Od autorki: Napisałam
to jakieś dwa tygodnie temu, może trzy, jakoś tak. Musiało chyba dojrzeć w
mojej głowie i sercu, żeby się tu pojawić. Dziwna jest ta historia. Dziwnie
chaotyczna, dziwnie poplątana i chyba dość niejasna. Nigdy wcześniej nie
pisałam czegoś tak bardzo osobistego, tak dla mnie wyraźnie połączonego z tym,
co dzieje się we mnie. Choć mnóstwo tam fikcji literackiej, mnóstwo zmienionych
faktów, którymi chciałam zatrzeć trochę rzeczywistość. Może to nawet trochę za
prywatne, trochę zbyt bolesne. Nie uważam nawet poniższego za coś na poziomie,
raczej za przymus wylania emocji i uczuć na puste karty. Dlatego może
przeproszę, że to w ogóle publikuję. I przeproszę, że to czytacie, bo jest
beznadziejne.
Czas pisania: listopad
2013.
Ilość długość: 15 stron.
Dedykacja: Wyjątkowa
dedykacja dla trzech osób, z których może tyko jedna to zobaczy, przeczyta,
nawet zrozumie. Dla K., P. i T. Myślę, że w jakimś stopniu to oddaje nas
wszystkich, to, co się działo i czym może byliśmy. I może dlatego wciąż wierzę,
że każde wydarzenie w naszym życiu ma sens i cel – musimy się czegoś nauczyć,
zdobyć jakieś kolejne doświadczenie. I być niezniszczalnym.
~*~
Prześladują mnie słowa. Nie potrafię zapomnieć każdego z wyrazów, które
od dawna bezcelowo odbijają się od moich myśli i zatruwają serce. Kłują mnie,
gryzą, ranią, wbijają się w miękkie tkanki duszy i za wszelką cenę próbują
jeszcze bardziej utrudnić życie. Jakbym nie miała już wystarczająco
skomplikowanej egzystencji.
Prześladują mnie słowa i obrazy, które nigdy nie powinny mieć miejsca.
Obłuda, trochę kłamstw, może nawet wyrzutów sumienia. Chyba nie moich. Raczej nie
mam wyrzutów sumienia, bardziej jestem ofiarą wydarzeń.
Tak mi się wydaje.
Prześladuje mnie też on sam, we swojej cholernie idealnej, cholernie
podobnej do mnie osobie. On sam, ten podobno perfekcyjny facet, może nawet
jeszcze trochę chłopiec, przez którego duszę się gdzieś pomiędzy słowami a
uczuciami, stłamszona przez obyczaje i to, czego nie wypada nam zrobić. Albo
raczej mi jako tej, która tylko przeszkadza. Nie powinnam nawet znajdować się w
jego otoczeniu, nie powinno mnie być nigdzie tam, gdzie jest on.
A jednak zostałam nieoficjalnym prezesem nieoficjalnej grupy wsparcia
tego niesamowitego człowieka, przez którego potrafię tylko wylewać słone łzy i
mieć chorą nadzieję, że kiedyś może jednak to
będę ja.
Oczywiście to strasznie naiwne i strasznie nierealne.
Oczywiście, że to głupie, a ja tak naprawdę powinnam już dawno otrzeć te
cholerne łzy i przestać patrzeć na nasze zdjęcia, bo to nie ma sensu. Albo
przynajmniej wyłączyć tych cholernych Hurtsów, którzy powtarzają w kółko, że
warto mieć kogoś, za kogo można umrzeć.
W nieustannej szamotaninie uczuć i niewypowiadanych słów, gdzieś pośród
marzeń i złudzeń, odziana jedynie w poświatę nadziei mogłabym za niego nawet
umrzeć. W każdej chwili, kiedykolwiek tylko by poprosił. A tymczasem może mi
tylko zaoferować smsa i banalne „Hej, mała, włączaj tv, nie zgadniesz, kto
zagra”.
Jakkolwiek zawsze niecierpliwie czekam na tego banalnego smsa, na te
kilka słów bez wymiaru wklepanych w drodze na stadion, kiedy znajduje się
gdzieś pomiędzy muzyką, pomiędzy kolejnymi nutami pomagającymi mu się skupić, a
myślami o mnie i reszcie świata. Albo o niej i reszcie świata, do której
zaliczam się ja.
Chyba już dawno się z tym oswoiłam. Jest on, jest Linz i jest zawsze też
Jane. Świat bez Jane by nie istniał, świat bez Jane byłby niczym, ja zaś nie
jestem Jane. Jane zawsze pierwsza dostaje smsa od niego, Jane zawsze jest
pierwszą, do której dzwoni, i ostatnią, która próbuje być jeszcze trochę
lojalna.
Jane nie ryczy nigdy ze mną nad Hurtsami i tym, że warto mieć kogoś, dla
kogo można umrzeć. Za kim można płakać godzinami, dniami, tygodniami,
miesiącami, latami. Dla kogo można
oszaleć, popaść w obłęd i zaprzedać duszę.
Biedna Linz już dawno to zrobiła dla tego jedynego, wspaniałego faceta,
może jeszcze chłopca, który potrafi tylko nazywać ją per „mała” i oczekiwać
nigdy niegasnącego wsparcia we wszystkim, co robi.
Nawet jeśli biedna Linz ma czasami tego dość. A właściwie dość ma
stosunkowo często, szczególnie gdy płacze przy Exile i Happiness. Szczególnie
gdy zamyka oczy i znów widzi wszystkie te chwile razem, a potem tylko jego
spojrzenie kierowane na śliczną, eteryczną Jane. Cudowną Jane, która już dawno
porzuciła zwyczaj pukania, a kiedy już wkracza do salonu i ściąga igłę
gramofonu z płyty winylowej, cmoka mnie w policzek i rzuca radosne:
– Cześć, Linz. Dostałaś najświeższe wieści?
Dostałam je, jednak jak zawsze przeczę ruchem głowy. Ciekawe, jak skłamie
tym razem. Jak ubierze w słowa swoje uczucia względem jego i mnie. Jak bardzo
będzie próbowała być lojalna wobec mnie, jego i samej siebie zarazem.
Biedna, zagubiona Jane, której tak naprawdę nie powinno nigdy być.
Biedna, mała Jane, która wszystko komplikuje, a mimo wszystko próbuje jeszcze
udawać, że życie się nie zmienia. Biedna, kochana Jane, która nigdy nie może się
dowiedzieć, jak bardzo ciężko jest trwać u jej boku pomimo obietnic. Jak bardzo
nieznośnie czuję się z każdą kolejną chwilą, kiedy poznaję siebie coraz mniej,
a coraz bardziej staję się nią.
Szkoda tylko, że dla niego zawsze na kartach życia będzie gruba kreska
oddzielająca Lindsey od Jane. Zawsze ja będę tą Linz, z którą można pójść
wyrywać dupy, a Jane będzie swoistą eterycznością w kobiecym wcieleniu, śliczną
jak marzenie, może nawet marzeniem będącą.
Chyba jesteśmy w tym we troje trochę zaplątani.
Jane uśmiecha się szeroko, dokładnie w ten dziwny sposób, jaki
przysługuje tylko Jane podczas mówienia o nim.
– Wiesz, dzwonił do mnie z dwadzieścia minut temu i krzyczał, że mamy
oglądać mecz, bo wychodzi w pierwszym, a poza tym to północna Anglia nie jest
wcale fajna, a rzeka Wear trochę brudna jest i zimno tam jak cholera.
Bo do Jane zawsze zadzwoni, zaś mi napisze tylko smsa. Zawsze napisze
„mała” i kilka beznamiętnych słów, zaś z nią rozmawia przez telefon czasem
całymi godzinami.
Biedna, mała Jane, której czasami tak bardzo nienawidzę.
– Czyli jesteśmy skazane na mecz – mamroczę pod nosem, udając, iż
całkowicie mnie to nie obchodzi. Iż wcale nie będę przez dziewięćdziesiąt minut
z nawiązką głupio wpatrywać się w szklany ekran w nadziei na choć jeden
uśmiech. Jakkolwiek zapewne ten i tak nie pojawi się przez myśli o mnie. On o
mnie w końcu nie myśli, raczej już o Jane. A podczas gry tylko o piłce, tylko o
tym, jak pomóc drużynie i jak się nie poddać. Jak pomóc wygrać im ten mecz, jak
wzbić się na wyżyny i cieszyć tym, co kocha najbardziej.
– Nie narzekaj, Linz – odpiera radośnie Jane, siadając obok mnie na
sofie. Podnosi jedną z kartek leżących dookoła mnie, po czym wybucha swoim
ślicznym, melodyjnym śmiechem. – Nie mów, że planowałaś spędzić wieczór nad
chemią jądrową czy czymś równie absurdalnym.
Prycham tylko pod nosem, bo Jane nawet nie przeczytała ani jednego słowa
z papierów. W sumie nie powinnam się dziwić.
– Skarbie, to nie jest chemia jądrowa. Ani nic równie absurdalnego. To
tylko kilka rzeczy na rachunek różniczkowy. Przypomnę ci tylko, że kompletnie
nie ogarniam tego cholerstwa.
– Ja tym bardziej – odpiera, machając ręką w geście pełnym lekceważenia
dla rachunku różniczkowego. I w sumie ma skubana rację. Kto dba o jakieś iksy i
igreki, kiedy za kilka chwil powinnyśmy skupić się na meczu i delektowaniu się
grą naszego przyjaciela. – Swoją drogą, Marouane się odezwał? Od paru dni jakoś
tak milczy, a Adnan zawsze zmienia temat…
Mogę tylko westchnąć po cichu, może załkać w skrytości serca i po raz
kolejny spróbować wygrać z czasami odczuwaną wobec Jane nienawiścią. Nie znoszę
tych chwil, kiedy wspomina o rzeczach nieistotnych, o osobach, które są mi
obojętne, a ja właśnie w tych chwilach skupiam się na nim i tylko on dla mnie
istnieje. Ale nikt o tym nigdy się nie dowie, nie ma nawet słów, które mogłyby
to wyrazić. Podobnie jak to wszystko, co widać w oczach Jane na widok kogoś,
kto zawładnął jej osobą w niespełna kilka chwil.
Dziwni jesteśmy my wszyscy czworo.
Cóż, nie mogę powiedzieć, że nie jestem najszczęśliwszą osobą na świecie,
kiedy Adnan strzela pierwszą bramkę dla United. Nie mogę powiedzieć, że cudem
się nie hamuję przed wycałowaniem telewizora i wykrzyczeniem, jaki jest
cudowny. Jak również nie mogę powiedzieć, że tego wszystkiego nie robię już bez
skrupułów przy drugim golu, bo Jane znika na balkonie w celu wypalenia
wiśniowej fajki. Wiśniowe fajki Jane to jednak w gruncie rzeczy jedyna porządna
wymówka, żeby móc wymknąć się poza zasięg moich uszu i po raz kolejny spróbować
skontaktować się z Marouanem, bo ona nawet palić nie lubi, nie umie i zawsze
deklarowała, że to nie jest cool. A dla Jane wszystko musi być „cool”.
Cóż, widocznie oglądanie Adnana nie jest na tyle cool co dzwonienie, bo
ona nie dość, że prawie nie skupia się na meczu, to jeszcze kręci się po
mieszkaniu, grzebie w lodówce, w pewnej chwili nawet woli gotować nam makaron
do sosu bolońskiego ze słoika. Inaczej jednak sprawy się mają, kiedy obecnie
kontuzjowany osobnik płci męskiej, który telefonu uparcie nie odbiera, w jakimś
meczu gra. Bo wtedy nieważne, czy nasz wspólny przyjaciel znajduje się na
ławce, czy wcale nie, Jane od telewizora odciągnąć się nie da.
Biedny Adnan, biedny mój drogi wciąż patrzący na nią z rozmarzeniem i
wiarą w swoje małe, głupie złudzenia. Biedny Adnan, którego nikt nie rozumie
tak doskonale jak ja; którego uczucia nie są mi jakoś wybitnie obce, bo
praktycznie się dublują z moimi.
Jesteśmy strasznie pokręconą paczką dwóch Belgów i dwóch Brytyjek.
– Lindsey, kocie, powiedz mi jeszcze raz, kiedy szanowny tatuś wraca z
delegacji? – dociera mnie głos Jane jakieś pięć minut po tym, gdy pada drugi
gol. Wciąż tkwię myślami w tej jednej chwili, odtwarzam wciąż i wciąż radość na
jego twarzy i to cholerne szczęście w oczach, bo spełnia marzenia i siebie. –
O, widzę, że dwa jeden dla United. Kto strzelił? – zaciekawia się, ja zaś mam
ochotę po raz kolejny ją zamordować. Jakkolwiek to tylko Jane, to tylko kochana
Jane, która nie powinna wcale się znaleźć na drodze moich uczuć, której wcale
nie powinno być w otoczeniu człowieka, na którym tak bardzo mi zależy.
To wcale nie wina Jane, że wszystko się tak bardzo pokręciło. I to wcale
nie wina Jane, że ona jednak chce mieć kogoś, kogo chyba jednak nigdy nie
będzie mogła mieć na pewno. Chyba każde z nas pragnie tego, czego nigdy nie
będzie mogło dostać.
– Mówiłam ci już tysiąc razy, że za trzy dni – śmieję się szczerze, bo
jednak jej koncentracja złotej rybki jest całkiem zabawna.
– Uuuu, aż tak podoba mu się Nowy Jork? – odpiera równie radośnie,
opadając na moje notatki z rachunku różniczkowego i tym podobnych. Co za
strata.
– Słońce, ojciec pojechał do Tampy na Florydę – poprawiam ją, a ona tylko
macha lekceważąco dłonią. – Zgadnij, kto strzelił.
– Robin – rzuca bez chwili namysłu. – Albo Wayne – dodaje. Uśmiecham się
do niej w jednoznaczny sposób, zaś Jane zaklina pod nosem. – Patrice? Tak mi
się kojarzy, że Adnan czasami mówił, że Patrice’owi zdarza się strzelać –
próbuje jeszcze raz, po czym już wybucham głośnym śmiechem, próbując ukryć
rozczarowanie, że jak zawsze nawet nie pomyślała o Adnanie.
– Nie zgadłaś, kocie – dręczę ją jeszcze chwilę, za co dostaję kopniaka w
kostkę. – Adnan.
– Że razy dwa? – lekko wybałusza oczy w wyrazie zdziwienia, jakkolwiek
już ułamek sekundy później wcale tego po niej nie widać. Och, Jane doskonałą
aktorką jest. – Wow, jestem pod wrażeniem.
Szkoda tylko, że w jej sercu te słowa wcale nie są szczere. A na pewno
nie w kontekście, w jakim mogę wypowiedzieć je ja, biedna, mała Lindsey, która
może tylko obserwować jego cudowne życie i modlić się, by Jane za bardzo go nie
raniła każdym nieprzemyślanym słowem, nieprzemyślaną decyzją czy czynem.
Zdarzają się jednak chwile, takie, do których przyznawanie się nie jest
chlubą, takie, o których wolę zwykle nie pamiętać i wolę nie myśleć, gdy
wszystkie te czyny świadomej, ale jednak nieświadomej niczego Jane – kobiecy
instynkt może coś jej podpowiada, ale w końcu jest sobą i jest zaślepiona
Marouanem – dają mi satysfakcję. Każdy cień smutku w jego oczach i każdy ułamek
sekundy, gdy rzędnie mu mina, bo ona znów mówi o swoim cudownym
podobno-nawet-choć-tak-w-sumie-to-szlag-ich-wie-chłopaku. Czuję wtedy taką
dziwną radość, bo przez jakiś moment Adnan dzieli mój ból. Tylko że ja
chciałabym tylko jego, on zaś tylko ją.
Ale czy ktoś mówił, że Lindsey, Adnan, Jane i Marouane są normalni? Otóż
to.
Chyba nie mamy prawa żyć życiem, które nie będzie ani trochę
skomplikowane.
– Wysłałaś mu jakiegoś smsa z gratulacjami? – pyta Jane, przeczesując
dłonią rozpuszczone włosy. Przeczę trochę zamyślona. – To świetnie, zrobimy to
po meczu. Ucieszy się, prawda?
Szczególnie, jeśli dostanie smsa od swojej cudownej, ślicznej Jane. Bo
czy Linz odezwie się teraz, czy złoży mu gratulacje jutro – kogo to obchodzi.
Na pewno nie Adnana.
– No jasne, przecież go znasz. Dla niego to chyba najszczęśliwszy dzień
życia. Zawsze mówił, jak bardzo chciałby coś znaczyć dla tego klubu – szepczę
ciszej. Tak naprawdę to nasze wspomnienia, moje i jego, wcale nienależące do
Jane.
Uśmiecha się delikatnie, nic nie odpowiadając. Może ta cisza decyduje, że
zmieniam temat.
– Dodzwoniłaś się?
Jane przestaje się uśmiechać i mocno się do mnie przytula. W takich
chwilach naprawdę nie potrafię jej nienawidzić. W takich chwilach okazuje się,
że Jane ma uczucia i łatwo w nie uderzyć. Że ta skorupa wobec Adnana jest
skorupą tylko wobec Adnana a nie całego świata. I że Jane może nawet nie byłaby
tak skorupowato zimna wobec niego, ale działa w ten dziwny sposób rozumiany przez
siebie jako lojalność i dziwny sentyment do człowieka, którego pozornie zna od
niedawna.
– Nie – mamrocze. – Może nie chce z nikim gadać, albo potrzebuje paru dni
przerwy, albo zgubił telefon… – snuje niezbyt realne scenariusze. Cmokam ją w
czubek głowy, po czym szepczę:
– Jane, kocie, odezwie się w końcu sam.
– Chciałabym w to wierzyć – prycha ona.
Ja jednak wierzę za nas dwie. Nie potrafię jednak uwierzyć w to, że może
siedem, może dziesięć minut po ostatnim gwizdku meczu odzywa się mój telefon.
Mój a nie Jane.
„Hej, mała, oglądałaś?”
Jane Anderson jest najpiękniejszą osobą, która kiedykolwiek przewinęła
się przez Parrs Wood High School w East Didsbury. Niesamowicie eteryczna
blondynka, lecz o blondzie nie szarawo-brązowym, lecz prawie platynowym,
chłodnym, takim bardzo skandynawskim. Niesamowicie eteryczna blondynka, która
zawróciła w głowie chyba całej szkolnej drużynie w lacrosse’a. I jeszcze tym od
krykieta, choć na nich ani razu nawet nie spojrzała.
Jane Anderson pojawiła się w moim życiu już drugiego dnia w Parrs Wood
High School, chyba chwilę przed drugą lekcją i została w nim na w gruncie
rzeczy ostatnie długie, dziwne siedem lat.
To zawsze Jane Anderson była tą ładniejszą, tą, za którą wszyscy się
oglądali, o którą zabiegali, ona zaś nieszczególnie w to wszystko wierzyła.
Piękna, eteryczna Jane zagubiona w swoich kompleksach. Piękna, eteryczna Jane,
za którą Adnan chyba zawsze się oglądał. Od kiedy tylko go poznałam, od kiedy
tylko przedstawiłam mu swoją przyjaciółkę i zaczęliśmy tworzyć trochę dziwne
brytyjsko-belgijskie trio.
Cóż, Adnan i nie tylko Adnan przez kilka dobrych lat był stuprocentowo
przekonany, że z Linz można co najwyżej pójść na dupy i Linz najwyżej najlepszą
dupę poderwie ci spod nosa. Może dlatego Adnan wolał jednak Jane. Albo po
prostu i tak wolał Jane, bo podobno lesbijka też kobieta i też da się ją
nawrócić.
I tak, mówię z doświadczenia. Przez te parę dobrych lat jednak z Lindsey
Lesky najlepiej chodziło się na dupy i albo zbierało się ochłapy po Lindsey,
albo Lindsey zbierała ochłapy po swoim towarzyszu. No a potem nagle Lindsey
Lesky się chyba odwidziało bycie lesbą. Cóż, dla sprecyzowania Lindsey Lesky to
ja i byłam w ówczesnym czasie od bodajże czterech miesięcy w całkiem fajnym
związku. No ale przestałam być, zaś powód tego nazywał – w sumie dalej się
nazywa – się Oficjalnym Następcą Cristiano Ronaldo w Roli Organizatora Imprez i
Orgii. Znaczy się, Luis Nani i jedna z jego zapijanych domówek, po której – w
trakcie której? – skończyłam z nim w łóżku i doszłam do całkiem oryginalnego
wniosku, że cienka ze mnie lesba, a sześciopak Naniego przemawia mi do rozumu.
To było zdecydowanie dziwne i zdecydowanie – jak potem słyszałam z
opowieści znajomych, tudzież skacowanych imprezowiczy – głośne. Jakkolwiek Luis
Nani nigdy nie narzekał, a nawet zaczął się moją drobną osobą trochę afiszować
w niektórych kręgach, ja zaś nim w kręgach szkolnych i pozaszkolnych. Co z
tego, że nigdy nie byliśmy razem.
Ważne, że dzięki niemu Linz przejrzała na oczy i – tutaj już na swoje
nieszczęście – zauważyła Adnana, który od dawna zauważał tylko Jane.
No i zrobiliśmy sobie naszą prywatną tragedię, chociaż na dobre zaczęło
się w sierpniu, kiedy pojawiła się czwarta część. Marouane przywitał Jane
pocałunkiem w policzek, choć ona nigdy nie powiedziała, jak, gdzie i kiedy się
poznali, a ja mogłam tylko zapadać się w uczuciach, do jakich nie miałam prawa.
Adnan widocznie to samo. Może bez Marouane’a to nie byłoby takie dziwne, ale to
właśnie on skupia całą uwagę Jane.
Jane, która próbuje być lojalna, która próbuje jakoś ładnie uciec spod
oczekiwań obu stron i to właśnie Marouane’a Fellainiego potraktowała jako
najlepsze i chyba jedyne rozwiązanie. Albo to wszystko wydarzyło się
przypadkiem, cholernym przypadkiem, nad którym nie można zapanować. Nigdy nie
miałam prawa obwiniać Jane za to, że Adnan woli patrzeć na nią. I nigdy nie
miałam też prawa wymagać od Jane czegokolwiek w tej kwestii – czy zgody, czy odmowy.
Nie miałam i nie mam prawa. Życie
Jane jest życiem Jane bez względu na to, jak bardzo rani Adnana swoimi
decyzjami i czynami, jak bardzo czasami jej nienawidzę i jak bardzo czasami
jestem jej wdzięczna za każdą szpilę wbitą w jego serduszko.
Irracjonalna, była lesbijka Lindsey Lesky wita świat. Mała, biedna,
pogubiona Linz, która chce wszystko to, czego nie może mieć. Nie mogę mieć
Adnana, więc pragnę go z każdym dniem bardziej, chociaż to niszczy.
Destrukcyjna chęć zdobycia tego faceta ma mnie w swoich szponach i nie chce tak
łatwo wypuścić. A ja może i wolałabym niekiedy wcale nie czuć tego okropnego
porywu serca na sam jego widok. Tego cholernego łomotania w głowie, kiedy z
uśmiechem na mnie patrzy i mówi coś, na czym nie mogę się skupić, a oczy lśnią
mu radością.
Jane kiedyś powiedziała mi, że jest naprawdę dobrym obserwatorem. I
powiedziała też, że przy Adnanie Januzaju Lindsey Lesky – czyli ja – jest o
wiele szczęśliwsza. Może ma cholerna rację, bo podobno uśmiecham się przy nim
więcej, więcej chichoczę i dłużej mam dobry humor. Podobno przy nim jestem po
prostu radosna szczerze, a bez niego doskonale gram.
Mała, kochana Jane, która tak bardzo nie chce popełnić żadnego błędu,
więc robi je masowo.
Adnan też. Wpada do mojego mieszkania i rzuca się na sofę bez słowa. Nie
dba ani o jakieś „hej, mała”, ani o papiery porozkładane dookoła mnie siedzącej
na dywanie w środku pokoju. Na moją godzinę medytacji przy Hurtsach też nie
zwraca uwagi, bo wyłącza zgrabnie radio i puszcza telewizję. Ach, ależ mnie
Adnan zadziwia, że to akurat Skysport.
– Odpoczywałam – mamroczę, wstając z dywanu.
– Mecz jest lepszy – odpiera mi z cwaniackim uśmiechem. – Jak idziesz do
kuchni, przynieś tę sałatkę, co tatuś ci zostawił.
– Tę z kurczakiem? – krzywię się lekko. Belg skina entuzjastycznie głową.
– Nie ma. Jane wpierdoliła wczoraj.
– Nie lubi sałatek twojego ojca.
Wzruszam ramionami w kuchni co prawda, ale wiem, że on zna moje gesty na
pamięć i doskonale przypasowuje je do sarkastycznego tonu.
– Miała doła. Jane z dołem nie patrzy na to, co je. Po prostu je.
Mała, kochana Jane Anderson aka ekspert w zajadaniu strachu, smutku i
wszelkich innych uczuć, kiedy już się wyryczy, wygada i uzna, że to głupie.
– To przynieś coś innego – odpiera obojętnie, chociaż ja już siedzę obok
niego na sofie. Szturcham go mocno pod żebra. Piszczy z bólu.
– Ej, uważaj, nie chcesz mnie przecież skontuzjować – prycha potem ze
śmiechem. Dostaje jeszcze jednego kuksańca i o mało nie wypuszcza z rąk
talerza, na którym leży stos kanapek. – Mogłaś się bardziej postarać, Linz.
Wzdycham z litością, po czym odpieram na to przesłodkim:
– Spierdalaj.
Adnan zaczyna się śmiać i wpychać we mnie, która ostatnio próbuje zgubić
to lub owo, te cholerne kanapki. I nawet nie dba o to, że protestuję, nie
jestem głodna i nie cierpię sera z szynką razem wziętych. Ale Adnanowi
Januzajowi się nie odmawia, albo przynajmniej nie odmawia mu Linz. Więc jem z
nim te kanapki, a właściwie on mnie karmi i jest gryziony w palce.
– Ej, Linz, uważaj sobie – śmieje się szczerze, a ja mu wtóruję, mecz zaś
idzie w zapomnienie. Pewnie gdyby teraz puścili krykiet, nawet byśmy nie
zauważyli, bo toniemy w odmętach naszej dziwacznej przyjaźni.
Jakkolwiek krykiet jest dziwaczny, a Adnan w odwecie też mnie gryzie w
palce, kiedy role się zamieniają i ja karmię jego. Biedny Adnan, nawet nie wie,
w co się wkopał.
– Widziałaś mecz, Linz? – pyta w pewnej chwili.
– Prezes nieoficjalnej grupy wsparcia Adnana Januzaja, pamiętasz? –
śmieję się w odpowiedzi. – Oczywiście, że widziałam!
Dopiero po tych słowach zdaje sobie sprawę, że to było bardzo głupie
pytanie.
– Poza tym przecież kazałeś oglądać – dodaję.
Uśmiecha się i kiwa twierdząco głową.
– Jane była? – zadaje kolejne pytanie, którego mogłam przecież się
spodziewać, więc nie rozumiem, dlaczego się krzywię.
– Jak zawsze. Nie do końca łapała, co się dzieje, i była trochę zajęta
wydzwanianiem do ludzi na balkonie, ale oglądała.
Chyba mam za dobry humor, by psuć mu cały dzień i oznajmiać, że owi
„ludzie” to w istocie Marouane Fellaini, który telefonu i tak nie odebrał, a
mała, słodka Jane Anderson miała humor wręcz perfidny. Mój perfekcyjny
przyjaciel, który nigdy nie będzie na moje nieszczęście kimś ponad przyjaciela,
nie musi wiedzieć, że Jane z meczu nie pamięta prawie nic, bo całkowicie nie
była na nim skupiona, a kiedy strzelił drugą bramkę, ona siedziała na balkonie.
– Ale widziała… – upewnia się nieśmiało, lecz szybko mu przerywam
perfekcyjnym kłamstwem:
– Jasne. Obie były śliczne, ale druga bardziej. Tylko wiesz, teraz nie
zacznij być gwiazdą – dodaję radośnie, za co tym razem ja dostaję w ramię.
Adnan na szczęście śmieje się przy tym, a potem sięga po którąś z kartek
zalegających na podłodze.
– Co to, do diabła? I gdzie szanowny tatuś?
Unoszę oczy ku niebu, bo jemu też już mówiłam.
– W Tampie, jutro wraca. A to, do diabła, jest mejoza i mitoza. Pamiętasz
coś jeszcze ze szkoły? – prycham sarkastycznie.
– Wciąż do szkoły czasami chodzę – odpiera równie ironicznie. – Ale
mejoza i mitoza? No weź, Linz, odpuść…
– Biologia, kochanie – wciąż z niego drwię. W innych okolicznościach nie
odważyłabym się tak do niego zwrócić nie tylko ze względu na niego, ale też na
samą siebie. Nie przyzwyczajaj się, Linz. – Raduj się, że nie chodzisz na
biologię.
– Serio? – wytrzeszcza oczy, a ja wybucham tylko śmiechem. Głośnym,
rozbawionym i choć raz na jakiś czas całkowicie szczerym. Kretynem pozwala
sobie być tylko przy mnie i nigdy przy Jane. Więc teraz jest całkowicie moim
kumplem, a nie chłopakiem, który robi do naszej wspólnej przyjaciółki maślane
oczy.
Jane kiedyś, stosunkowo dawno temu, chyba jeszcze przed tym wszystkim, a
może już w trakcie, lecz nim się zorientowałyśmy, powiedziała mi, że cokolwiek
się stanie, nic nas nie rozdzieli.
– Nigdy cię nie opuszczę – powtórzyłam za nią.
I to wcale nie tak, że ta obietnica jest jedyną, która trzyma mnie przy
Jane. To nie tak, że nienawidzę jej każdego dnia, w każdej cholernej sekundzie
mojego życia za to, czym darzy ją Adnan. To nie tak, że ją za to obwiniam.
Biedna, mała Jane nie miała nic do gadania, a czasami tak wspaniale udaje, że
nie jest niczego świadoma, i chowa się w ramionach swojej bardzo pojebanej
relacji z Marouanem.
Adnan chyba wie, że nie może z tym walczyć, ale z drugiej strony tak
często wygrywa chwile beze mnie i bez niego, tylko z Jane, tylko we dwoje, gdy
ona kuli się w sobie, a potem szepcze mi cicho, że znów przeprasza i wcale tego
nie planowała, i tak naprawdę ona zrobi wszystko, o co poproszę, i jeśli mnie
to boli, muszę jej powiedzieć, a wtedy on przestanie dla niej istnieć.
A mnie, chociaż boli i czasami okrutnie pragnę, żeby tak samo bolało
jego, coś jednak wewnątrz rusza. Nie mam prawa decydować o życiu Jane bez
względu na cenę, na swój ból i na żal, jaki się czasami pojawia. Żal do niej,
że to właśnie na nią padło. Żal do Adnana, że to nie jestem ja. Żal do
Marouane’a, że nie potrafi zdefiniować swojej relacji z Jane i wyraźnie
pokazać, że jest tylko jego. Żal do całego, cholernego świata, który nie chce
mi ani trochę dopomóc.
Co z tego, że Adnan potrafi wpaść do mnie jak do siebie, rzucić się na
sofę i domagać się jedzenia. Albo najpierw udać się do kuchni na łowy, a
dopiero potem wylądować na sofie. Co z tego, że obdarowuje mnie swoją uwagą,
jeśli nie jestem Jane.
Ja dostaję tylko smsy, Jane zaś – telefony. Ja mam chwile, gdy zaprzątam
jego myśli, Jane zaś jest tam bezustannie.
Biedna, mała Jane, która chyba nawet nie wie, co najlepszego się dzieje
dookoła nas. Zbyt zajęta udawaniem, że jest okej i że wcale nie ma bladego
pojęcia nawet na temat tego, czym właściwie jest jej związek z Marouanem. Gdzieś
tam sobie egzystują we dwoje, a czasami pojedynczo. Gdzieś tam na obrzeżach,
uciekając i wracając co jakiś czas, może niekiedy w niejasności, może niekiedy
w kompletnej ciemności i żalu, ale przynajmniej istnieją.
Bo Linz i Adnana pod jednym pojęciem nigdy nie będzie. Nie będziemy nigdy
istnieć, nigdy we dwoje, nigdy nawet czasami bez siebie. I jestem z tym
całkowicie pogodzona, chociaż czasami tak okrutnie mocno boli. Czasami mogę
tylko zakopać się pod sporą ilością pościeli, skulić w kłębek i pośród Hurtsów
płakać jak nawiedzona.
Po prostu potrzebuję kogoś, dla
kogo mogę płakać, kiedy jestem samotna.
Czasami patrzę na niego, na Jane, nawet na Marouane’a, o ile z nami się
łaskawie gdzieś pojawi– zwykle w moim mieszkaniu, podczas gdy drogi tatuś znów
jest w delegacji – i widzę tę zazdrość. Widzę to, co czai się w oczach Adnana
za maską przyjaźni, jaką naprawdę czuje do Fellainiego. Za maską pewnego
rodzaju szacunku dla jego doświadczenia i wiedzy, że wiele z tego może
wyciągnąć. Widzę może nawet jakiś gatunek wyrachowania, coś, czego nauczył się
od Jane – na pewno nieświadomie, choć Jane Anderson wspaniałą aktorką jest.
Dowiaduję się o tym przypadkiem. Kiedy krzyczę, że chcę szczerości, że chcę,
by nareszcie porozmawiała z Marouanem, z Adnanem, by całą tę chorą sytuację
trochę rozjaśniła. Kiedy krzyczę, że nie wiem, ile jej jest prawdziwej, ile jej
tak naprawdę udaje, że nie widzi tych ukradkowych spojrzeń człowieka, za
którego dałabym się zabić, nie słyszy jego pełnych strachu i ciszy deklaracji i
milczących pytań w uśmiechu. Kiedy krzyczę, że ma przestać kłamać, że ma być
szczera całkowicie i kompletnie, bo ja mam dość układu „ja jestem w pełni
szczera zawsze, a ty tylko czasami”. Kiedy płaczę i jestem cynicznie zimna, a
potem całymi dniami wyrzucam sobie, że Jane znów przeze mnie płakała.
Gubię się w sobie i Jane, w naszej przyjaźni i marzeniach o przyszłości,
jakie chyba gdzieś zaginęły. Wiem tylko na pewno, że Adnan w jakiś nieświadomy
sposób, może wcale niecelowo, próbuje nas zniszczyć, pokazać nam, że nie
jesteśmy niezniszczalne.
A przecież Linz i Jane są właśnie niezniszczalne. Nic ani nikt nas nie
zburzy, już tak wiele lat w to wierzymy. Nie można nas rozdzielić i nie zrobi
tego nawet Adnan Januzaj, chociaż ja bym dla niego umarła, a on umarłby tylko
dla Jane. Nie dla mnie.
Chyba kiedyś się z tym poradzę. Jakkolwiek łatwiej byłoby zostać na
zawsze lesbijką, tą Linz Lesky, z którą szło się wyrywać dupy i która czasami
podrywała najlepsze kąski jeszcze przed Adnanem. Może powinnam zwalić winę na
sprawcę mego „cudownego nawrócenia”, niejakiego Luisa Naniego i jego zakrapiane
imprezy. Albo na samą siebie, że tak długo się oszukiwałam, że nie wiedziałam,
co we mnie naprawdę siedzi. I że Adnan Januzaj jest dokładnie tym, czego
pragnę, facetem kompletnie idealnym, kompletnie wymarzonym i całkowicie nie dla
mnie.
Cholerna perfekcja w ciele osiemnastolatka, który te kilkadziesiąt
miesięcy temu musiał wkroczyć w moje już wystarczająco dziwne bez niego życie. No
i pięknie je zrujnować, po czym jeszcze zabrać się za rujnowanie mojej
przyjaźni z Jane.
Tego dnia, gdy krzyczę na Jane, gdy Jane zaczyna płakać i powtarza, że są
rzeczy, których ona sama nie chce pamiętać, a co dopiero o tym mówić, zaczynam
rozumieć, że jednak ta perfekcyjna blondynka, w której kocha się cała drużyna
lacrosse’a, to piękne opakowanie. To otoczka stworzona dookoła kogoś, kto boi
się odrzucenia, więc kłamie, więc mówi rzeczy mało istotne, nie mówiąc zarazem
niczego ważnego.
Cała Jane Anderson tak perfekcyjna, że aż nierealna i pełna oszustw. Może
właśnie przez to płaczę z nią, może uświadomienie sobie tego pomaga mi
zrozumieć Jane, która nie rozumie mnie. Ale ja chcę tylko, żeby nie bolało,
kiedy znajduję się w towarzystwie obojga, a czasami i Marouane’a.
Może to egoistyczne. A może działam w sposób irracjonalny, często
odważając się nawet powtarzać Jane, jak wspaniały jest Fellaini i jaką jest
szczęściarą, że wybrał właśnie ją. Nawet jeśli nikt, nawet oni sami, nie ma
bladego pojęcia na temat tego, co Jane i Marouane’a łączy.
Dwóch Belgów i dwie strasznie pojebane Brytyjki nigdy nie powinni się ze
sobą bratać, a szczególnie kombinować w obliczu głębszych uczuć i jakiś
możliwości. Chociaż te chyba ma tylko Jane, może trochę do spółki z Fellainim.
Ja nie mam żadnych, a Adnan ze swoich nie skorzysta.
Naprawdę trzeba było zostać na stałe lesbijką i wcale nie wykręcać się na
szybko, każdą możliwą metodą – randkowaniem z Luisem Nanim? – z całkiem fajnego
związku.
Trzeba było się nie angażować, bo wtedy byłoby o wiele łatwiej. Może
dałabym radę uciec. A tak jesteśmy w tym dwie; dwie przerażone osiemnastolatki,
które najbardziej na świecie boją się samotności i zniszczenia ich małego światka,
który sobie zdążyły przez te wszystkie długie tygodnie wykreować i do którego nie wpuszczą tak naprawdę
nikogo, choćby inni błagali. Byleby tylko uratować siebie i nikogo poza nami,
bylebyśmy tylko nie przestały istnieć, panicznie obserwując, jak sypiemy się
powoli coraz bardziej, jak osuwa nam się ziemia spod nóg i jak wszyscy chcą
rozdzielić Jane i Linz, bo razem są niezniszczalne.
Nikt nie odbierze nam naszej
przyjaźni.
Nikt nawet jej nie muśnie, nie tknie, nawet nie będzie miał okazji ujrzeć
w swej pełnej krasie nagości uczuć. Nawet Adnan i Marouane, a szczególnie
Adnan, który nagle przestaje pisać smsy i na smsy odpisywać.
Jakbym przestała być potrzebna, jakby nigdy mnie tak naprawdę w jego
życiu nie było. Jakby nie było też Marouane’a, który znów odcina się od świata
w swoim świecie marzeń i belgijskiej czekolady, a Jane nie ma nawet siły
ponownie tam docierać i dobijać się do drzwi, żeby potem kochać się z nim po
cichu, gdzieś w ciemnościach, a może na granicy jasności i świata.
Jakbyśmy zaczęli rozsypywać się we czwórkę nagle, niespodziewanie, bo
któraś z cegiełek się obluzowała. Albo po prostu Lindsey Lesky przestała być
potrzebna, bo Adnan zrozumiał, że może mieć Jane bez mojej pomocy. Albo że bez
mojej obecności zdobędzie ją łatwiej, bo jego nie będzie obowiązywać
jakakolwiek lojalność wobec mnie i moich uczuć, których może jest, ale raczej
nie jest świadom. I wobec biologii, wszystkich chipsów o smaku bekonu ze
stekiem i twarożkiem szczypiorkowym zjedzonych na mojej sofie i obejrzanych powtórek
meczy.
Jakby Adnan i Linz nigdy się nie przyjaźnili.
Jakby Adnan i Linz nigdy się nie poznali.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie chodzili razem na imprezy.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie zakładali się, kto szybciej wyrwie seksowną
szatynkę stojąca przy barze.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie klęli wspólnie na całki.
Jakby Adnan i Linz nigdy godzinami nie grali w Fifę na Xboxie.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie leczyli razem kaca magicznymi specyfikami
wprost z internetu.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie chodzili razem na długie spacery i
ekscytowali się razem zwyczajnym deszczem.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie jeździli razem na koncerty Hurtsów.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie mówili o wspaniałym życiu.
Jakby Adnan i Linz nigdy nawet nie
istnieli.
– Cześć, Linz – Marouane Fellaini nie bawi się w subtelności, tylko mocno
mnie ściska, podnosząc kilkanaście centymetrów nad ziemię. Dotychczas tylko
Luis Nani miał odwagę ściskać i podnosić mnie w miejscu publicznym zwanym Parrs
Wood High School w East Didsbury. No ale to Luis Nani i on raczej nie słyszał,
że pewnych rzeczy nie przystaje robić dwudziestokilkuletniemu piłkarzowi wobec
osiemnastolatki podczas jej przerwy na lunch. Widocznie Fellaini też o tym nie
słyszał.
– Puść mnie – mamroczę zła, albo tylko trochę poirytowana. – Dlaczego nie
jesteś w Carrington? – dodaję. Marouane śmieje się krótko.
– Linz, treningi to inna bajka. Widziałaś Jane?
Prycham. Jak zawsze cały świat kręci się wokół Jane. Hm, w sumie dawno
temu powinnam przywyknąć, że w tej przyjaźni to Jane Anderson jest tą
ładniejszą, mądrzejszą i to o nią zabiegają ludzie. Wspaniała otoczka mojej
przyjaciółki daje o sobie znać jeszcze raz, ale jestem z tym tak naprawdę od
bardzo dawna pogodzona.
– A jeśli widziałam? – przekomarzam się z Marouanem, który jedynie może
się zaśmiać bez słowa. – Poszła do łazienki.
– Bez ciebie?
– Beze mnie – skinam głową. – Miałam wziąć dla niej lunch i zająć
miejsce.
– Znów sałatka nisko węglowodanową czy coś w ten deseń? – krzywi się
zabawnie, po czym wzdycha i dodaje: – No, nici z waszego wspólnego lunchu, bo
porywam was obie do Rio.
– Nie chcę wam przeszkadzać – protestuję natychmiast, spostrzegając Jane
wychodzącą z budynku szkoły. Jednak nieszczególnie jej się spieszy.
– Nie będziesz – odpiera wciąż radosny Fellaini. – Komuś bardzo zależy na
twojej obecności, Linz.
Czyżby Adnan postanowił przestać mnie ignorować? Okrutnie boli sama myśl,
że nagle znów chciałby, ażeby wszystko było po staremu, ale świadomość, że
wybaczyłabym mu każdy dzień milczenia bez chwili zawahania, jest jeszcze
gorsza. Rozrywa mnie od wewnątrz, rozrywa moją cholerną miłość i rozrywa
wszystko moją cholerną miłością. Adnan Januzaj nawet nie ma bladego pojęcia,
jak bardzo ratował mi życie, jak bardzo sprawiał, że każdy dzień był piękny, a
dziś nawet nie mogę słuchać Hurtsów, bo chcę tylko płakać jak głupia i żalić
się nocy nad naszą szansą, której nigdy nie było.
Adnanie Januzaju, zniszczyłeś mi mój ukochany zespół, bo kiedyś był
naszym ukochanym zespołem, i zniszczyłeś mi życie, bo kiedyś chociaż czasami
byłeś jego częścią i nagle przestałeś.
Czyżby naprawdę nagle sobie przypomniał o swojej oddanej przyjaciółce, o
Lindsey Lesky, która dla niego by umarła?
Ta myśl trzyma mnie przy życiu, kiedy wsiadam do samochodu Marouane’a i
kiedy Jane i on wymieniają mokre powitanie. A potem jeszcze w drodze do
restauracji Ferdinanda, gdzie jednak nie ma Adnana. Nadzieja umiera ostatnia i
w wielkich mękach. Nadzieja zabija we mnie wszystko i powoduje, że chcę płakać
jeszcze bardziej niż zazwyczaj, lecz jedynie mogę się uśmiechnąć do czekającego
przed lokalem mężczyzny, który lekko obejmuje mnie w talii i całuje w policzek,
szepcząc miękkie:
– Tęskniłaś, Linz?
Krzywię się nieznacznie, za wszelką cenę próbując nie płakać. Nie jest to
Adnan, więc tak naprawdę nie muszę się nawet uśmiechać. Wyplątuję się z jego
objęć, jednak on ponownie mnie do siebie przyciąga.
– Nie chcesz zrobić mu na złość? – szepcze bardzo cicho tuż przy moich
ustach. Wygląda to, jakby mnie całował, ale on tylko znów pokazuje, że nasza
relacja jest dziwna, ale popisać się sobą zawsze można.
– Wolałabym, żebyś był nim – prycham, on zaś się cicho śmieje.
– Nie licz na to, skarbie. Zjemy teraz ładnie lunch w czwórkę, a potem
odwiozę cię do szkoły?
Wzdycham.
– Mam biologię dla zaawansowanych. Nie chcę tam iść.
Nie musi wiedzieć, że biologia kojarzy mi się z Adnanem i jego
komentarzami na temat moich notatek porozrzucanych po salonowej podłodze.
– Tatuś w delegacji?
– W Chicago do środy.
Uśmiecha się cwaniacko w sposób, który znam perfekcyjnie.
– Doskonale. Lunch, a potem siłownia.
Mogę jedynie wybuchnąć śmiechem, może trochę jeszcze fałszywym, ale przed
nim nie muszę grać. Jest jedną z niewielu osób, które nie wymagają ode mnie
niczego, wiedząc, że czasami bywam beznadziejna, czasami płaczę całymi
godzinami i nie chcę widzieć świata, bo całym sercem go nienawidzę i obwiniam
za wszelkie niepowodzenia z Adnanem. Wie, że czasami kiedy patrzę na Jane, mam
ochotę ją zabić, bo jest taka perfekcyjna, i tak strasznie jej czasami
nienawidzę, ale za nic w świecie bym jej nie opuściła, bo jest jednak jedną z
najważniejszych osób w moim życiu. Wie, że gdy nucę „Stay”, cierpię ból
fizyczny i psychiczny, a przy „Somebody to die for” rozklejam się jak niemowlę,
bo myślę tylko o Adnanie. Wie, że na samą myśl o Hurts jestem rozwalona, a
bilety na koncert cieszą mnie tylko w perspektywie udania się tam z Januzajem,
bo to nasza i tylko nasza świętość. Wie też, że nigdy mu nie pozwolę nawet
wspominać o zespole będącym moim życiem, bo to tylko z Adnanem czuję się w tym
terenie pewnie.
I czasami z Jane, ale ona nie czuje tego ładunku emocjonalnego, nie
rozumie tego spustoszenia, jakie w moim organizmie czyni ten zespół, ta muzyka.
Nie rozumie, podobnie jak nie rozumie tego człowiek, który pieprzy się ze mną
po raz kolejny na mojej podłodze w salonie, a ja zaklinam tylko wszelkie
bóstwa, by nie zacząć płakać.
Przecież Adnan Januzaj nigdy mnie nawet nie tknie, a co dopiero mówiąc o
wzięciu na podłodze, bez zawahania, bez zbędnych słów i w całkowitej jasności,
że to nie będzie mieć raczej żadnego sensu. Że możemy być tu i teraz jako
jedność, ale nie możemy się łudzić wobec przyszłości.
– A co z Danielą? – pytam nagle.
– Linz, za grosz nie masz wyczucia czasu – prycha. – Akurat się
pieprzymy, a ty pytasz o Danielę.
– Bo sobie przypomniałam, że czasami masz dziewczynę – odpieram
sarkastycznie.
– Obecnie nie mam. Danieli obecnie nie ma.
– Co nie zmienia faktu, że może wrócić. I wtedy znów będzie?
Wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Nie mogę ci przecież obiecać, że Daniela znów się nie pojawi
i nie zaistnieje na nowo. A ty nie możesz mi przecież obiecać, że Adnan w
pewnej chwili się nie obudzi i nie polecisz wtedy do niego, nie patrząc na nic.
Pewnie wybuchłabym płaczem, ale on to skutecznie uprzedza, fundując mi
całkiem fajny orgazm.
Nigdy tego głośno nie powiem, ale Luis Nani nie jest wcale takim kijowym
materiałem na partnera, jak zawsze powtarzałam, w co zawsze wierzyłam i czemu
nigdy publicznie nie zaprzeczę. Poza tym całkiem nieźle mnie zna, ma fajny
sześciopak na brzuchu i umie się świetnie pieprzyć.
Cholera, dlaczego mimo tego wszystkiego w mojej głowie wciąż jest Adnan,
choć od dwóch tygodni nie odezwał się do mnie ani słowem, ani jednym cholernym
smsem?
– Powinieneś z nią porozmawiać – dociera mnie głos Jane, a właściwie jej
krzyk, kiedy przeskakuję płot jej domu i zmierzam w stronę tarasu. Siedzi tam z
Adnanem i na niego krzyczy. – Powinieneś ją przeprosić, ty cholerny idioto! Ona
by za ciebie życie oddała, ona przez ciebie płacze czasami całymi dniami i
nocami, a ty po prostu nagle przestałeś być świadomy jej istnienia!
– Daj spokój – prycha cicho. Zatrzymuję się za wielką jabłonką, zza
której mnie nie widać. Adnan Januzaj może nareszcie uwolni mnie od uczuć,
pokazując, jak okrutny potrafi być wobec mnie i jak bardzo nie mam szans w
rywalizacji z Jane. – Nic nie jestem jej winny.
– Mówisz tak o Lindsey, która cię wspierała na każdym kroku. O Lindsey,
która idealizuje cię niemożliwie, wręcz do bólu. O Lindsey, która
podporządkowuje ci całe swoje życie i która dla ciebie rzuciła wtedy
dziewczynę. Która nie związała się z Nanim, chociaż niewątpliwie on by dał jej
więcej od ciebie. On chociaż ją chciał, a nie traktował jako przyjaciółkę, udając,
że nie jest niczego świadom. A potem przestał się nagle odzywać… – wymienia
szybko, trochę panicznym głosem Jane, nim Adnan nie przerywa jej spokojnie:
– Nigdy nie zrozumiesz, Jane.
Wtedy ona zaczyna się gorzko śmiać, a ja wraz z nią. Bo do nas obu to dociera.
– Nigdy nie zrozumiem, że zawsze chodziło o mnie? – wzdycha. – Zrozumiem.
Zrozumiem, że Lindsey to znosiła, że cierpiała, że czasami chciała mnie zabić.
Zrozumiem, bo pewnej nocy, nie tak dawno, nareszcie mi to wypłakała przy
waszych Hurtsach. I wiesz, popełniłeś błąd, Adnan. Bo Linz się jakoś poskłada,
wiesz? Straci wiarę, straci dużo łez i dużo samej siebie, ale ona wygra.
– Jane, przestań o niej mówić – burczy.
Jane znów się gorzko śmieje.
– Ona ma imię i była tyle lat przy tobie. Należą się jej przeprosiny – a
potem wychodzi, uprzednio wyraźnie podkreśliwszy, że musi zadzwonić do swojego
chłopaka, jakkolwiek pewnie dalej nie są do końca z Fellainim zdefiniowani.
Wychodzę zza jabłonki, macham po raz ostatni Adnanowi Januzajowi, po czym
rzucam głośne i wyraźne:
– Dziękuję, że przestałam być potrzebna, a zaczęłam być przeszkodą.
I cofam się w stronę płotu, przez który przeskakuję. W
międzyczasie Jane pisze mi krótkie „Jestem z ciebie dumna”. Odpowiadam jej, że
jestem dumna z nas obu, bo nie mogłyśmy podjąć lepszej decyzji, lepiej wybrnąć
z tego, co mogło nas zniszczyć.
Jesteśmy niezniszczalne, Jane i ja.
– Hej, Linz – woła mnie Luis Nani nonszalancko oparty
o swoje super wypasione srebrne Maserati stojące na chodniku tuż obok mnie.
– Cześć, Luis – rzucam, czekając, aż zacznie coś
mówić. Bez celu na pewno tutaj nie przyjechał.
– Wiesz, nie mogę ci obiecać, że będzie zawsze super
zajebiście i że będę jakimś super materiałem na faceta domowego. Raczej nie
umiem gotować i nie lubię siedzieć wieczorami bezczynnie w domu. No ale mogę ci
zabrać na szaloną randkę właśnie w tej chwili – proponuje ze swoją flagową
szczerością i szerokim uśmiechem. Bez zawahania zbliżam się do niego i
samochodu.
– Do Londynu na wystawę dotyczącą londyńskiej mody lat
osiemdziesiątych w Victoria and Albert Museum?
Wybucha krótkim śmiechem, przygarniając mnie do siebie
i całując w kącik ust.
– Osiem godzin drogi. Jeśli skoczymy do mnie po jakieś
inne auto, bo to cacko jest za ładne na tłuczenie się po Londynie. I obiecuję,
że na pierwszej randce nie wylądujemy w łóżku!
Hmmm, wspominałam, że z Luisem Nanim w sumie może uda
mi się zbudować całkiem fajny, może trochę pojebany związek?