódki z samą sobą brzmi tak cholernie żałośnie – i kolejną paczkę miękkich ołówków. B8 powinny być odpowiednie, a w szufladzie powinnaś mieć jeszcze ten genialny szorstki papier. Przy okazji w twoje dłonie wpada jeszcze węgiel do rysowania, choć z jego zakupu zdajesz sobie sprawę dopiero w domu. Ponownie włączasz Sigur Rós i pozwalasz umysłowi się wyłączyć, a dłoniom prowadzić węgiel po papierze.
Nie jesteś portrecistką, Kaya. Nie jesteś wielką malarką czy artystką. Ty tylko studiujesz filologię islandzką i grafikę, potrafisz posługiwać się ołówkami, węglem i czarnym atramentem, farby nigdy nie były twoją bajką. Podobnie jak kolory, chyba trochę nienawidzisz kolorów na swoich amatorskich dziełkach, a Aaron chyba wciąż ma u siebie te kilka twoich czarno-szaro-białych obrazów – miał? – gdy u niego bywałaś. Mieszkałaś, pomieszkiwałaś, sama nie jesteś pewna. Chyba że się ich pozbył, jakkolwiek wielkich pieniędzy by na twojej amatorskiej tak zwanej sztuce i tak nie zrobił.
Uśmiechasz się sarkastycznie do własnych myśli. Jakby te pieniądze były mu do czegoś potrzebne przy sumie z czteroma zerami na końcu, wpływającej każdego tygodnia na jego konto. Widzisz, mogłaś przy nim mieć wszystko, nie żałujesz czasami, że wam nie wyszło? Ewentualnie – że wszystko sakramencko spieprzyliście, szczególnie te chwile, gdy jedno z was próbowało jeszcze ten związek ratować. Głównie był to Aaron, bo ty nie czułaś, Kaya. Niczego nie czułaś, może poza ulgą i niewiedzą, co ze sobą zrobić, jak już się rozeszliście.
Czy ty w ogóle go kiedykolwiek kochałaś?
Kaya, powinnaś umieć odpowiedzieć na to pytanie. Powinnaś się nawet nie zastanawiać, skoro spędziłaś z nim tak wiele miesięcy, tak wiele pieprzonych lat. Co poszło źle, skoro możesz tylko mazać węglem po kartce papieru i w milczeniu podziwiać czarne ślady na swoich dłoniach? Agresywna kreska, mocna, pełna nienawiści i zarazem pustki układa się w niezrozumiałe wzory, twarze bez głębi, bez osobowości, w te wszystkie smutne obrazy, które czasami przechowujesz w kartonowych pudłach pod łóżkiem, a czasami bezceremonialnie i bez ani grama żalu drzesz na drobne kawałki. Wszystko jest dla ciebie skomplikowane, ty jesteś tak kurewsko skomplikowana. Płaczesz, a czarna, podobno bardzo trwała kredka, której nie oszczędzałaś do podkreślenia konturu oka, rozpływa się wraz z twoimi łzami. Wyglądasz może trochę jak panda albo jak ktoś, komu złamali serce.
Sama mówiłaś, że twoje serce nie jest złamane. Że Aaron nawet go nie tknął, nie pozwoliłaś mu. Kaya, kim ty właściwie jesteś?
Zasypiasz na podłodze, ażeby móc obudzić się z jeszcze bardziej roztartą kredką, skołtunionymi włosami i policzkiem umorusanym rysunkowym węglem. Wczorajsze prace są również rozmazane, chaotyczne, niezrozumiałe dla ciebie o poranku. Ale się tym nie przejmujesz. Zbierasz je tylko na kupkę i chowasz do pudełka pod łóżkiem, nie myśląc o niczym. Jeszcze jesteś spokojna i nieświadoma całego zła, całej nienawiści próbującej przejąć kontrolę nad twoim obojętnym sercem. Spoglądasz na zegarek, ażeby stwierdzić, iż pozostało ci jedynie półtora godziny do pierwszych zajęć. Ponownie zdążysz jedynie przygotować kawę w termicznym kubku i wrzucić rzeczy do starej, wymęczonej przez lata użytkowania torebki, po wzięciu prysznica i nałożeniu świeżej warstwy czarnej kredki. Poza kawą, mlekiem do niej i pudełkiem kakaa i tak nie masz w szafkach niczego więcej. W myślach szybko notujesz, że powinnaś zrobić zakupy, chociaż wiesz o tym od przeszło czterech dni i wciąż żyjesz jedynie na pieczywie z pobliskiej piekarni kupowanym w biegu do metra.
Aaron chociaż pilnował, żebyś jadła. Od kiedy się rozstaliście, straciłaś jakieś pięć, może sześć kilogramów i to wcale nie z tęsknoty czy innych bzdur. Nie masz apetytu, więc nie jesz, proste. Lepiej skupić się na zajęciach, na ćwiczeniach z fonetyki islandzkiej i nauce nowych zwrotów na ewentualną wejściówkę na translatoryce. Filologia islandzka to twoja jedyna prawdziwa miłość; albo jedna z dwóch, gdzie tą drugą jest czarny tusz rozlany na papierze i twoich palcach. Nie zalicza się jednak do nich Aaron, wciąż nie jesteś pewna, czy kiedykolwiek w ogóle mógł konkurować z tą dwójką.
Prawdopodobnie nie. Przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia nieczułego serca, które należy do ciebie, pozbawionej złudzeń Kayi. Mogłabyś równie dobrze powiedzieć, że nad wszystkie uczucia wybrałaś Islandię i grafikę. Nie czujesz się bynajmniej winna z tego powodu, przecież tak jest prościej. Zero bólu, zero tęsknoty, jedynie czasami pojawiasz się na Holloway Road i nie wiesz, co ze sobą zrobić. Gdzieś w głowie tlą się ciche plany, nieśmiałe wizje przyszłości, ale nie potrafisz jeszcze ich uchwycić na dłużej, przeanalizować, rozważyć, a potem wcielić w życie.
Potrzebujesz jeszcze czasu, Kaya. Może masz te dwadzieścia jeden lat, ale jeszcze nie czujesz się dorosła. Może mieszkasz sama i nawet w większości zarabiasz na skromne wydatki – zdominowane przez kawę i fajki, czasami ołówki i tusz – ale nie jesteś gotowa zadecydować, jak powinno upłynąć twoje życie. Wiesz tylko, iż dobrze ci bez Aarona, ani przez sekundę nie żałujesz rozstania.
Nawet jeśli czeka na ciebie pod uczelnią i uśmiecha się tak dziwnie ciepło, czule, jakby wciąż cię kochał. Możliwe, że byłaś z nim, bo nie lubisz, kiedy jest komuś przykro z twojego powodu. Albo byłaś z nim z litości i z przyzwyczajenia. Miałaś z siedemnaście lat, kiedy zaczęliście istnieć, potem pomagałaś mu po kontuzji, przyzwyczaiłaś się do bycia w związku, do mówienia pewnych zdań w liczbie mnogiej. Przywykłaś, że byliście „wy”, a nie „Kaya” i „Aaron” jako dwa osobne pojęcia.
Bycie tylko Kayą, a nie „Kayą, dziewczyną Aarona” całkiem ci się podoba. Lubisz być wreszcie samodzielną osobowością, a nie połową związku, połową czegoś, czego sama nie wiesz, czy chciałaś.
Co ty właściwie, Kaya, wiesz? Poza oczywiście jakimiś banałami i tym, jak po islandzku powiedzieć „glebogryzarka dwusilnikowa napędzana przez silnik benzynowy trzyrdzeniowy razy dwa”, co raczej ci się w życiu nie przyda. A rodzice mówili, żebyś poszła na medycynę albo prawo. Albo jakąś cholerną administrację, siedziałabyś wtedy w biurze i tłukła papiery zamiast zasypiać z nudy na wykładach z historii języka i mieć zawał serca po wyjściu z nich, bo Aaron Ramsey śmie czekać na ciebie pod tą nieszczęsną uczelnią. Próbujesz go wyminąć, udając, iż wcale go nie zauważyłaś, ale za dobrze cię zna. Łapie cię za nadgarstek i uśmiecha w sposób, który niegdyś określiłabyś słowem „rozbrajający”. Obecnie co najwyżej cię irytuje, podobnie do komara latającego po pokoju, gdy próbujesz zasnąć. Jego też mogłabyś uderzyć gazetą, ale w torebce masz jedynie notatki z wykładów i trochę ci ich szkoda na Ramseya.
– Cześć, Kaya – odzywa się.
Wzdychasz z politowaniem i obdarzasz go obojętnym spojrzeniem okraszonym zimnym:
– Spierdalaj, Ramsey.
Naprawdę masz to na myśli. Nie chcesz go widzieć, nie chcesz go ponownie w swoim życiu, a on jakby uparcie próbował do niego wrócić. Wyrywasz dłoń z jego uścisku, ale nie udaje ci się wcale uciec. W milczeniu idzie tuż obok ciebie, chociaż wpychasz się w największy tłum na londyńskich ulicach, wszędzie tam, gdzie wręcz brakuje powietrza, o przestrzeni nie wspominając. A jednak Aaron wciąż jest tuż za tobą i wcale cię nie dotka, nie trzyma cię nawet za rękaw tej lekkiej, czarnej kurtki z materiału. Chyba powinno być ci w niej zimno, lecz już dawno przywykłaś do chłodu. Nie czujesz go od wielu dni, od cholernych miesięcy, jakby twoje ciało straciło w pewnym sensie uczucia wraz z twoim sercem.
– Kaya – słyszysz jego głos kilkanaście centrymetrów od swojego ucha i może nawet przez ułamek sekundy chcesz się zatrzymać, ale nawet się do tego nie przyznajesz. Wolisz uciec, jesteś dobra w uciekaniu. Właściwie uciekasz całe życie, a na pewno od rozstania z Ramseyem. I plujesz jeszcze jadem obojętności na prawo i lewo, podświadomie wiedząc, iż nawet jeśli ty nie czujesz, jego wciąż możesz zranić.
Kaya, a może ty go kochasz, nie chcąc się do tego przyznać?
Absurd.
Może kiedyś byłaś zakochana w Aaronie Ramseyu. Albo tak ci się wydawało, wychodzi w każdym razie na jedno – zbyt mocno próbowałaś go zdobyć, walczyłaś o sam fakt istnienia tego związku, ażeby mógł być ci wtedy obojętny. Ale potem coś poszło nie tak, uczucia – ich iluzja? – zaginęły, zgubiliście je po drodze, aż wreszcie się rozstaliście.
Po prostu wam nie wyszło.
– Czego chcesz, Ramsey? – warczysz wreszcie, obdarzając go jednym, krótkim spojrzeniem niebieskich oczu. Odgarniasz przy tym włosy, zafarbowane na bardzo ciemny brąz, choć pod wpływem czasu końcówki sprały się o te kilka tonów. Niezaplanowane ombré wygląda całkiem artystycznie, o wiele lepiej od tego rudawego blondu, za którym nigdy nie przepadałaś.
– Pójdź ze mną na kawę. Na kolację. Gdziekolwiek. Proszę – wyrzuca z siebie każde ze zdań po krótkiej pauzie. Wydaje ci się być niesamowicie zdesperowany, bo kto inny walczy ze wszystkich sił o straconą sprawę, jeśli nie ostatni desperat? Przegraliście ten związek. Ty go przegrałaś, Kaya, spisałaś na straty, wycofałaś się, uznałaś, że będzie ci lepiej bez niego. I nawet się nie pomyliłaś, przecież dobrze ci z samodzielnym życiem i byciem jedynie Kayą bez żadnych metek. Albo tą jedną – Kaya, studentka filologii islandzkiej i grafiki.
Na pewno nie Kaya, dziewczyna Aarona Ramseya, tudzież była dziewczyna.
– Ramsey, powtórzę to po raz ostatni: wypierdalaj z mojego życia – odpowiadasz jedynie, po czym szybko odchodzisz.
– Prawie tak subtelne jak trzęsienie ziemi, moje błędy zostały popełnione dla ciebie! – woła za tobą, jednak się nie odwracasz. Nigdy więcej się nie odwrócisz, ignorując całe to pieprzenie o popełnionych błędach. Nie dbasz o to, nie dbasz o nic, poza kawą, kakaem, ciepłymi bułkami maślanym z piekarni dwie przecznice od mieszkania, czarnym atramentem i wielkim słownikiem islandzko-angielskim i islandzko-islandzkim, które zajmują główne miejsce w twoim mieszkaniu, życiu i sercu.
Nie dbasz o żadne trzęsienie ziemi i o te cholerne błędy, które przecież cię uwolniły. Nieważne, które z was tak naprawdę je popełniło, które z was zawiniło, choć najłatwiej jest powiedzieć, iż ten związek nie miał prawa bytu, nie mogło wam wyjść, po prostu się, do jasnej cholery, nie udało.
Twoje błędy, Kaya, może nie były wcale subtelne, może wcale ich nie żałujesz; twoje błędy nie są nawet dziełem przypadku, czasami czułaś cholerną satysfakcję, gdy mogłaś go zranić. Byłaś w tym niezła, przez lata nauczyłaś się jego każdego słabego punktu i straciłaś skrupuły. Uderzałaś w te miejsca raz po raz, nie przejmując się, że go ranisz.
Czyżbyś lubiła widzieć Aarona cierpiącego z twojego powodu?
Zsuwasz się po ścianie swojego mieszkania, obejmując ramionami kolana i po raz kolejny dławiąc się łzami. Jesteś sama od kilku tygodni, znów egzystujesz pomiędzy tłumaczeniami, zajęciami na uczelni i malowaniem. Dłonie jak zawsze masz lekko ubrudzone czarnym tuszem, a dookoła ciebie na podłodze rozłożone są twoje ostatnie prace. Gdy tylko tusz wyschnie, schowasz je do pudełka albo wyrzucisz. Zależy, jak będziesz się tego dnia czuć.
Jesteś okrutna, Kaya, a dziś są twoje nieszczęsne urodziny. Siedzisz wtulona w tę ścianę i swoje uda i szlochasz, czekając na niemożliwe. Nie jesteś pewna, czego oczekujesz, jednak w chwili, gdy słyszysz dzwonek do drzwi, nie jesteś nawet zdziwiona. Otwierasz, ażeby schować się natychmiast w łazience z butelką szampana i nie pozwolić mu tylko się ujrzeć.
– Kaya – dociera cię jego przytłumiony przez drzwi głos. Siada po ich drugiej stronie, czujesz jego obecność, prawda? Otwierasz szampana, spoglądając przypadkiem w lustro. Wyglądasz okropnie, włosy powychodziły ci z zaplecionego chyba z trzy dni temu warkocza. Nie dbasz o to tak naprawdę, podobnie jak nie dbasz o kredkę do oczu spływającą ci z łzami po policzkach. Wyglądasz jak rasowe straszydło, Kaya, może to nawet lepiej, że zamknęłaś się w łazience i nie pozwalasz mu się zobaczyć.
– Po coś tu przylazł? – mamroczesz. – Nie chciałam cię tutaj nigdy.
Kłamiesz, prawda? Przecież podobno go kochałaś. A nawet jeśli nie kochałaś, zazwyczaj nie chciałaś go ranić.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Kaya – odpowiada jedynie ciepłym głosem, od którego ściska cię gdzieś w okolicach serca. Ale przyznasz się do tego dopiero za kilka dni, może tygodni, na pewno nie teraz, gdy spędzacie całe popołudnie i wieczór po dwóch stronach jednych, łazienkowych drzwi, ty szlochasz, Aaron… chyba też. Nie jesteś tego pewna, szampan powoli uderza ci do głowy, nigdy nie mogłaś za dużo pić i Aaron też o tym wie.
– Za późno – odpierasz po wielu godzinach takiej ciszy i alkoholu. Przez chwilę łudzisz się, że może już się poddał, odszedł, zostawił cię nareszcie za sobą, tak jak ty zostawiłaś jego.
Nic bardziej błędnego.
– Na co, Kaya?
Zawsze wymawia twoje imię, zauważyłaś? Czasami robił to milion razy dziennie, podkreślał, że zwraca się akurat do ciebie. Nawet jeśli byliście tylko we dwoje, tak jak teraz.
– Kaya, otwórz drzwi. Proszę, otwórz je – dodaje, kiedy przez długie minuty odpowiadasz mu jedynie ciszą. Teraz robisz podobnie, jesteś rozmazana, zapuchnięta, nie czujesz się na tyle dobrze, ażeby móc pokazać się Aaronowi, nawet jeśli jest ci kompletnie obojętny. Bo jest, prawda?
– Idź w cholerę – burczysz.
Jego odpowiedź cię chyba nawet nie zaskakuje.
– Nie.
Nienawidzisz jego uporu.
– Jestem tym wykończony, Kaya. Ciągłym czekaniem na ciebie, gonieniem cię po całym pieprzonym świecie, kolejnymi próbami wyperswadowania ci samotności. Ubzdurałaś sobie, że było źle, ale ja wciąż nie wiem, co niby się nie udało. Jestem wykończony – powtarza, a ty pierwszy raz rzeczywiście zauważasz zmęczenie w jego głosie, pozornie brzmiącym jak zawsze. – Mam dość zbierania cię z ulicy, pilnowania, żebyś się nie rozchorowała na poważnie, a przede wszystkim ganiania za tobą i błagania, żebyś przestała uciekać. Ale nawet nie myśl, że pójdę.
– Wynoś. Się – syczysz powoli, dobitnie. Znów go ranisz, Kaya, i znów nie czujesz się winna. Jak możesz być dla niego tak okrutna?
– Nawet się nie łudź. I wyłaź z tej łazienki – odpiera spokojnie.
Nie wychodzisz. Mijają kolejne godziny w ciszy, tobie skończył się już wszelki alkohol a wraz z nim uleciała z ciebie cała złość. Nawet mogłabyś wstać i otworzyć drzwi, ażeby potem uśmiechnąć się delikatnie i zapytać, dlaczego on wciąż tu, do cholery, jest, skoro wam nie wyszło i najbardziej na świecie chcesz już nigdy go nie zobaczyć. Powinien to potraktować jako twoje urodzinowe życzenie, powinien się do tego dostosować, ale wiesz, iż tak nie będzie.
Aaron Ramsey to najbardziej uparte stworzenie we wszechświecie.
W końcu jednak słyszysz, jak wstaje. Nareszcie. Słyszysz też jego kroki, powoli oddalające się od łazienkowych drzwi. Wtedy też decydujesz, iż pora wyjść. Wciąż jesteś cała rozmazana, kredka zostawiła czarne smugi dookoła twoich oczu i na policzkach, puder chyba cały spłynął, razem z tuszem do rzęs, a na szarych rękawach bluzy masz ślady po przecieraniu czarnych łez i plamy tuszu albo węgla. Nie jesteś pewna.
Aaron kuca pośród twoich prac, wodząc po nich opuszkami palców.
– Z tego żyjesz? – pyta tylko, nie obracając się nawet.
– Z tłumaczeń na islandzki. Mam pół etatu w jednym wydawnictwie w Reykjaviku, ale mogę studiować tutaj.
– Dlaczego nie tam?
Wzruszasz ramionami.
– Może masz rację, powinnam złożyć papiery gdzieś na Islandii.
– Te obrazy są smutne, Kaya. Dlaczego tylko czerń i biel?
Znów wzruszasz ramionami, siadając obok niego. Nie dotyka cię, jednak i tak czujesz jego bliskość, ciepło bijące od jego ciała.
– Wszystko sprowadza się do czerni i bieli.
Znów długo milczycie. Aaron zbiera kartki papieru na kupkę i spojrzeniem pyta, gdzie je trzymasz. Nie musisz jednak odpowiadać, po chwili zauważa schowany pod łóżkiem karton. Otwiera go i zaczyna przeglądać zgromadzone tam prace z wcześniejszych okresów. Wszystkie jednak czarno-białe, czasami z tuszu, czasami narysowane węglem lub mocno przyciskanymi do papieru miękkimi ołówkami. Nie masz może płynnej kreski, ale jesteś w tym całkiem niezła. Po prostu pozwalasz sobie zamknąć oczy, a twoje dłonie prowadzi jakiś niewidzialny duch, może trochę intuicja a może to wielkie coś osławione pod nazwą talentu. Nie dbasz o to. Aaron to jedyny człowiek na świecie, któremu dane jest to wszystko ujrzeć, przecież ważniejsza jest filologia islandzka.
– Kaya, zamówię pizzę, okej? Zjemy ją tutaj albo gdziekolwiek. Tortu raczej nie dostanę na teraz, może być pizza?
Wzdychasz niechętnie, ale twoją jedyną odpowiedzią są dwa słowa:
– W kuchni.
Jak kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy wszystko dopiero się zaczynało, a ty może nawet byłaś w nim zakochana. Może.
– Dobrze – zgadza się, po czym wstaje. Wyciąga w twoją stronę dłoń, a ty niepewnie ją ujmujesz. Nie jesteś pewna, czy dotyk Ramseya i alkohol nie namieszają ci w głowie jeszcze bardziej, szczególnie teraz, gdy wszystko stawiasz pod znakiem zapytania. Ale pozwalasz mu właściwie na wszystko, nawet na karmienie cię pizzą, a potem siedzisz wtulona w jego ramiona i milczysz. Wolałabyś spędzić te urodziny samotnie, jednak nie masz siły protestować.
Właśnie w tej chwili zaczynasz rozumieć, że wszystko to, co czujesz, to kompletna bezsilność. Płakałaś za każdym razem na Holloway Road nie z tęsknoty czy niewiedzy, lecz z bezsilności. Nie ratowałaś tego związku, bo nie widziałaś w tym sensu, bo brakowało ci odwagi i siły. Mogłaś tylko uciec, spisać wszystko na straty i czym prędzej odejść. A nuż wyrzuty sumienia nie zdążą złapać cię w swoje sidła i ujdziesz z tego wszystkiego praktycznie nietknięta. Jedynie bez uczuć. Jakby cokolwiek to zmieniało.
Masz na imię Kaya i nareszcie rozgryzłaś, co poszło źle w twoim życiu.
– Uduszę cię – szepczesz. Spogląda na ciebie zaciekawiony znad wielkiej pizzy położonej na kuchennej podłodze. Tak jak kiedyś.
– Co? – nieświadomie układa usta w to jedno proste pytanie.
Wzruszasz smutno ramionami.
– Jestem dusicielką.
Pięknie podsumowałaś się w dwóch słowach. Dosadnie, perfekcyjnie, tak cholernie prawdziwie. Udusisz go, Kaya, nim on zdąży spostrzec, iż powinien uciekać. Nie oglądać się za siebie, biec jak najdalej od ciebie, bo go zniszczysz. Zabijesz. Bo jesteś chodzącą destrukcją i sprowadzanie go do poziomu cierpienia sprawia ci nawet przyjemność. Albo coś na jej kształt. Lubisz patrzeć, jak odczuwa ból. Lubisz być dla niego okrutna i podkreślać, jak bardzo go nienawidzisz, choć sama już nie jesteś pewna, czy to uczucie na pewno w tobie żyje. Czy jakiekolwiek uczucie jest obecne w twoim sercu. Kaya, jesteś straszną wiedźmą. Właściwie, jesteś okrutną suką, nieczułym potworem, cholerną dusicielką.
– Uciekaj ode mnie, Aaron – wypowiadasz te słowa bardzo cicho, nie zdając sobie sprawy z łez płynących po twoich policzkach. I tak gorzej wyglądać nie możesz, więcej czarnych smug na twarzy nie ma z czego powstać, dlatego jest ci wszystko jeszcze bardziej obojętne niż zazwyczaj. – Uciekaj z mojego życia, póki jeszcze możesz. Wynoś się z niego, nim cię zabiję.
Aaron jednak jedynie przygarnia cię do siebie.
– Za mało jesz, Kaya. Została z ciebie sama skóra i kości, czy ty w ogóle się czymś odżywiasz? Poza kakaem i kawą?
Pamiętasz, że długo tak jeszcze gada od rzeczy, ale ty się na tym nie skupiasz. Wolisz płakać w jego ramionach, nie potrafiąc zdecydować, czy kochasz tego cholernego uparciucha czy może jednak nie. Uczucia to taka pojebana sprawa, nigdy nie byłaś w nich dobra, Kaya.
Budzisz się na szczęście sama. Nawet udaje ci się wmówić, że Aarona wcale nie było, póki nie spostrzegasz, że w lodówce jest coś więcej od mleka i światła. Na szczęście wyrzucasz z pamięci każdy szczegół poprzedniego dnia, przygotowujesz w spokoju kawę i nawet kanapki z serem i pomidorem, którego na pewno nie spodziewałaś się znaleźć w mieszkaniu. Potem zmywasz wszystkie czarne smugi z twarzy, nadawałabyś się teraz na przykład tego, jak nawet wodoodporna kredka do oczu może się rozpłynąć, po zmieszaniu z łzami, szampanem i wydarzeniami, których nie możesz pamiętać. Na szczęście Aarona już nie ma i, masz nadzieję, grzecznie zniknął na zawsze.
Nie chcesz go już nigdy więcej widzieć. Przez kolejne tygodnie rzeczywiście się nie pojawia, a ty nawet składasz jakieś podanie o stypendium na Akademii Sztuk Pięknych w Reykjaviku. A nuż twoje czarno-białe, pesymistyczne prace pełne mocnych kresek i wyraźnych emocji, niesamowicie ekspresyjne, a zarazem w dziwny sposób zawierające w sobie coś pomiędzy ulotnym smutkiem a wieczną wściekłością, spodobają się komuś tam, na Islandii, w twoim wymarzonym miejscu na świecie.
Czekając na jakiekolwiek informacje, próbujesz zacząć jakoś się odżywiać, pracujesz nad tłumaczeniami i nawet zaliczasz kolejną sesję. Wszystko idzie na razie perfekcyjnie po twojej myśli.
Notujesz kilka gorszych chwil, upadków, o których nie powinnaś myśleć. Łapiesz się na tym, iż w pewnej chwili znów siedzisz na Holloway Road, palisz za dużo papierosów i drżysz z zimna, bo zapomniałaś o kurtce. Szlochasz wtedy długo, aż zabraknie ci łez, a Brytyjczycy życzliwie udają, iż nie istniejesz. Właściwie – wolałabyś w tych chwilach naprawdę nie istnieć, rozpłynąć się w powietrzu razem z bólem, którego nie rozumiesz.
Pojawiając się na północy Londynu, szukasz jednej odpowiedzi. Wciąż nie wiesz, czy go kochasz. Czy kiedykolwiek kochałaś. A może byłaś z Aaronem Ramseyem, bo nie lubisz, gdy ludziom jest przykro z twojego powodu? Kaya, musisz wreszcie to rozgryźć, dowiedzieć się, co ty, do diabła, czujesz.
– Znowu się nie ubrałaś – dociera cię jego głos.
Wzruszasz ramionami, odsuwając się. Nadaremnie. Jego kurtka ponownie okrywa twoje ramiona, a tobie nie chce się nawet jej zrzucać. Chyba masz serdecznie dość, choć jeszcze stawiasz nieznaczny opór.
– Miałeś zniknąć z mojego życia.
– Mam gdzieś twoje pieprzenie o duszeniu, Kaya. Chodź, spróbujmy jeszcze raz, tym razem tego nie zjebiemy. Co myślisz?
Nie myślisz nic, ale się zgadzasz. Nie masz nic do stracenia.
Próbujecie bardzo mocno. Wciąż jednak potrafisz powalić go jednym zdaniem, wciąż jesteś okrutna i zdajesz sobie sprawę, że nie dasz rady nigdy się zmienić. Wszak twoim celem jest zniszczenie go, nieświadomie, nie mając na to żadnego wpływu.
Właściwie, może nawet troszkę go kochasz. Tak odrobinkę, wydaje ci się do chwili, w której dzwoni telefon. Cztery słowa zmieniają wszystko.
– Masz to stypendium, Kaya – słyszysz. Aaron trzyma cię w ramionach, a w telewizji leci jakiś stary film. Nie potrzebujesz nawet sekundy, ażeby zrozumieć, co to znaczy.
Dostałaś szansę od Losu. Najlepszą i największą, nigdy więcej nie przydarzy ci się coś takiego. Musisz tylko teraz zdecydować, czy zostawisz wszystko, co masz w Londynie, z Aaronem na czele, za sobą, czy zrezygnujesz z Reykjaviku. Decyzja jest banalna, właściwie wiesz od początku, jak powinnaś postąpić. Co powinno być słusznym wyborem, bez względu na jego możliwe konsekwencje.

Islandia.

sobota, 22 marca 2014

#10. Sin fronteras.

Od autorki: Sin fronteras przede wszystkim miało być wyjątkowe. Kiedy formowała się w mojej głowie sama wizja stworzenia tego czegoś – jeszcze nawet bez fabuły – byłam pewna, że po skończeniu będę mogła zaliczać to do kategorii „Dzieł mojego życia”. Właściwie, zaczynałam już pisać to jakoś na wakacje, ale pomysł się przeistoczył w niepublikowane Różanie z fandomu Doktora Who (do zainteresowanych: do zdobycia drogą mailową, tak myślę). No i dopiero teraz powstało prawdziwe Sin fronteras jako moja kolejna spowiedź. Jakkolwiek chyba odsłoniłam się za bardzo. Anyway. Miłego czytania xoxo
Czas pisania: październik 2013 – luty 2014
Długość: 18 stron.
Dedykacja: Kasjanie i Marcie. Myślę, że to odpowiednia dedykacja, bo to przede wszystkim one dwie ślęczą nade mną i ogarniają mój bałagan. I w jakimś sensie też Gerardowi, który Gerardem jest zwany tylko w pewnym wąskim gronie, w podziękowaniu za to, że był inspiracją.

~*~


Czasami się boję, że mnie kiedyś zostawisz. Boję się strachem paraliżującym, strachem bolesnym i strachem okrutnym wobec mnie. Tak strasznie niszczącym. Nie radzę sobie, kompletnie jestem w tych rzadkich – a może częstych? – chwilach rozchwiana i pełna jedynie żalu oraz łez.
Czasami tak bardzo się boję, że kiedyś cię stracę. Przestaniesz pewnego dnia przychodzić w milczeniu do mojego mieszkania. Przestaniesz dla mnie być, a może tylko bywać. Przestaniesz istnieć, a ja stracę siebie. Moje życie istnieje dookoła ciebie, tylko dookoła ciebie, bo nic innego się nie liczy.
Jedynie nie odchodź. Za nic na świecie mnie nie zostawiaj. Nigdy mi tego nie rób, nigdy mnie nie opuszczaj. Tak bardzo cię potrzebuję, bo potrzebuję sensu. Tylko dla ciebie mogę istnieć. Tylko dla ciebie i dla nikogo innego.
Nie zostawiaj mnie.
Proszę.
Nie każ mi umrzeć, bo bez ciebie nie będę żyła. Muszę czuć twój zapach, moje specyficzne powietrze pachnące jedynie tobą. Muszę czuć twój dotyk, twoją skórę, która jest moim wszechświatem. Musisz przy mnie być, musisz być przy mym boku, bo gdy cię nie ma, gdy nie patrzysz, ja czuję, jakbym nie istniała.
Jakbym umierała w męczarniach, w bólu, ogniu i cierpieniu.
A może wcale nie istnieję. Może mnie wcale nie ma. Może to wszystko będzie zawsze tylko obłudą, to życie jedynie wersją wyimaginowaną w moim umyśle. Może jestem jedyną osobą na świecie, a ty wcale nie istniejesz. Nie ma cię, choć ja nie potrafię w to uwierzyć.
Jeśli ciebie nie ma, ja nie mogę istnieć. Bez ciebie przecież mnie też nie ma, a ty może jesteś jedynie wytworem mojego samotnego umysłu.
Może prawdziwa ja żyje pośród ciemności i pustki, a słońce, niebo, gwiazdy, kwiaty i cały świat powstały w jej śnie, by nie czuła się samotna.
Może oboje nie istniejemy, bo jesteśmy jedynie sennymi marami.
Może prawdziwa ja jest tak samotna, że nie może tego znieść, i właśnie dlatego stworzyła w swoich marzeniach, we śnie, a może na jawie, nas wszystkich. Może ona nie chce się nigdy budzić, by nie spostrzec, iż poza nią nie ma nikogo. A szczególnie zaś ciebie.
To tak bardzo w moim stylu. Tak bardzo ja, mała Amalie ze świata, którego nie ma. I ty, mój wspaniały mężczyzna wyśniony przez samotny umysł. Mój mężczyzna, który pojawia się w ciszy i sprawia, że jestem w tych rzadkich – częstych? – chwilach szczęśliwa. Że uśmiecham się czasami nawet szczerze i bez diabła siedzącego na mych plecach.
Tak ciężko jest z nim tańczyć pośród cichych taktów codzienności.
Może nigdy się nie spotkaliśmy, nigdy nie stworzyliśmy niemego świata, a ja to wszystko sobie wymyśliłam. Może nigdy nie zaczęliśmy bywać po cichu, w najmniej spodziewanych i najbardziej wyczekiwanych chwilach.
Nie mówiłam ci nigdy, co czuję. Nie zadawałam pytań. Nawet nie miałam odwagi krzyczeć. Ten raz za razem dławiłam się słowami, bo pewnego dnia po prostu odnaleźliśmy się, niczego nieświadomi, w ciemnej uliczce Neapolu i zaczęliśmy pisać własny rozdział historii bez słów.
Nigdy nawet nie szepnąłeś ani wyrazu, nigdy nie usłyszałam twego głosu. Nie odezwałeś się do mnie ani raz, witając mnie jedynie pocałunkami i przyparciem do ściany. Nigdy inaczej i nigdy słowami.
A przecież masz taki pięknym, głęboki głos. A przecież tak cudownie mówisz w języku Dantego z leciutką naleciałością z kampańskiego regionu. Tymczasem przy mym boku wielka gwiazda SSC Napoli milczy. Przy boku przypadkowej kochanki z marzeń, krwi i kłamstw zachowuje uparcie ciszę.
Nie kłam tylko, że nocami, myśląc, iż śpię, nie kręcisz się po moim mieszkaniu i znaczysz dotykiem przedmioty. Dokumenty, książki, ubrania, wszystkie te drobiazgi składające się na Amalie Castilli. Wszystko to, czym byłam, jestem i kiedykolwiek będę. Wszystko to, co widzisz, co istnieje materialnie, czego możesz dotknąć, ażeby dowiedzieć się o mnie trochę więcej.
Milcząca kochanka żyjąca pośród marzeń, złudzeń i braku pytań. Milcząca Amalie, która nie potrafi wydusić ani słowa przez twoją obecność. Może zbyt bałabym się naszych spotkań, gdybym miała powiedzieć choć słowo, szepnąć, że dobrze cię widzieć, że jesteś wspaniały, że nie mogę bez ciebie żyć.
Może byłabym zbyt przerażona, by, mieszkając w Neapolu, zostawiać otwarte drzwi wieczorami, kiedy czekam na ciebie w mokrych modłach, błagając o to, ażebyś został choć na jedną noc, a nie wymykał się, gdyby podobno ja śpię.
Kiedy ja nie mogę spać. Nie mogę bez ciebie żyć, nie mogę oddychać, jeść, pić, myśleć, chodzić, pracować. Nie mogę bez ciebie egzystować, mój cudowny ukochany.
Bez ciebie nie istnieję. Po prostu mnie nie ma. Żadnej z nas – ani mnie śniącej w pustce rzeczywistości, ani mnie spotykającej cię wieczorami, nie zawsze, lecz co jakiś czas. Dla tych chwil warto żyć, dla tych chwil warto trwać i walczyć, nawet będąc tylko idiotycznym wyobrażeniem.
Edinsonie Cavani, urugwajska gwiazdo SSC Napoli, obiecaj tylko, że nigdy mnie nie zostawisz.
Proszę.  


Może nie powinnam czekać każdego dnia na ciebie. Może powinnam nie wracać do domu tak szybko, zaraz po pracy, bo może tego wieczora się pojawisz. Nawet gdy doskonale wiem, iż SSC Napoli gra choćby na Sardynii, a ty na pewno tam jesteś. Ale ja na ciebie czekam pomimo wszystkiego, pomimo niewiedzy i kolejnego nieodebranego połączenia koleżanki z pracy.
Odrzucam ofertę życia, kontaktu z ludźmi, ażeby móc jeszcze raz cię spotkać. Ażeby nie stracić ani chwili z tobą, ani sekundy, jaką możesz mi w ciszy podarować.
Czasami jednak nienawidzę ciszy. Cisza mnie zabija, boli w swej potędze, w żalu i tęsknocie. Zabijam więc ją sama, nim ona dobierze się do mnie. Puszczam stare winyle, włączam klasyków i zakopuję się nutach Niccolò Paganiniego. Byleby nie trwać w milczeniu, bo one jest nasze. Moje i twoje. Amalie i Edinsona, którzy nigdy nie rozmawiają.
Może łatwiej jest milczeć niż próbować wyjaśniać naszą magię słowami. Obietnice są słowami, słowa nadzieją, a nadzieja to zwykła kurwa. Nadzieja może tylko nas łudzić i sprzedawać marzenia, jakich nie spełni nigdy.
Nigdy ci tego nie powiem, ale ty jesteś moją nadzieją, moją obietnicą Losu i nieba, ziemskiego raju pełnego ciszy i słów nie do wypowiedzenia.
Są takie miejsca, które można i trzeba oglądać jedynie w ciemnościach. Tak samo są takie uczucia, które można i trzeba poznawać jedynie w milczeniu. Są takie chwile, gdy jesteśmy jednością, gdy jesteśmy tylko my dwoje i nikt poza nami. Gdy Edinson i Amalie to centrum świata, centrum istnienia, a wszystko dookoła się wali i pali bez ładu i składu. Wszystko przestaje istnieć, ale my trwamy, my będziemy zawsze i nigdy nie przestaniemy.
Albo nie będzie nas nigdy.
Może łatwiej byłoby nigdy cię nie poznać, nigdy nie trafić na ciebie w tamtej uliczce wśród ciemności, gdy przyparłeś mnie do muru i całowałeś do utraty tchu, a potem zaprowadziłam cię do mojego mieszkania i kochaliśmy się w pośpiechu, niezdarnie, w panicznym strachu, że zaraz znikniemy.
Kolejnego wieczora wszedłeś do mojego mieszkania przez otwarte drzwi i nie powiedziałeś ani słowa. I tak zostało, po prostu w milczeniu i panice, którą próbowaliśmy pokonać. Chyba nigdy nam się to nie uda, chyba już przestaliśmy w to wierzyć i szukać ukojenia. Zawsze będzie w nas strach, zawsze przecież możemy nagle przestać być. A może raczej bywać, bo nas chyba nie ma.
Jest Edinson i jest Amalie, a między nimi my dwoje w naszym milczącym związku. Kiedy to szaleństwo przygniecie nas do dna życia?
Chciałabym utonąć w dzikim szale nas dwojga jedynie w twoich ramionach. Tylko mnie nie opuszczaj, nie pozwalaj mi odejść ani sam nie uciekaj, nigdy przez wieczność nie zostawiaj mnie. Nie musisz nic mówić, nie musisz nawet mnie kochać czy szukać mojej osobowości, moich drobnych szczegółów w przedmiotach i rzeczach, gdy śpię. Nie musisz dawać mi niczego poza samym sobą i swoją obecnością. Nic tylko ty, Edinson Cavani, którego znam w sposób, jakiego nie może dostać nikt inny. Mój Edinson Cavani, człowiek bez głosu, człowiek milczący i tak bardzo mój. Tylko i jedynie mój.
Albo nie znam cię wcale.
Wchodzisz jak zawsze bez słowa. Całujesz mnie w usta, gdy siedzę na sofie opatulona kocem. Wyciągasz z moich dłoni tomik poezji. Uśmiecham się czule, ciepło, przeczesuję dłońmi twoje włosy, a ty cicho się śmiejesz. Jedyny dźwięk w mieszkaniu zlewający się z Paganinim, nim zabierasz igłę z płyty winylowej, a stary gramofon milknie.
Witaj, o ciszy, tyś najpiękniejszą ze wszystkich.
Witaj, mój milczący ukochany.
Wracasz do mnie, lecz już nie siadasz. Czasami kucasz u mych nóg, bierzesz moje dłonie w swoje i, patrząc mi w oczy, składasz drobne pocałunki na każdym centymetrze skóry. To takie cudowne, a twoje tęczówki lśnią jeszcze spokojem. Może dziś przedłużymy chwile bez strachu, może zdążę nacieszyć się twoim byciem, twoim dotykiem i życiem, które pojawia się tylko w twoich ramionach. Rozbierasz mnie powoli, wręcz ubranie po ubraniu, część po części, kawałek materiału po kawałku materiału. Dawkujesz mi dreszcze, uczucia, radość, całą gamę istnienia w miliardach barw. Powoli znów poznajesz każdy centymetr mojego ciała, choć może robisz to w sposób taki, jakby miał być to ostatni dzień naszej wspólnej historii a ty chciałbyś nauczyć się mnie na pamięć. Edinsonie Cavani, ależ ja cię już nigdy nie opuszczę, nigdy nie odejdę z własnej woli i braku szans na prawdziwą przyszłość ze słowami, bez znikania przed wschodem słońca, zaś z pobudką w twoich ramionach i dzieleniem codzienności. Możemy mieć jedynie te bezsenne noce i ciszę po nieodłącznym w moim samotnym życiu Paganinim. Gdy ciebie nie ma, muzyka ratuje mnie przed światem, osłania ochronną tarczą i nie pozwala nikomu zdobyć. Może rzeczywiście uciekam od ludzi do ciebie, którego tak naprawdę nie ma, i do Niccolò, który od jakiś dwustu lat jest trupem.
Bez muzyki zginęłabym w chwilach, gdy ty masz własne życie. Ona nie milknie ani przez chwilę, ona wciąż i wciąż brzmi w moich uszach, w mojej duszy i w głębi serca. Byleby nigdy nie zapadła cisza, bo ta zaś jest tylko nasza, tylko moja i twoja, tylko Edinsona i jego małej Amalie.
Uczysz się znów mnie na pamięć, zaczynasz chyba dostrzegać, że nie mamy wieczności, zaczynasz się spieszyć, coraz szybciej i szybciej, coraz gwałtowniej, mniej uważnie. Bardziej dziko, z rosnącym strachem, że znikniemy.
I ja też zaczynam się bać, panika bierze nade mną władzę i tak okrutnie się boję, że kiedyś mnie opuścisz. Jak zawsze bez słowa, jak zawsze w ciszy i tylko w moich łzach, o których nigdy się nie dowiesz. Może i tak jest łatwiej, bo dzięki temu nie będziesz trwał z litości i z tej litości nie zaczniesz mówić. Jakaś część mnie nie chce, byś kiedykolwiek coś powiedział. Nasze dusze rozmawiają w ciszy, może impulsami, może spojrzeniami, a może nawet samym milczeniem.
Całujesz mnie, dotykasz, doprowadzasz do szaleństwa. Kochasz się ze mną i z ciszą dookoła nas. Tylko my dwoje, Edinson i Amalie w ich prywatnym raju wśród szeptów, które nie istnieją.


Neapol to całkiem ładne miasto za dnia. Szczególnie dla dziewczyny, która wyrwała się z Castellammare di Stabia. Dla dwudziestokilkulatki, która jakimś pieprzonym cudem zdobyła pracę w niewielkiej pizzerio-kawiarence i zarabia akurat tyle, by móc wynajmować skromną kawalerkę w którejś z ciemnych uliczek, gdzie się poznaliśmy, oraz kupować nałogowo winyle z muzyką klasyczną.
Neapol to tak naprawdę bardzo ładne miasto, uwielbiam je. Czasami chciałabym móc złapać cię za dłoń i pociągnąć przez ciasne uliczki mojego miejsca na ziemi, trajkocząc od rzeczy na temat budownictwa i miłości do stolicy Kampanii. Chciałabym się tobą chwalić, chciałabym godzinami krzyczeć, że cię mam, wielką gwiazdę SSC Napoli, przynajmniej czasami. A jednak nie możemy tego zrobić, bo nasz związek opiera się na pięknej, harmonijnej ciszy przerywanej tylko czasami naszymi śmiechami.
Neapol nigdy nie będzie upoważniony do poznania prawdy o moich bezsennych nocach i samotnych wieczorach, kiedy całymi dniami potrafisz się nie pojawiać. Całymi nocami tylko ja sama pośród dźwięków, by nigdy nie zapadła cisza.
Moja koleżanka zza baru uśmiecha się ciepło, gdy przysiadam na kilka chwil z powodu strasznego bólu nóg. W lokalu jak zawsze panuje szum, hałas i krzyki kucharza wyciągającego z pieca kolejne tradycyjnie neapolitańskie pizze. Jest w tym świetny, czuje ten klimat, tę magię kuchni, w końcu przez całe życie nie wyjechał poza granice Neapolu, a ma jakieś pięć lub sześć krzyżyków na karku. Ja jestem tam tylko kelnerką zawsze na poranno-wczesnopopołudniowej zmianie.
– Amalie, stolik ósmy – podszeptuje mi pulchniutka barmanka, podtykając pod nos tacę z jakimiś kawami czy czymś podobnym. Przyjmuję więc tacę i słodki, wyćwiczony uśmiech, po czym podchodzę do ósemki i, nawet nie obdarzywszy gości jednym spojrzeniem, rozkładam filiżanki.
– Smacznego – rzucam tym profesjonalnie miłym tonem, wzrok zaś podnoszę dopiero wtedy, gdy mam już odejść. I odchodzę, udając, że wcale nie jestem zaskoczona, że wcale nie jestem wściekła i nie chcę płakać.
Witaj, mój kochany. Dlaczego mi to zrobiłeś, dlaczego musiałeś pojawić się w mojej pizzerii przy stoliku ósmym?
Opieram się o barową ladę, wciąż nie pozwalając uśmiechowi zejść z twarzy. Patrzysz na mnie znad tej kawy, wzroku nie możesz oderwać. Ale to nie jest nasze miejsce, to nie jest noc ani moje mieszkanie. To nie jest nasz świat ten Neapol o czternastej w środku dnia. Ale ty nie przestajesz patrzeć, nie odrywasz ode mnie wzroku, jednocześnie dalej rozmawiając z kolegami przy stoliku. Oni jednak spostrzegają twoje rozkojarzenie, kochanie. I zauważają też mnie, twoją małą Amalie, która nie potrafi uciec, nie potrafi zrobić niczego, gdy nagle jeden z nich wstaje i przemieszcza się w moim kierunku.
Kochanie, przepraszam, że nie potrafię wycofać się na zaplecze, tylko stoję i uśmiecham się głupiutko.
– Cześć, piękna – rzuca ów twój towarzysz z równie idiotycznym uśmiechem. Szukam twojego spojrzenia, szukam jakiegokolwiek wsparcia, ale ty jedynie opuszczasz wzrok. Może trochę się rumienisz, a może błagasz, bym tworzyła pozory. Więc tworzę z uśmiechem i bez zastanowienia. – Skarbie, wpadłaś w oko naszemu kumplowi, temu, co z ochotą by uciekł, bo jest taki nieśmiały. Podarowałabyś nieszczęśnikowi trochę siebie?
Podryw kolejnego z piłkarzy SSC Napoli, z którym mam styczność – wnioskuję to po klubowym dresie i specyficznej pewności siebie – jest prymitywny aż do bólu. Z braku laku zaczynam się histerycznie śmiać. Albo to mój system obronny mający na celu za wszelką cenę nie pozwolić mi teraz uświadomić sobie, że właśnie nasza magia zginęła.
Z dala od nocy, od świata złudzeń i ciszy, w hałasie i codziennym zgiełku popołudnia spotkaliśmy się my dwoje, Edinson i Amalie, ci, którzy nigdy nie powinni do tego dopuścić.
– Skarbie – rzucam słodko. – Doceniam starania, ale to bardzo kiepska gadka na podryw.
Chyba uśmiechasz się, kiedy odprawiam z kwitkiem tegoż cudownego kandydata. Chyba wydaje ci się, że uratowaliśmy jakąś część nas. Ale to trwa tylko chwilę, bowiem przed wyjściem, jeszcze cię mijam. Nieszczęsny stolik numer osiem w samym centrum sali. I wtedy, gdy jestem tuż obok, wciskasz mi w dłonie zwitek papieru. Rozwijam go za barem, gdy ciebie i twoim kumpli już nie ma.
„Nie wiedziałem.”
Edinsonie Cavani, człowieku, bez którego nie mogę żyć, właśnie wykroczyliśmy spoza granic złudzeń i staliśmy się realni.


Zaczynam bać się wieczora. Po raz pierwszy chyba nie chcę cię widzieć, kochanie. Chyba boję się słów, nadmiaru informacji, które mogą nas zniszczyć.
Jestem przerażona wyrazami i zmianami, jakie w nas nadchodzą. Nasz milczący związek przeminął, stał się ulotną historią, bo ty odważyłeś się nakreślić dwa wyrazy na restauracyjnej serwetce i mi je wcisnąć w dłoń.
A tak bardzo błagałam wszelkie bóstwa i bóstewka, ażebyśmy mogli trwać wiecznie w snach tej prawdziwej, otoczonej czernią i samotnością mnie. Tak bardzo pragnęłam nie niszczyć naszych cichych, pełnych milczenia i namiętności nocy.
Ty i ja, Edinson i Amalie, w królestwie bez dźwięków przestali istnieć. Nas już nie ma, bo ja po raz pierwszy chcę od ciebie uciec, nie wracać do domu albo wrócić i zamknąć drzwi na klucz.
Następnie zaś zacząć płakać.
Krążę po Neapolu chyba z godzinę, a może i dwie. Spaceruję na boso, z balerinami w dłoniach i za wszelką cenę staram się nie dojść do domu. Lecz w końcu i tak, trochę nieświadomie, trafiam na swoją klatkę schodową. A tam, pod drzwiami, stoisz ty, trochę zmęczony, trochę zmartwiony. Tak bardzo mój, z roztrzepanymi włosami, z lśniącymi oczami, w klubowym dresie, co oznacza, że pędziłeś do mnie od razu z ośrodka treningowego.
Wielka gwiazda SSC Napoli pod drzwiami jakiejś kelnerki z Castellammare di Stabia. Kto by pomyślał, że takie rzeczy mogą się zdarzać czasami, niezwykle rzadkimi momentami, w których nawet ja wierzę w to, co przeminęło.
Na mój widok chyba zaczynasz się uśmiechać. Na pewno jednak bierzesz mnie w ramiona i mocno całujesz, tak, żeby zniknął cały świat. Odwzajemniam pocałunek, nawet przez kilka chwil wtulam się w twoje ramiona i wierzę, naprawdę wierzę, że wciąż istniejemy i nic się nie zmieniło. Tylko przez kilka chwil.
Potem muszę wyplątać się z twoich ramion. Otworzyć drzwi do mieszkania. Za wszelką cenę nie płakać. I nie krzyczeć, choć tak bardzo chcę zrobić ci potężną awanturę. Ale tylko udaję, pozwalam się całować, pozwalam sobie zapomnieć na tę jeszcze jedną noc. Tylko się ze mną kochaj, tylko nie przestawaj, tylko nie odchodź.
Pamiętaj, że bez ciebie nie istnieję, bez ciebie mnie nie ma. Świat dookoła nas może się walić i palić, ale nas nic nie ruszy.
Jesteśmy niezniszczalni, a niszczą nas proste litery na kartkach papieru, na głupiej serwetce. Niszczy nas rzeczywistość i zmiany.
Jesteśmy niezniszczalni, a jednak przestajemy być. Kochamy się tylko najbardziej chaotycznie, w największym przerażeniu, w ciszy i bólu, bo nie jesteśmy już sobą. Chyba z tego powodu zaczynam płakać w twoich objęciach, na moim łóżku, wśród ruin naszego świata bez dźwięków. A ty mnie tulisz bardzo, bardzo mocno i nie puszczasz.
Wtedy po raz pierwszy zaczynam bezgłośnie błagać, byś się odezwał lub odszedł. Po dawnych nas już nie ma nic, już przestaliśmy istnieć w obliczu rzeczywistości, w obliczu świata i tego, czego nigdy nie było. Bo nas chyba nigdy nie było.
Kiedyś myślałam, że nie mamy granic i nic nas nie rozdzieli, a potem pojawiły się słowa, których nie powinno być. Słowa bezgłośne i pozornie nas niedotyczące, słowa napisane szybko drążącą dłonią, lekko koślawe na zwyczajnej serwetce z pizzerii. Trochę pozbawione wymiarów i pozbawiające nas istnienia w równoległej rzeczywistości bez słów.
Może naprawdę nigdy nas nie było. Może nie istniejemy, może świata nie ma, a ta prawdziwa, realna ja płacze wcale nie w twoich ramionach.
Chciałabym, żebyś zniknął, nie znikając nigdy. Odejdź, Edinsonie Cavani, odejdź, nigdy mnie nie zostawiając.
Jesteś wszystkim, choć tak naprawdę cię nie ma.
Dlaczego pojawiły się granice, których nie powinno być? Dlaczego a to pozwoliliśmy, kochanie?
Ocierasz moje łzy wierzchem dłoni, a potem te cudowne dłonie zaciskają się na moich policzkach. Zmuszasz mnie, bym patrzyła ci w oczy, te cudowne tęczówki pałające słowami, jakie muszą się nareszcie pojawić pomimo naszego strachu.
Mi cariña – szepczesz cicho. Masz głos ciepły, miękki, o wiele lepiej brzmiący na żywo niż na nagraniach i o wiele razy bardziej bolesny dla mnie. Mój cudowny mężczyzno, dlaczego nasza cisza musiała zginąć brutalnie zamordowana słowami, a ja w pełni jej świadoma – tej groźby, wręcz wyroku śmierci – wciąż nie byłam na nią gotowa. Może chciałam uciec albo zapomnieć, że przestajemy istnieć, a świat nas ujrzał i znienawidził. Może pomyślałam o tym, czego nie będziemy już nigdy mieć, bo odebrały nam to słowa.  
– Nigdy nie pozwól mi odejść – odpieram równie cicho, takim prawie niesłyszalnym szeptem pełnym cierpienia. Są to jednak słowa i słowa te płyną z mojej duszy. Może też z serca, które chyba lepiej radzi sobie ze zmianami ode mnie.
Nigdy nie pozwól mi odejść. Nigdy nie pozwól mi uciec, zniknąć czy spanikować, nie pozwól mi zginąć w świecie pełnym kłamstw i iluzji, marzeń, które nigdy nie obrócę się w realność, a jedynie w proch.
– Nigdy nie pozwolę – powtarzasz po mnie, a ja za wszelką cenę staram się nie płakać. Ale łzy ciekną po moich policzkach i wsiąkają w pościel, bo ich nie widzisz.
Bo obiecujesz niemożliwe.
Bo cię kocham.
Bo to wszystko nigdy nie powinno się zdarzyć.
Bo tulisz się do moich pleców we wspomnieniach ciszy, którą kiedyś byliśmy, a ja tylko płaczę. A potem się kochamy, po raz kolejny w panice, w strachu, że sobie nie poradzimy, że rozpieprzymy się z epickim wręcz hukiem w ułamku sekundy, którego nie zauważymy. Przestaniemy być, chociaż nigdy nie powinniśmy zaistnieć.
Edinsonie Cavani, dlaczego to musieliśmy być właśnie my? Dlaczego to nasza historia nie będzie mieć szczęśliwego zakończenia, a jedynie mnóstwo łez, bólu i mało słów, które nas nie uratują?
– Amalie – szepczesz. Odwracam się w twoją stronę, a nawet otwieram oczy. Jesteś taki doskonały, tak niesamowicie przystojny. Jesteś perfekcją, na którą nie zasługuję, mężczyzną moich marzeń, snów i życia. Każdego pieprzonego wcielenia i tej prawdziwej, samotnej mnie, która wymyśliła twoją idealną osobę tylko po to, by świat zaczął istnieć. – Amalie, mi cariña… – powtarzasz. – Czego się boisz?
Ale ja nie wiem, czego się boję. Nie potrafię znaleźć słów, które mogłyby wyrazić wszystko. Tej chwili też się chyba obawiałam. Kiedyś wystarczała nam cisza i rozmowa spojrzeń, kiedyś po prostu wiedziałeś.
Dziś zadajesz pytania, a ja nie potrafię na nie odpowiedzieć.
Do czego to wszystko dąży, Edinsonie? Czym my się stajemy od chwili, gdy zaczęliśmy żyć w prawdziwym świecie pełnym melodii?
– Amalie – powtarzasz raz jeszcze. – Amalie, proszę.
Kręcę przecząco głową, mamrocząc w twoją pierś:
– Nie potrafię.
Tak bardzo, bardzo tęsknię za naszą magiczną ciszą pośród ścian i naszych uczuć, lecz to już nie wróci. W twoich oczach też spostrzegam zawód, gdy zdajesz sobie z tego sprawę. Całujesz mnie jednak czule i mocniej do siebie przytulasz, a ja zasypiam w twoich ramionach bezbronna i przez chwilę znów naiwnie marząca o tym, byś choć tej jednej nocy nie uciekł bez słowa czy obietnicy powrotu, nim nastanie świt.
Budzę się sama.


Czego się boję, Edinsonie Cavani? Myśl ta nie chce mnie opuścić przez kolejne trzy dni, gdy ciebie nie ma w Neapolu. Nie pojawiasz się, jednak ja doskonale wiem, że jesteś wtedy w Mediolanie, i dlatego nawet się nie martwię. Jakkolwiek nie lubię chwil, gdy tkwię sama w pustym mieszkaniu już nawet bez kaprysów Paganiniego.
Straciliśmy ciszę, więc zaczynam wypełniać nią każdą chwilę bez ciebie. A może to tylko wspomnienie dawnych nas, które za każdym razem łamie mi serce na drobne kawałeczki.
Tak bardzo bez ciebie umieram, kochanie. Tak bardzo za tobą tęsknię i tak bardzo cię kocham, Edinsonie. Kim bez ciebie bym była? Albo wcale by mnie nie było, bez ciebie nie byłoby wszak nawet świata, bo ty jesteś centrum wszystkiego.
To takie irracjonalne, kiedy próbuję żyć normalnie bez ciebie. Nawet zgadzam się pójść ze znajomymi z pracy do baru, wypić kilka drinków, obejrzeć kawałek twojego meczu i zaklinać w myślach, żeby się nie rozpłakać, bo tak bardzo tęsknię, chociaż to dopiero drugi dzień bez ciebie. I, mam nadzieję, ostatni.
To takie straszne, że ciągle o tobie myślę. Nie potrafię nawet przestać, a może tego wcale nie chcę, bo jesteś jedynym pozytywem tego życia. Poza tobą nie mam chyba niczego, choć czasami nie mam nawet ciebie. Bywasz przy mnie wieczorami, ażeby uciec nocą, przed wschodem słońca, gdy udaję, że śpię.
Chyba nawet nie łudzę się, że kiedyś nastąpi jakaś zmiana. Może nawet się jej boję, przeraża mnie perspektywa wyjścia na zewnątrz i pokazania się jako dziewczyna wielkiej gwiazdy SSC Napoli. Wolę cię mieć tylko dla siebie, żyjąc w małym światku obłudy i nocnych mar.
Przecież jestem taka zwyczajna. Mała Amalie Castilli z Castellammare di Stabia o włosach przeciętnie czarnych, oczach przeciętnie piwnych i cerze przeciętnie śniadej. Całkowicie pospolita kelnerka, jakich w samej Kampanii są tysiące. Nie zasługuję na ciebie i dobrze o tym wiem. Cały świat nie musi mi tego powtarzać, mój kochany, a tak by się działo każdego dnia.
Dlatego nigdy nie wydobędziemy się z jaskini zwanej ukryciem. I dlatego też nigdy nie będę miała cię na stałe, choć po cichu wciąż marzę, że pewnego dnia obudzę się nareszcie w twoich ramionach. Albo pewnego dnia powiesz, że mnie kochasz.
Taka mała, głupia ze mnie Amalie. Taka naiwna jestem i taka wciąż niepozbawiona wiary, chociaż to bez sensu. Nigdy nie pokazałbyś się ze mną publicznie, wszak żadna ze mnie modelka. Tylko zwykła mieszkanka Neapolu bojąca się słów i kochająca cię całym sercem.
Gdybym miała wybierać między kochaniem cię a oddychaniem, brałabym właśnie ostatni wdech, pewna, że mogę żyć tylko miłością.
Dla ciebie bez sekundy zastanowienia poświęciłabym siebie i nigdy tego nie żałowała.
– Cześć, Amalie – rzucasz wesoło, wchodząc do mojego mieszkania jak zawsze bez zawahania, i mocno mnie całujesz. – Dlaczego wyłączyłaś Paganiniego?
Odmrukuję pod nosem coś na powitanie, gdy ty bezpardonowo mnie podnosisz i sadzasz sobie na kolanach, a ja mocno się w ciebie wtulam. Chyba trochę panicznie, jakby się bała, że ta chwila zaraz zniknie jak mydlana bańka.
– Czwarty kaprys jest bardzo smutny – tłumaczę, chociaż żadne to wyjaśnienie. Obyś jednak sam domyślił się, że cisza przypomina mi dawnych nas, a skrzypce Niccolò Paganiniego powodują we mnie łzy.
– Więc Vivaldi? Bach? Mozart? Debussy? Amalie, proszę, nie siedź w ciszy.
Próbuję się uśmiechnąć, ale to tylko blady grymas słabej sztuki aktorskiej.
– Nie lubię.
Wzdychasz, przyciskając usta do moich włosów upiętych w jakiś beznadziejny kok.
– Amalie, proszę.
Prosisz tak pięknie, z tak cudownym uśmiechem, a ja wciąż się boję. Chciałabym mieć dawnych nas, chciałabym też nie bać się zmian. Lecz my zmieniliśmy się gwałtowanie. Zbyt szybko, kochanie. O wiele za szybko, w jednej chwili byliśmy jeszcze w naszej ciszy, a sekundę później zaczęliśmy być prawdziwi o czternastej w centrum Neapolu.
Zamykam oczy, próbując zrelaksować się w twoich objęciach, zapomnieć na chwilę o otaczającym nas świecie, wcisnąć nos w zagłębienie twojej szyi i słuchać błogosławionej ciszy.
Nie wiem, ile tak trwamy. Może zasypiam na chwilę, może na dwie godziny albo dwa dni. Na dworze jednak zapada zmrok, powoli obdarowując nas najcenniejszym darem dawnego świata – ciemnością wpełzającą przez zasłonięte jasnobeżową firanką okna. Wtedy bez słowa, chyba wciąż sprzedając mi złudzenia marzeń, znów mnie podnosisz. Oplatam udami twoje biodra, a szyję ramionami i całuję raz czy dwa długo, namiętnie, wciąż z resztką strachu, który nie chce – nie potrafi? – mnie opuścić.
Edinsonie Cavani, kochaj mnie, błagam. Kochaj mnie w ciszy i kochaj się ze mną w świecie mroku, a może błysków i burzy nad neapolitańskim niebem. Kochaj mnie, a wtedy będę szczęśliwa i będą mogła nigdy nie budzić się w pustce bez ciebie. Ta prawdziwa ja, ta samotna, która to wszystko wyśniła, właśnie ta ja będzie mogła z uśmiechem dryfować w ciemności oświetlonej twoją miłością.
To takie irracjonalne, gdy znów tulę się do ciebie naga i bezbronna, a twoja dłoń pali dotykiem moje biodro. To takie irracjonalne, że boję się zasnąć, bo znów znikniesz przed świtem.
– Zostaniesz ze mną? – szepczę bezgłośnie.
Wzdychasz.
– Amalie… Mi cariña, nie mogę. Ale ty śpij. I nie siedź w ciszy, dobrze?
Uspokaja mnie to, ta bezgłośna deklaracja, że zostaniesz jeszcze trochę, choć nie na całe życie.
Nim zasypiam, całujesz mnie jeszcze w czubek głowy, a ja mamroczę niewyraźne, uległe:
– Obiecuję.


Czasami ciężko jest dotrzymać słowa. Ciężko jest trwać w wyrazach wymamrotanych na skraju dnia i nocy, snu i jawy, w niepełnej świadomości i otumanieniu chwilą szczęścia i chyba nawet miłości, a może tylko jej złudzenia.
Nie lubię słów. Są złudne, sprzedają nadzieję, osłaniają prawdę kłamstwami, a uczucia pozorami. Są okrutne i bezduszne, nie przejmują się nikim i niczym. Słowa to obietnice, które tak łatwo złamać. To marzenia, które szybko się rozpierzchną na powierzchni świata i staną pyłem.
Zbyt wiele złamanych deklaracji usłyszałam. Dlatego nie lubię słów, a miłuję ciszę i czyny, które są o wiele wymowniejsze. Czasami łatwiej po prostu spojrzeć, aniżeli mówić, że się kocha. Łatwiej to ukazać i być bez słów, które są pętami. Łatwiej nawet kłamać, niż mówić szczerze, z głębi serca o uczuciach i nas samych. To zbyt skomplikowane, a może tylko ryzykowne.
Jakbym nie ryzykowała samym faktem kochania mężczyzny, który potrafi tylko bywać.
Taka jestem głupia, że nie potrafię od ciebie odejść. A powinnam już dawno to zrobić, udać się na przymusowy odwyk i zeń nigdy nie wrócić. Po co bowiem znów tonąć, nawet w szczęściu, upadać i nie potrafić wstać?
Podobnie jak po co słuchać umysłu, kiedy mogę stracić rozsądek i wciąż cię kochać. Nigdy nie przestawać, Edinsonie. Nigdy nie wymagać też niczego. Może po prostu czekać na ciebie, na każde twoje słowo czy zawołanie i naiwnie łudzić się, że kiedyś będę najważniejsza.
Chociaż oboje wiemy, że to się nie stanie nigdy.
Mogę być czasami centrum twojego świata, ale nigdy nie będę nim całym. To nawet dla mnie zbyt naiwna myśl, by o tym marzyć. To też zbyt cudowna perspektywa, ażeby stała się realna. Wszechświat bowiem nie zwykł wcielać w życie pragnień małej, głupiutkiej i tak bardzo pospolitej Amalie.  
Czasami ciężko mi nie wrócić do domu w ciszy i w ciszy spędzać długich godzin pełnych mokrych modłów, byś przyszedł. Poza brakiem Paganiniego, tak bardzo fundamentalnym brakiem dźwięków dopełniających świat, nic nie uległo zmianie. Przynajmniej w tej kwestii, bo my zmieniliśmy się we wszystkim. To tak okrutne ze strony Losy, że zechciał zabawić się w rewolucję i wszystko zniszczyć pod maską przemian.
A może zniszczyć tylko mnie. Ty jesteś przecież nieśmiertelnym bóstwem bez wad i bez świadomości, jak bardzo mnie łudzisz samymi marzeniami. Nie wspominając o dotyku, pocałunkach i słowach.
Wiesz co, Edinsonie, ja się nie podniosę z klęczek i miłości do ciebie. Nie dam rady żyć bez ciebie, nie dam rady istnieć. Przecież tak bardzo cię kocham.
Proszę, proszę, proszę, nie zostawiaj mnie teraz ani nigdy. O nic więcej nie mam odwagi błagać, bylebym mogła tylko żyć. Nic poza tym się nie liczy i liczyć się nie będzie. Nic poza tobą, precyzując. Za bardzo jestem w tobie zakochana, Edinsonie. Zbyt wiele mnie zabrałeś na własność i wieczność.
Chyba nawet nie chciałabym odzyskiwać tamtej części mnie. Jakkolwiek i tak byłoby to niemożliwe, nie oddałbyś tego, co obrałeś za swój cel, co znalazło się w twoim posiadaniu i co mnie zniewala na zawsze w twoich ramionach.
Czasami tak trudno jest dotrzymać obietnicy, a ja kocham płakać w ciszy, choć raz po raz mnie na tym przyłapujesz i wzdychasz zawiedziony, iż znów się złamałam. Czuję wtedy dziwną satysfakcję, bo ty cierpisz ze mną. Albo przeze mnie. Cóż, sama nie wiem, co zaczęło się ze mną dziać. Ból powoli przynosi ukojenie w postaci jeszcze większego cierpienia, a ty boisz się razem ze mną, że wszystkie te starania są na nic, bo ja się zablokowałam w świecie wspomnień i nie potrafię się zeń wydostać. Albo nie chcę, tak bardzo tęsknię za ciszą, za nami bez słów i z wszystko mówiącymi rozmowami spojrzeń.
Tak bardzo mi tego wszystkiego brakuje, że nie jestem w stanie spojrzeć na nowe perspektywy i na twoje słowa, gdy opowiadasz mi cichym głosem, jak było na treningu, kiedy siedzę na twoich kolanach i płaczę. Jakbyś w ten sposób próbował ze mną wygrać, pokazać mi, że nawet nam należy się trochę normalności i że poradzimy sobie ze wszystkim, a ja nie powinnam płakać.
Ale i tak płaczę, a ty wcale sobie z tym nie radzisz. To chyba twoja jedyna linia obrony, te opowieści o codzienności, gotowanie mi kolacji i próby zapełnienia ciszy za wszelką cenę bez pomocy gramofonu, który wyleciał pewnej bezsennej nocy bez ciebie przez okno.
Chociaż przynosisz mi pewnego dnia nowy. Stawiasz go przy moich nogach, a sam kucasz, biorąc moje dłonie w swoje. Masz przerażająco smutne oczy i ja wiem, że to moja wina. Że to wszystko sprawiłam ja sama, a nie powinno tak być. Przecież cię kocham, więc nie powinieneś być smutny z mojego powodu. Szczególnie nie z mojego powodu, małej, głupiej Amalie, której prawdziwa osoba powoli wybudza się w świecie pustki i cierpi z każdą chwilą coraz bardziej.
Tracę cię, Edinsonie Cavani, wielka gwiazdo SSC Napoli i miłości mojego życia. Tracę cię, choć nie mogę sobie na to pozwolić, i nie potrafię wrócić. Coś się złamało, nagle między nami powstał mur, chociaż ty teraz tak pięknie na mnie patrzysz i całujesz moje dłonie z cichym:
– Amalie, mi cariña, błagam cię… Amalie, proszę…
Łzy jednak wciąż płyną po moich policzkach, choć z czasem zsuwam się do ciebie na podłogę i moczę nimi twoją koszulkę.
– Edinson… – odszeptuję. Więcej nie musisz już słyszeć, bo rozumiesz. Jak za starych czasów kochasz się ze mną właśnie w tym miejscu, na tej podłodze, bardzo powoli i bardzo spokojnie, ocierając moje łzy i w kompletnej ciszy, choć od niej już dawno odwykliśmy.
Jak długo już jesteśmy ze sobą w ten dziwny sposób? Jak długo kochamy się wieczorami i nocami, nie potrafiąc dzielić żadnego z poranków?
Naprawdę powinnam od ciebie odejść, lecz nie umiem i nie chcę tego robić. Mogę tylko szepnąć:
– Powinniśmy to skończyć.
Na to ty śmiejesz się gorzko, sucho, ironicznie, po czym mnie całujesz.
– Nawet nie próbuj – rzucasz.
Wzdycham nieznacznie.
– Naprawdę – mamroczę.
Pocierasz dłońmi skronie, widząc chyba, że sobie nie radzę.
– Nie licz na to, Amalie. Nawet nie próbuj ruszać tego tematu. Przecież widzę, co się z tobą dzieje.
Więcej słów już nie potrzebujemy. Mówisz o mojej obojętności albo o tym, jak bardzo cię ranię. Mówisz o każdej z łez, które osuszałeś i o gramofonie, który stał się pyłem niczym dawni my. I nawet nie musisz żadnego z tych słów wypowiadać głośno.
– Masz kompletny zakaz siedzenia w ciszy, Amalie. Obiecaj mi to i jeszcze, że na pewno tym razem nie złamiesz danego słowa.
Mój uśmiech jest tak bardzo jednoznaczny.
A ja tak bardzo cię przepraszam, mój najdroższy, że i tak będę wciąż płakać i uciekać, nie potrafiąc uciec ostatecznie, bo kocham cię do szpiku kości, do samego dna swojej duszy, do końca świata i w każdym równoległym wymiarze.
Ta prawdziwa, samotna Amalie musiała stworzyć jakiś sens i zrobiła to po mistrzowsku.


Dryfuję. Jestem gdzieś między prawdziwą mną w samotnej pustce a mną wyobrażoną w centrum Neapolu. Jestem gdzieś pośród łez i ciszy, którą wciąż próbuję przełamać dźwiękami. Nienawidzę jednak muzyki, nienawidzę Paganiniego, a drugi gramofon upycham głęboko pod łóżkiem, nie potrafiąc na niego patrzeć. Każdego wieczora go wyciągasz, a ja o poranku ponownie go chowam. Gramy w jakąś cholerną grę, której nie potrafię zrozumieć i której nie wygram, jestem tego pewna. Prędzej zginę, aniżeli nauczę się jednak nowego porządku świata, reguł tej naszej małej, dziwnej wojny, która nagle się rozpętała w pobliżu naszej dwójki i mojej miłości wobec ciebie.
Prędzej umrę, jeśli zostawisz mnie już teraz, a nie będziesz uparcie wracał, kochał się ze mną i błagał na klęczkach, zgnieciony ciężarem naszej relacji, bym tylko nie płakała, bym otrząsnęła się nareszcie i nie popadała w apatię wobec ciebie. Prędzej umrę, jeśli nie będziesz już więcej powtarzał czule i z troską mojego imienia i nie będziesz osuszał moich łez.
Mieliśmy być szczęśliwi przez wieczność w naszej ciszy, tymczasem jednak nadeszły zmiany i ja sobie z nimi nie poradziłam. Przygniotły mnie, Edinsonie Cavani, mój najdroższy będący światłem mego życia. Ostatnią latarnią na morzu mroku, w którym tonę, na świecie, który dla mnie traci sens. Kochanie, dlaczego stałeś się moim wszystkim, a potem prawie cię znienawidziłam? Dlaczego pozwoliłeś mi na te wszystkie niewypowiedziane wyrzuty, na łzy i uporczywe trzymanie się popiołów dawnych marzeń?
Dlaczego to wszystko musiało przydarzyć się właśnie mi i tobie, nam, którzy nie powinni nawet mieć nigdy miejsca?
Dlaczego tak bardzo boli chęć ucieczki od ciebie, której potrzebuję całą sobą? I której podjąć się nie odważę nigdy na dobre, zawsze zabraknie mi odwagi i skończę, odsuwając się od ciebie na niewielką odległość i raniąc cię dystansem oraz swoimi łzami.
Będę działała instynktownie, irracjonalnie, kompletnie na ślepo i bez logiki, bylebyś tylko cierpiał, choć twój ból boli też mnie. Będę robiła wszystko, żebyś odczuwał mój żal i żebyś patrzył na mnie ze smutkiem, w myślach wyrzucając sobie, iż pojawiły się słowa. A z drugiej strony będę się kulić w sobie, bo to przerażające, jak bardzo pragnę cię ranić. I będę się za to nienawidzić, bo stałam się potworem. Najczystszym monstrum, a nie prawdziwą, małą i bardzo głupią Amalie. Stałam się wyrachowaną suką, mściwą i okrutną kobietą, której jedynymi rozrywkami są słowa pełne ciszy, łzy i rzucanie gramofonem z okna.
Stałam się parodią dawnej Amalie, Amalie prawdziwej i naprawdę cię kochającej, Amalie, która chciała tylko ciszy i kilku wspólnych pobudek. Stałam się kimś, kogo nie znam i kim chyba nie chcę być.
Jakkolwiek mogę przecież całą winę zrzucić na ciebie. Często to robię ostatnimi czasy, nabrałam wprawy w pozbywaniu się wyrzutów sumienia i sumienia w całym swym pojęciu. Często też okłamuję samą siebie, że wcale to nie tak, iż za wszelką cenę próbuję cię zniechęcić. Próbuję cię odgonić od siebie, zrazić wszelkimi możliwymi metodami, sprawić, byś z czasem zaczął wizyty u mnie traktować jako przykry obowiązek, aż byś uciekł na zawsze i nigdy już nie wrócił. Wcale to nie tak, iż próbuję sprawić, ażebyś mnie czym prędzej porzucił.
Przecież tak bardzo cię kocham, Edinsonie Cavani. Przecież tak bardzo wiemy oboje, iż nigdy nie znajdę wystarczającej ilości odwagi na odejście, nie nabiorę jej, choć obecnie zasługujesz na kogoś tysiąckroć lepszego od tej parodii Amalie Castilli, którą się stałam. Obecnie zasługujesz na kogoś tysiąckroć lepszego, a każdy jest takim człowiekiem, bowiem znajduję się już na absolutnym dnie egzystencji.
Obecnie powinnam odejść dla twojego dobra, nie bacząc na swoje zdrowie psychiczne, na samą siebie i to, jak bardzo źle ze mną będzie. I tak niżej nie upadnę, skoro jestem na samym dnie. I tak gorzej już nie będzie, mój najdroższy ukochany.
Chyba najłatwiej jest płakać i łamać ci serce w obliczu pokręcenia naszej relacji i tego całego żalu, że się zmieniliśmy, że przestaliśmy być czymś wyjątkowym, wyjętym poza nawiasy rzeczywistości. Może to wina tych naiwnych marzeń małej dziewczynki o księciu na białym koniu i magicznej miłości, jakiej na całym świecie nie byłoby nigdzie indziej. Może to twoja wina, Edinsonie Cavani, bo nigdy mnie nie kochałeś i nigdy tej miłości nie obiecywałeś.
Nigdy nie powinnam była nawet pomyśleć, że mógłbyś coś do mnie czuć, choć nadal wracasz i nie odchodzisz pomimo tego, jak bardzo cię ranię. To takie absurdalne i irracjonalne, że chyba jeszcze w jakiś sposób egzystujemy. Nie powinno już nas być.
– Amalie, nie płacz – zaklinasz mnie po raz kolejny, błagasz prawie na kolanach, całujesz wszędzie i nigdzie, może czasami płaczesz ze mną. Trwasz w modlitwie, bym tylko się obudziła, opamiętała, odbiła od dna.
Aż pewnego dnia, wieczora, gdy znów wracasz, choć nie powinieneś, mamroczę zdławione:
– Powinieneś był już dawno ode mnie odejść.
A ty wybuchasz gorzkim śmiechem i bierzesz moją twarz w dłonie, każąc patrzeć ci prosto w oczy.
– Amalie – szepczesz. – Moja mała, głupiutka Amalie, przecież nie mogę odejść.
– Musisz.
Uśmiecha się bardzo smutno.
Mi cariña, przecież my się kochamy, więc dlaczego miałbym odejść?
I wtedy świat zamazuje mi się przed oczami, wszystko wiruje, a ty dalej mnie trzymasz za policzki i utrzymujesz kontakt wzrokowy, twardo pytając, czy rozumiem. Przytakuję jakimś mruknięciem, jest mi słabo, ale to chyba nie ze szczęścia.
To wszystko jest snem, ogromnym snem samotnej we wszechświecie mnie, która płacze, bo straciła nad nim kontrolę.
– Amalie, rozumiesz? – powtarzasz jeszcze raz. – Rozumiesz, że nie odejdę, bo ja kocham ciebie, a ty kochasz mnie?
A ja tak bardzo nienawidzę słów. Tak bardzo boję się deklaracji. Tak bardzo ta prawdziwa Amalie powinna otworzyć oczy i ujrzeć pustkę pozbawioną ciebie i całego świata. Ona powinna już przestać śnić, albo ja powinnam umrzeć, bo to równoznaczne.
– Tak, Edinsonie, rozumiem – mruczę wreszcie w twoich ramionach, marząc tylko byśmy mogli istnieć oboje naprawdę nawet pośród jej samotnej pustki.
Potem pozwalamy na chwilę zapaść utęsknionej ciszy, która wciąż znaczy tak wiele. Ale tylko na chwilę, gdy przestaję już płakać i zaczynam próbować uwierzyć.
Choć ty wciąż nie możesz mnie kochać. To zbyt irracjonalne, Edinsonie. To zbyt cudowne. To zbyt duże marzenie, ażeby mogło się spełnić, szczególnie jeśli oboje nie istniejemy, a prawdziwa ja jest tak okrutnie samotna. To daje zbyt wiele nadziei.
Potem zaczynamy powoli mówić. Niewiele, same jakieś takie nieważne rzeczy, drobne szczegóły pozbawione rzeczywistości i wydzierające nas tylko nieznacznie ze świata marzeń, który w jakiś sposób już dawno temu opuściliśmy. Jakieś takie nieistotne drobnostki, choćby ulubiony smak lodów czy najdziwniejsze wspomnienie z dzieciństwa.
I tak sobie trwamy i jakoś o siebie walczymy, chociaż jest tak cholernie ciężko nie płakać i nie tkwić w ciszy, za którą tęsknię. Tak ciężko jest nie wyrzucić kolejnego gramofonu, a winyli nie stopić w piekarniku i nie zrobić z nich surrealistycznych zegarków a’la Dalí.
Tak ciężko jest czasami nie krzyczeć, że chciałabym mieć cię chociaż jednego poranka, a nie budzić się sama – choć podobno nie samotna – jedynie z kartką i śniadaniem w kuchni. A kawa zawsze już zdąży wystygnąć, więc nie ma cię od dawna. A ja zawsze zdążę już zatęsknić i znienawidzić to, że jeśli wykroczyliśmy poza sferę ciszy, dlaczego wciąż nie potrafimy pojawić się w świetle dnia i reflektorów. Jakbyśmy tkwili gdzieś pomiędzy wymiarami, w dziwnej pustce pełnej dźwięków, słów, niekiedy obietnic.
W pustce, w jakiej nie znajduje się jednak ta prawdziwa ja. Ona ma dookoła siebie jedynie ciemność, świat bez niczego a jedynie z nią samą. Ja mam zaś przynajmniej ciebie i przynajmniej chwilami.
Czasami jedna chwila jest wszystkim a czasami niczym.
Wszystko zależy od punktu widzenia, od uczuć. Dla zakochanego ta jedna chwila jest wszystkim, tak mi się wydaje. Mówili mi kiedyś nawet, że ta jedna chwila sprawia, iż cały dzień a może całe życie się zmienia i uśmiecha.
Ale ja nie lubię słów.
I wiem, że mimo wszystko zawsze będę panicznie cię kochać, Edinsonie Cavani. Choćbyśmy mieli już na zawsze pozostać między wymiarami, nie zaś w jednym z nich, jakkolwiek męczące by to nie było.


Edinson Cavani, wielka gwiazda SSC Napoli, pewnego dnia pojawia się na okładkach włoskich gazet. Może łudząc się, że nigdy tego nie zobaczę. A może chcąc pokazać mi, że obietnice to rzeczywiście same kłamstwa.
Nie wiem, dlaczego pojawiasz się pewnego dnia na wszystkich okładkach włoskich czasopism i nie jesteś tam bynajmniej sam. Nie wiem też dlaczego wracam do domu z tym pismakiem i wybucham płaczem, ale kiedy przychodzisz i mnie mocno całujesz, zawsze gdzieś pomiędzy kolejnymi muśnięciami moich ust deklarując, że za mną tęskniłeś, ja nie mówię nic.
Gazeta leży na kuchennym stole, pewnie ją zauważysz w którejś chwili i zrozumiesz, że ja już wiem. I że właśnie tak kończy się nasze życie, kończymy się my, a ja chcę płakać w samotności, wyrzucić z okna gramofon i naprawdę zniszczyć wszystkie płyty. I chcę skoczyć sama, bo teraz to już bez sensu.
Może po skoku bym się obudziła, może wtedy pojawiłaby się tylko czerń i pustka i mogłabym płakać do końca wszechświata w miejscu, w którym ten nawet nie istnieje.
Może wtedy zrozumiałabym, że tak właśnie musiało się stać.
Mi cariña – szepczesz, a ja zdaję sobie sprawę, jak bardzo to uwielbiam. Jak bardzo kocham twoje dłonie na swoim ciele, twój oddech na swojej skórze i twoje oczy wpatrzone w moją twarz w wyrazie skupienia i pełnej miłości, w którą zdążyłam przecież nawet uwierzyć.
Poradziłam sobie ze zmianami, nauczyłam się naszego nowego życia, naszej nowej definicji świata, a tymczasem ty zrobiłeś mi coś takiego. Coś takiego, co leży na kuchennym stole i czeka, aż po raz ostatni skończymy się kochać. Czeka, aż będzie mogło nas zniszczyć doszczętnie i bez skrupułów, a następnie mnie zabić, jak już wyjdziesz po raz ostatni zraniony krzykiem i łzami, wszystkimi gorzkimi uwagami i bezmiernym żalem, że śmiałeś mi to zrobić.
A przecież ja tak okrutnie mocno cię kocham, Edinsonie Cavani. Zginę dziś przez miłość do ciebie, czy to nie jest jej największy dowód?
Umrę tak niedługo, a jednak mogę tylko smutno uśmiechać się, bo przynajmniej będę wciąż jeszcze pachnieć tobą i czuć smak twoich ust. Będę jeszcze otulona wspomnieniem twoich ramion i otumaniona tym, jak bardzo szczęśliwi potrafiliśmy ze sobą być.
Będę umierać szczęśliwa, Edinsonie, a potem się obudzę, wiesz? W pustce, pośród ciemności prawdziwa Amalie przestanie śnić. A ty pozostaniesz jedynie wspomnieniem, może senną marą, więc może nawet nie będzie boleć.
Mała, głupiutka Amalie Castilli ostatni raz w twoich ramionach.
– Powiedz coś – prosisz szeptem.
Uśmiecham się bardzo smutno, a ty chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Zawsze zdajesz sobie z tego sprawę, zawsze wiesz, mój kochany.
– Kocham cię – rzucam, bo to pierwsze, co przychodzi mi do głowy.
Śmiejesz się krótko i całujesz mnie w czubek nosa, a potem wstajesz z łóżka i udajesz się do kuchni.
– Amalie, chcesz może soku pomarań… – urywasz w połowie słowa.
Wciskam twarz w poduszkę, próbując udusić kawałek siebie, która chce już zacząć płakać. To ostatni dzień mojego życia, nie powinnam oblewać tego łzami a co najwyżej szampanem i butelką whisky.
Okropnie nie znoszę whisky.
– Czyli już wiesz – mamroczesz, chyba znów będąc w sypialni. Na pewno w niej jesteś, bo ściągasz ze mnie poduszkę i każesz patrzeć sobie prosto w oczy. – No już, mi cariña, zrób to.
A ja nie potrafię.
Wymyka mi się tylko to bezsensowne:
– Dlaczego ukryłeś całą trójkę?
Wzdychasz, głaskając mnie po głowie i mocno do siebie tuląc. Czyżbyś się bał tego, że ucieknę? Czyżbyś bał się ty, wielka gwiazda SSC Napoli, niesamowity Edinson Cavani?
– Amalie, kocham cię – odpierasz tylko.
Prycham ze smutkiem, pogardą a może mieszanką obojga.
– Odpowiedz.
– Bo cię kocham, Amalie – powtarzasz się. – Panicznie mocno cię kocham i na tobie opiera się wszystko. María Soledad, Lucas i Bautista są moją rodziną, dobrze, Amalie? – robisz przerwę, a ja skinam delikatnie głową. Odliczam tylko sekundy do swojej śmierci. – Amalie Castilli, ale to ty jesteś moim światem, rozumiesz? I za diabła nie pozwolę ci wyskoczyć z okna.
Unoszę wzrok i spoglądam na ciebie lekko zdziwiona.
– Nie myśl, że nie wiem. Moja głupiutka, cudowna Amalie, przysięgnij mi, że nic się nie zmieni.
Przysięgam, bo tak pięknie prosisz. I przysięgam, że nie skoczę, chociaż powinnam umrzeć i od ciebie odejść. Albo na odwrót.
A jednak uczę się życia w innym wydaniu raz jeszcze i tym razem próbuję płakać o wiele mniej, bo w końcu tak bardzo cię kocham.
Następnego poranka budzę się w poplątanej pościeli, w mieszkaniu pachnącym świeżo zaparzoną kawą stojącą tuż obok łóżka i w twoich ramionach.
I próbujemy jakoś tak perfekcyjnie żyć pomiędzy nami a twoją rodziną aż do wielkich wieści o Paryżu.


Paryża nie możemy zdecydowanie przewidzieć. Możemy się kochać i możesz mi powtarzać, że nigdy mnie nie opuścisz, ale potem nagle przychodzisz i promieniejesz szczęściem, nieświadomie jednak łamiąc moje serduszko po raz kolejny na drobne kawałeczki.
– PSG chce mnie kupić, Amalie!
Czyżbyś planował wyjechać?
Czyżbym teraz mogła nareszcie umrzeć?
Skinam głową na znak potwierdzenia, a nawet uśmiecham się wyćwiczonym grymasem, ale ty przecież tak doskonale mnie znasz.
Mi cariña – rzucasz ostrzegawczo.
– Wyjedziesz i zostawisz mnie tu samą – odpieram, nawet się nie kłócąc.
A ty jeszcze raz mnie całujesz, po czym rzucasz beztroskie, w pełni nieprzemyślane i w pełni spontaniczne:
– Jedź ze mną, Amalie.


Paryż jest piękny o poranku z okien sypialni z widokiem na Sekwanę.