niedziela, 3 lutego 2013

#6. Almost lover.


Od autorki: Na życzenie Marty. Miało być romantyczne i wzruszające. Czy takie wyszło, nie mnie oceniać. Dla mnie ta historia była swoistą terapią, czymś, czego nie umiem nawet opisać słowami – a to nowość! – czymś innym. Czy to jest wzruszające, to ja tak szczerze powątpiewam. Ot moje romantyczne wypocinki, chociaż pisało się to całkiem fajnie. No ale wiecie, rzadko się zdarza, abym była z czegoś zadowolona w 100%. W każdym razie, miłego czytania, moi drodzy ;) xx
Czas pisania: styczeń – luty 2013.
Długość: 31 stron.
Dedykacja: Z okazji urodzin mojej kochanej siostrze bliźniaczce, mojej cudownej Marcie, która zawsze będzie i która zawsze mnie wspiera. Znosi te moje humorki, moje fangirlowanie komu popadnie i dziwne uczucia. Sto lat, sto lat, sisi!


~*~


Mogłem marzyć o wszystkim. Mogłem pragnąć każdej rzeczy na tym zakłamanym świecie. Mogłem, robiłem to i zawsze moje marzenia się spełniały. Wszak mam dziś wszystko, czego pragnąłem – wspaniałą kobietę, cudowną córeczkę, satysfakcjonującą pracę i perspektywę spokojnego życia przed sobą.
Mogłem żądać od Losu jeszcze więcej i zawsze ten spełniał me życzenia. Nigdy mnie nie zawiódł, nigdy nie oszukał; w gruncie rzeczy tylko jemu całkowicie ufam. Obdarzam również innym tym względem, lecz muszę pozostawić margines bezpieczeństwa. Dla siebie, tak na wszelki wypadek. Są sprawy, o których wiem tylko ja; o których nie wspomniałem nigdy Carlocie. Ona również ma swoje sekrety, swoje dawne tajemnice, które, szczerze mówiąc, niewiele mnie obchodzą. Zabronić jej tego nie mogę. Nie chcę. Ale też sam nie mam najmniejszej ochoty uchylać przed moją żoną rąbka tajemnicy o dawnych czasach, o chwilach, kiedy nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Nie umiałbym nawet wyobrazić sobie tego momentu, gdy miałbym jej o wszystkim powiedzieć. Pewne historie bolą nawet po latach i to o wiele bardziej niż kiedyś.
Ale nie o tym będę myślał; nie teraz.
Bo ja, mistrz Hiszpanii, zdobywca Copa del Rey, mistrz świata i podwójny mistrz Europy, mogłem przecież bezgranicznie ufać Losowi, bo nigdy miał mnie nie zawieść. A jednak ten jeden, jedyny raz postanowił zrobić sobie ze mnie żarty i właśnie dlatego patrzę teraz na jałowy krajobraz Lanzarote, o którym Carlota z ekscytacją opowiada naszej córce, i czuję, że to najmniej odpowiednie miejsce na świecie na spędzenie rodzinnych wakacji. Lecz to jeszcze nie jest najgorsze, jeszcze nie tak bardzo narusza dobrze zagrzebaną przed światem przeszłość. Dopiero kiedy na buzi mojej słodkiej Alby jaśnieje uśmiech spowodowany szeptem, iż zatrzymamy się w rozciągającym się przed nami hotelu, staje się owe najgorsze. Nazwa ośrodka uderza we mnie niczym piorun, uderza w przeszłość, która zaczyna znów boleć. A z każdym dniem boli coraz mocniej, jakby na przekór logice, iż czas leczy rany. Moje rozjątrza, choć pozornie się zagoiły. Kazałem im zniknąć, nie przypominać o sobie, zakopałem gdzieś na dnie świadomości. Żeby tylko nie bolało. Żeby tylko udawać, iż nic się nie wydarzyło.
Zaś z siecią Iberostar Hotels&Resorts wiążą się wspomnienia, do których wolałbym nie wracać. To ta część mnie, którą z nikim się nie dzieliłem. Nie czułem takiej potrzeby, zaś dzielenie się wspomnieniami zabiłoby ich czar. Gdy milczałem, ona wydawała się być bardziej moja; ja i ona wydawaliśmy się być bardziej prawdopodobni.
Milczałem, bo oboje nie zasługiwaliśmy na rozgłos. Tamte wydarzenia dla mnie są takie nasze, bo nikt inny o nich nie wie. Ona również puściła to w niepamięć, udała, iż nic się nie wydarzyło. To był tylko sen, nic więcej – w to oboje chcieliśmy uwierzyć. I oby przynajmniej jej się udało.
Tak miało być łatwiej. Lecz kiedy patrzę na biały gmach hotelu ozdobionego butelkozielonymi drzwiami i ramami okiennymi, robi mi się… dziwnie. Ta wyspa jest dziwna, jałowa i, co najgorsze, pełna złych dla mnie wspomnień, wspomnień o charakterze „Powinienem był zapomnieć”. Ale ja nie miałem nic do gadania, bowiem to Carlota wybierała miejsce na wakacje, to Carlota podejmowała decyzje, jak robi to od początku naszego związku. Ona i idealna pani Alonso zdecydowały, zaś ja i idealny Xabier po prostu się podporządkowaliśmy, przez co jestem zmuszony wyciągać walizki z autokarowego bagażnika w jego towarzystwie, kiedy uśmiecha się do swojej idealnej rodziny. Może gdyby Xabi się oburzył, coś byśmy we dwóch ugrali, ale przecież on jest tak doskonałym mężem i ojcem, że nawet kamienisto-ziemisto-górski krajobraz tej zapomnianej przez zieleń wysepki na autentycznej prowincji, na samym końcu naszego hiszpańskiego kraju, mu nie przeszkadza.
Już nawet zaczynam narzekać, ale szybko i bardzo skutecznie gasi mnie pełen wyrzutów głos Carloty:
– Chcę spędzić miłe dwa tygodnie z moją rodziną i przyjaciółmi.
To przecież mogła wziąć z nami kogokolwiek innego, choćby nawet Albiola, czy Torresa. Albo Reinę. Tych dwóch pewnie i tak by nie zrozumiało, dlaczego czuję się tutaj… dziwnie. Wszak niby byli obok, kiedy była i ona, ale nie dzieliłem się z nimi nawet jej obecnością. Xabier zaś na pewno nie zrozumie, to ostatnia osobą, którą o to bym podejrzewał.
Wysuwam rączki dwóch dużych, czarnych walizek, w które spakowała nas moja żona. Pewnie sam nie wziąłbym połowy tych rzecz, ale moja żona to zrobiła i w gruncie rzeczy obyło się nawet bez nadbagażu. Nie powinienem narzekać.
Przybieram maskę chcącego wypocząć, szczęśliwego do porzygania piłkarza zarabiającego krocie, dążąc do recepcji za Carlotą. Ona trzyma rączkę Alby, która z zaciekawieniem rozgląda się po przestrzennym, jasnym pomieszczeniu. Bogu dzięki, że klimatyzowanym. Za szybami naprzeciw wejścia rozciąga się widok na kompleks hotelowy złożony z białych, niskich domków – a jakże – zaś za nimi można dostrzec lazuryt oceanu.
W ostatniej chwili powstrzymuję się przed głośnym poczynieniem spostrzeżenia, iż hotel niewiele się zmienił. Zamiast tego przystaję z boku i patrzę, jak Xabier Alonso jako perfekcyjna głowa rodziny załatwia formalności dotyczące pobytu. Ja idealny widocznie nie jestem, bo zamiast mnie zajmuje się tym Carlota z Albą przy boku. Nie zabieram małej, bo panuje nade mną ból głowy.
Nie znoszę latać samolotami, choć to bezsprzecznie wpisane w moją pracę i bezwarunkowo szybkie. Nie boję się też latania, ale po każdej takiej podróży potrzebuję spokoju i setki czystej, ażeby dojść do siebie. Niekiedy paru setek.
– María, nie żebym przeszkadzała czy coś, ale gość spod osiemset siedem żąda pizzy i prostytutki do pokoju – poznaję ten głos w przeciągu kilku chwil. Znam ją, znam ton, który zdradza zmęczenie i pełen profesjonalizm naraz. Zawsze taka była, taka perfekcyjna, a zarazem pełna wad.
W jakiś romantycznych filmach, jakimi nałogowo katuje się Carlota, powinienem był natychmiast unieść wzrok, ażeby nasze spojrzenia mogły się spotkać, zaś serca zatańczyć z radości. Czy coś w ten deseń.
Ale ja dalej patrzę w podłogę wyłożoną białym marmurem i bardziej od kobiety za recepcyjną ladą interesuje mnie, kiedy wreszcie będę mógł się stąd zmyć. Nie tak jak idealny Xabi Alonso, który czekając na nas, pomaga idealnej Nagore utrzymać ich idealne dzieci w ryzach. Nie żeby były jakoś szczególnie ruchliwe.
Brawo, Álvaro, ona jest tutaj, tuż na wyciągnięcie ręki i czujesz, jak ukradkiem na ciebie patrzy, ale ty wolisz myśleć o Xabim i jego cudownej rodzince.
Czyżbym naprawdę stał się nieczułym skurwysynem przez tyle lat? Czyżbym naprawdę nie pozwolił sobie zareagować na jej obecność w miejscu tak bardzo związanym z przeszłością? Aż jestem z siebie dumny.
– Jak pracuję w tym biznesie od lat, tak upierdliwego chłopa jeszcze nie spotkałam – wzdycha, a ja oddam prawą nogę za to, że roztrzepuje przy tym nerwowo grzywkę. Na pewno wciąż ma grzywkę, nie umiałbym wyobrazić sobie jej bez firanki czarnych włosów opadającej na brwi. Recepcjonistka coś cicho jej odpowiada, na co ona wybucha śmiechem.
Pewnie wciąż odrzuca przy tym głowę do tyłu w cholernie uroczy sposób.
– Tatusiu, no chodź! – dociera mnie zniecierpliwiony okrzyk Alby, na co natychmiast ruszam się z miejsca. Za kilka chwil będę wreszcie mógł wychylić upragnioną setkę. A najlepiej szklankę czystej, która odwróci moją uwagę od naiwnych wspomnień i głupiej ochoty na spojrzenie nań. Ale nie patrzę, uciekam wzrokiem tak daleko, jak to tylko możliwe, żeby tylko nie widzieć jej pełnego wyrzutów spojrzenia. I pogardy, jaka na pewno pojawiła się zaraz po okrzyku Alby.
Ratuje mnie tylko świadomość, iż jeśli jest tutaj dziś, będzie też wieczorem, jutro i za kilka dni. A na pewno będzie zawsze w moim sercu.


Kiedyś mówił, że kocha.
Kiedyś mówił, że na wieczność będzie.
Kiedyś był, lecz teraz już go nie ma. Nie powinno go być, a jednak wrócił.
I właśnie przez to pewna dwudziestosiedmioletnia brunetka osuwa się na podłogę w swoim tymczasowym pokoju, cicho szlochając.
Pięć lat minęło, od kiedy rozstali się w gniewie przekonani o bezsensie tego związku. Pięć cholernie trudnych lat, podczas których próbowała zebrać swoje złamane serce do kupy, a teraz on śmie pojawiać się tutaj, na jej Lanzarote z uśmiechniętą żonką i małą, rozkoszną córeczką. Dziewczynka wygląda na jakieś dwa-trzy latka, więc tyle dobrego, iż ma pewność, że dziecko przyszło na świat już po końcu. Zresztą, nie zrobiłby jej tego. Mogła wyzywać go od pierdolonych skurwysynów, mogła negować każde jego słowo i warczeć pełna irytacji na każde zawistne spojrzenie, lecz on kochał ją szczerze.
Może trochę ekscentrycznie, egoistycznie, niezwyczajnie, lecz prawdziwie. Nigdy nie wątpiła w szczerość jego uczucia, a nawet sama je odwzajemniała. Był całym jej światem, najcudowniejszym prezentem od złośliwego Losu. Był przy niej, a to liczyło się najbardziej. Mogła kląć na czym świat stoi, mogła płakać, ranić jadowitymi uwagami, ale on zawsze ją do siebie przygarniał, obejmował silnymi ramionami i czekał, aż negatywne emocje ustąpią.
Boże, jak ona go wtedy kochała! Bez niego nie było niczego, bez niego była nikim. On był wszystkim, co z posiadanych przezeń rzeczy było czegoś warte.
A teraz śmiał wrócić, kiedy już udało jej się zebrać w sobie i odbić się od dna. Celowo uciekła na tę wypełnioną wspomnieniami wysepkę dopiero po tylu latach , bowiem miała nadzieję, iż zabraknie mu odwagi na taki sam czyn. Lecz on miał nie tylko odwagę, ale również tupet, by przybyć z żoną i córką tutaj, na ich wyspę, na jej Lanzarote, budząc uśpione pokłady bólu do życia.
Pociera dłońmi skronie pulsujące ze zdenerwowania. Nawet na nią nie spojrzał, jakby przestał ją kochać. A przecież wciąż ją kocha, prawda? Obiecywał kochać zawsze, gdziekolwiek by się nie znalazł. Z kimkolwiek by się tam nie znalazł.
Czyżby ją oszukał? Czyżby okłamał ją, Esperanzę Fontenlę-Navoę, kobietę zakochaną w nim ślepo i naiwnie? Wobec miłości doń od samego początku była bezbronna; nie chciała się nawet bronić, nie oczekując po nim prawie niczego. Miał tylko kochać i być. A tymczasem, owszem, jest. Z żoną i córką tutaj, na Lanzarote i chyba zapomniał.
Jak śmiał zapomnieć o niej, swojej drogiej Esperanzie?!
No już, Esperanza, spokojnie. Nie płacz. Nie możesz płakać, nie przez niego. On cię zapomniał, a teraz pozostało ci tylko zastanowić się, co teraz zrobisz, Esperanza.
Przygładziwszy dłońmi włosy upięte w niedbały kok oraz białą, koszulową bluzkę i chabrowe rybaczki, wstaje z podłogi, po czym udaje się do łazienki w celu uratowania resztek makijażu, jaki spływał wraz ze łzami. Ratować czego nie ma, więc szybko zmywa smugi tuszu i korektora, aby przez kilka długich chwil móc powpatrywać się w swoje odbicie. To bez jakichkolwiek masek.
Esperanza Fontenla-Navoa jest młoda, ma świetlistą, oliwkową cerę, grube, hebanowe, proste włosy i granatowe, prawie czarne oczy. Esperanza Fontenla-Navoa jest idealna w każdym calu – inteligentna, szczupła, średniego wzrostu, o ustabilizowanej pozycji materialnej i doskonałej posadzie w biznesie hotelarskim. Ma wszystko, o czym śmiałaby kiedykolwiek marzyć.
Ma też już za sobą wielką, prawdziwą miłość, tę sprzed lat, która choć boleśnie zakończona, jest jej najpiękniejszym wspomnieniem. Właśnie dlatego nigdy nikomu o nim nie napomknęła. To miały być tylko ich chwile; tylko jego i jej. Dawne czasy, jakie, przeminąwszy, tracą powoli na wyrazistości i są przez to idealizowane.
A miał wady. Cholernie dużo wad, których teraz za wszelką cenę nie może przywołać w pamięci. I wcale tego nie chce. Wszakże i Esperanza nie jest od wad wolna, a wspominanie jego przywar sensu nie ma.
On na zawsze miał już pozostać nieosiągalnym ideałem, przeminiętym marzeniem. Osobą, do której by nie wróciła. Nikt by Esperanzy nie zmusił, ażeby wróciła.
Zranił ją wtedy i choć już dawno wybaczyła mu tamte wydarzenia, na powtórkę z rozrywki nie ma ochoty. Ani trochę.
Po cholerę w ogóle się tutaj pojawił?! I jeszcze miał czelność udawać, iż jej nie spostrzegł, iż wcale jej nie poznał po śmiechu, głosie czy sposobie chodzenia. Ta świadomość wzbudza w Esperanzie pokłady złości, które nakazały jej zerwać się z podłogi i teraz patrzeć w swoje odbicie. A potem nakłada znów makijaż, po czym wypada z tymczasowego pokoju w najbardziej naznaczonym nią samą hotelu na całym świecie.
Gdyby jeszcze wiedziała, czego tak naprawdę szuka w hotelowych bazach danych, wpisując jego nazwisko. Gdyby tylko umiała sobie ten czyn stosunkowo szybko wyperswadować, pewnie nie ujrzałaby jego sylwetki za recepcyjną szybą, przy basenowym barze, a jej serce nie zabiłoby szybciej z tęsknoty.
Ale ona, Esperanza Fontenla-Navoa, zwykła działać impulsywnie i to wszystko właśnie się dzieje.


Ucieczka od nieidealnej Carloty, słodkiej Alby i całkowicie idealnej rodziny Alonso musi wyjść mi na zdrowie. Tak samo jak trzecia pita setka bourbona. Czysta nic by mi nie dała, bo już nawet nie chodzi o Carlotę, Albę i idealnych Alonso. Na to wszystko byłem przygotowany, nie tak jak na spotkanie z nią. Miała być niczym więcej jak częścią bezpowrotnej przeszłości. Niczym więcej.
A połączywszy jej widok, mój nastrój posamolotowy i tę przeklętą wyspę, efekt wychodzi dramatyczny. Równie dramatyczny jak ja. Tym bardziej, że wypity bourbon powoli daje o sobie znać, co mnie w sumie mało obchodzi. Carlota i tak rozpakowuje nas przy pomocy Alby w apartamencie z widokiem na morze, a idealny Xabi pomaga w tym swojej idealnej Nagore.
Jestem złym mężem, co mnie w sumie nie rusza. Ostatnio mało rzeczy mnie rusza. Może przez Lanzarote? Gdyby moja żona nie wybrała tej wyspy, jałowej i przepełnionej wspomnieniami Lanzarote, a na dokładkę nie dołożyłaby hotelu Iberostar Papagayo przy Playa de Las Coloradas, pewnie teraz nie zalewałbym się w trupa w basenowym barze przy pomocy bourbona. Ale ona to zrobiła, budząc podobno zabite uczucia, więc i ja pozwalam sobie na czwartą szklankę alkoholu. A wraz z tym daję zezwolenie na powrót wszystkich uczyć wciąż żywionych do niej.
– Klubowy lekarz wciąż nie radzi sobie z twoim niskim ciśnieniem, Álvaro? Dwa razy pinacolada, bourbon jest niedobry. Nie lubisz bourbonu tak samo jak whisky.
– Witaj, Espe, mnie również miło cię znów spotkać – cedzę powoli otumaniony jej lekkim tonem, porzeczkowym zapachem i samą cholerną obecnością.
– Och, Álvarito, chciałabym ci to powiedzieć, jednak chyba pogratulowanie ci cudownej rodzinki będzie odpowiedniejsze.
Cyniczna, choć subtelna, wrażliwa, choć gruboskórna, uparta, choć akceptująca porażki – oto cała ona, Espe Fontenla-Navoa. I przez te całe lata nic się nie zmieniła.
– I na co te ceregiele? – burczę, kończąc bourbon. Ona sięga po swojego drinka i moczy w nim umalowane czerwoną szminką usta, nim odpowiada:
– Jakie znów ceregiele, Álvarito? Pięć lat temu mogłeś oskarżać mnie o hipokryzję, lecz przecież dziś łączą nas tylko wspomnienia – ton jej głosu jest neutralny, bezbarwny, a jednak boli.
To było tak dawno temu, a ona wciąż pamięta tamte gorzkie słowa.
– Cztery i pół – poprawiam ją automatycznie, z niechęcią sięgając po wysoką szklankę z drinkiem. Pinacolada jest nieznośnie słodka, toteż po przełknięciu kilku łyków proszę o malibu. Niech już jej będzie, odpuszczę ten bourbon. W sumie i tak ma rację, nie lubię whisky i bourbonu. I pinacolady.
– Wciąż nie lubisz pinacolady – spostrzega pogodnie. Zawsze była pogodna, ale nie pamiętam, ażeby do tego stopnia. – I wciąż jesteś przesadnie skrupulatny.
– A ty spostrzegawcza.
Uśmiecha się pod nosem, delikatnie, ale znacząco.
– To nieistotne – wzdycha wreszcie. – Ciebie i tak nie interesuje moja osoba. Starasz się grać miłego przez wzgląd na to, co niegdyś nas łączyło.
I nawet sceptycyzm jej nie opuścił. Nie zmieniła się w ani calu.
– Oh, Espe – prycham znad malibu. Też kokosowe, a już nie tak mdłe jak ta cholerna pinacolada. – Daj spokój, nie pojawiłbym się tutaj, gdyby to zależało ode mnie.
Dopiero po chwili dociera do mnie, jak to zabrzmiało, jednakże Esperanza nawet się nie krzywi. Jedynie roztrzepuje grzywkę palcami lewej dłoni.
– Nie powiedziałeś żonie? – dziwi się. Szczerze.
– Nie. To tylko nasze wspomnienia, twoje i moje. Carloty wtedy nie było w moim życiu i wolę jej nie uświadamiać o twoim istnieniu, Espe.
Skina głową na znak, że rozumie. Nie dopowiadam, iż wolę nie mówić żonie, ponieważ kocham ją, Esperanzę, najbardziej na świecie. A dokładniej – nigdy nie przestałem i nie przestanę kochać. Ale przecież ani Espe, ani Carlota nie muszą o tym wiedzieć. Nie ma sensu drugi raz niszczyć jej wszystkiego.
– Powiedziałam tylko ojcu, że się rozstaliśmy. Pogratulował mi dobrej decyzji i kupił jacht – parska ironicznym śmiechem. A ja jej wtóruję, choć mogłem się tego spodziewać po starym Mannym Fontenli-Navoi.
– „Esperanzę”? – kpię delikatnie. A ją to wyraźnie bawi, lecz jedynie potrząsa głową z uśmiechem.
– Prawie. „Hope”. Za tydzień lecę do Amsterdamu odebrać ją ze stoczni. To duży jacht, projektowany i budowany od postaw, dlatego dopiero teraz jest gotowy. Mam już załogę, więc może potem popłynę na Karaiby, wygrzeję się na słońcu…
– Odżałujesz spotkanie ze mną – wtrącam równie pogodnym śmiechem. Brzmi to absurdalnie, ale właśnie taki był mój cel. Chcę brzmieć przy Espe pogodnie, jakbym już dawno przestał kochać tę kobietę.
Nie potrzebuję po raz kolejny komplikować życia jej, sobie i swojej rodzinie. Po prostu tego nie potrzebuję, nie chcę tego robić.
– Na razie nie mam czego odżałowywać.
– A za tydzień już będzie?
Parska śmiechem, po czym zalotnie mruga rzęsami. Tym uwiodła mnie te dużo ponad cztery i pół roku temu. To było z nawet z sześć lat temu, kiedy żyłem jeszcze beztrosko w Anglii, w deszczowym Liverpoolu z Torresem, Alonso i Reiną gdzieś blisko siebie.
To było jeszcze wtedy, gdy nie znałem Carloty, gdy nie widziałem jakiejkolwiek szansy na bliskie spotkanie kobiety swojego życia. I trafiłem na Esperanzę.
– Álvarito, przestańmy zachowywać się, jakby coś nas łączyło. Dziś to tylko wspomnienia, zaś one są niczym.
Trochę boli. Albo to wina alkoholu. Ale ona ma rację, bowiem wspomnienia są niczym. Tym bardziej tylko nasze wspomnienia. Nikt poza nami ich nie zna, nikt poza nami nie wie o tym, co działo się w zaciszu mojego mieszkania te cztery i pół roku temu. Tym bardziej, że wyjechałem z Liverpoolu, że nigdy więcej nie pojawiłem się w tamtych pokojach i pozbyłem się złudzeń.
– One są wszystkim, co nam pozostało – mamroczę pod nosem. Uśmiecha się.
– Nic nam nie pozostało. Może trochę sentymentu, ale nic ponad to. Baw się dobrze, Álvaro. Bądź szczęśliwy. I nie pałętaj się gdzieś w okolicy mojego życia – szepcze, muska w przelocie mój policzek, a chwilę potem znika. Znika, jakby była tylko moim wyobrażeniem, wytworem mojej kurewsko durnej wyobraźni, a nie prawdziwą Esperanzą.
Przymykam powieki, biorąc kolejny łyk malibu i krzywiąc się przy tym. Gdybym był kobietą, miałbym chyba prawo uronić kilka łez nade mną i nią. Lecz jestem żonatym facetem, ojcem trzyletniej Alby Arbeloi, zaś nazwisko mnie zobowiązuje. Dlatego też jedynie dopijam drinka, po czym unoszę nieznacznie dłoń do góry.
– To samo? – pyta urocza kelnerka. Ale Espe jest piękniejsza. Wyższa. Szczuplejsza. Bardziej dostojna. Ma ciemniejsze oczy. Ma grzywkę. Większe piersi. Bardziej pewny siebie uśmiech. Bardziej wyraziste usta.
Espe wciąż siedzi mi w głowie, siedzi w niej od tych gdzieś sześciu lat, od chwili jej poznania aż do dziś. Szkoda tylko, że nie mogę już nic zrobić. Ona nie chce, żebym wpieprzał się w jej uporządkowane życie, zaś ja nie mam zamiaru robić tego bez jej zaproszenia. Jeszcze ponownego bałaganu mi brakuje, jeszcze ponownie złamanego serca i tej cholernej tęsknoty.
Więc pozostaje mi trwać, jakoś przetrwać ten tydzień i za wszelką cenę nie narobić głupot. Bo one i problemy to ostatnie, czego oboje teraz potrzebujemy.
– Nie, bourbon, poproszę. Albo whisky.


Dzień mojego ślubu naznaczony był deszczem. To niebo płakało nade mną i nad Carlotą, nad dwojgiem nieprzeznaczonych sobie ludzi, którzy jednak postanowili związać się węzłem małżeńskim. Płakało nad Esperanzą, która zniknęła. Płakało też nade mną, bo nie wiedziałem, gdzie mógłbym jej szukać.
Dzień mojego ślubu wyrył mi się w pamięci jako ten, w którym ostatecznie przekreśliłem swoją szansę na życie z Espe; w którym Los zakpił ze mnie po raz ostatni, wyciął mi ostatni ze swych numerów, po czym pokornie powrócił do roli spełniającego me żądania.
Niestety, nie było wśród nich powrotu Esperanzy. Chyba byłem jeszcze nań wściekły i podświadomie wyczuwałem, iż Carlota jest w ciąży.
Osiem miesięcy po naszym ślubie, a około półtora roku po utracie Espe na świecie pojawiła się Alba. Mnie jako ojca najlepiej opisze chyba fakt, że kiedy Carlota rodziła, ja grałem mecz w Londynie i nie miałem o tym bladego pojęcia. A kiedy już wróciłem do szatni i spostrzegłem wiadomości odeń, nie było cienia szansy, abym wrócił do Liverpoolu w czasie krótszym od sześciu godzin. Więc odpuściłem, wróciłem wraz z drużyną i dopiero spod Melwood pojechałem do szpitala.
Carlota kilka godzin wcześniej dała życie mojej córce, małej Albie. A ja nawet nie czułem się winny, że jej nie wspierałem, nie trzymałem za rękę i nie szeptałem uspokajających słów. Czułem zaś coś, co nawiedza mnie niekiedy i dziś – rozczarowanie. Byłem zawiedziony, bo to Carlota rodziła. Bo to Carloty dziecko było też moje. Bo to ona mianowała się panią Arbeloą. A gdzieś głęboko w sercu zawsze pragnąłem usłyszeć coś innego, coś wypływającego z ust mojej ukochanej, kiedy wszystko wreszcie dobrze by się skończyło. Dzień dobry, nazywam się Esperanza Arbeloa, w czym mogę pomóc?
– Álvaro? – mówi Carlota, rozkładając na trzech leżakach ręczniki.
Mamroczę coś na kształt zachęcenia do dalszej wypowiedzi.
– Nie słuchasz mnie, to po pierwsze. Jakkolwiek żadna nowość. A po drugie, połóż tę torbę w cieniu, tam jest…
I znów się wyłączam, posłusznie odłożywszy dużą torbę plażową pod leżak. Bo to w końcu też jest cień. Potem rozkładam się na jednym z nich i bez mruknięcia niezadowolenia, zadowolenia, czy jakichkolwiek innych uczuć pozwalam Albie siedzieć na moich plecach. Sam w końcu prawie zasypiam i tylko słuchanie El Canto del Loco mnie przed tym chroni. Ta muzyka przypomina mi o Espe, to nasze piosenki, nasze melodie. Nasze wspomnienia. To jedna z jej ulubionych kapel. Mam nadzieję, że wciąż nią jest. Pozornie się nie zmieniła, lecz jedną rozmową nie można poznać człowieka, którego nie widziało się przez tyle lat.
A ja nie widziałem Espe od dawna, od tamtej kłótni. Nigdy nie było o niej głośno w świecie, ot, po prostu Esperanza Fontenla-Navoa, córeczka starego, dobrego Manny'ego, członka zarządu Thomasa Cooka i właściciela Iberostar Hotels&Resorts. Kiedyś pojawiły się może ze dwa-trzy artykuły o niej jako dziedziczce wielkiej fortuny tatusia.
Przez te lata bez niej mogłem tylko podejrzewać, że pracuje w rodzinnym biznesie, że Manny, który jakoś szczególnie nigdy za mną nie przepadał, dał jej jakąś wysoką fuchę w którymś z hoteli.
No ale nie podejrzewałem, że znajdę ją na naszej Lanzarote. Wszędzie, ale nie tutaj. Nie w miejscu, w którym sam bym nie pojawił się z nieprzymuszonej woli. Zaś Espe nad ojcem zawsze miała swoistą władzę i to on dostosowywał się do jej humorków i żądań.
No i proszę, Esperanza znów mnie zadziwiła. Radośnie prowadzi hotel na Lanzarote, hotel wypełniony wspomnieniami i doskonale maskuje emocje, o ile w ogóle je odczuwa. Może wyleczyła się ze mnie?
Na samą myśl o tym czuję bolesne ukłucie w sercu. Ale muszę się nim nie przejmować, muszę przyjąć to prawdopodobieństwo jako coś dobrego. Dla mnie, ale przede wszystkim dla niej. Mam Carlotę i Albę, dwie kobiety mojego życia, przy których muszę być. Zaś Esperanza, którą znałem, nie zniosłaby bycia kochanką, miłością gdzieś na boku, gdzieś w ukryciu. Tamta kobieta była na to za dumna, za bardzo ceniła sobie swoją osobę, swoje uczucia i tę cholerną kobiecą dumę. To nią się kierowała, to ją zapamiętałem najbardziej. To ona najbardziej denerwowała.
Duma Esperanzy była kiedyś prawie równa jej pieniądzom, zaś tych miała bez liku. Choć nie wątpię, iż dziś ma ich jeszcze więcej. Nie wiem jak z dumą, lecz po cichu modlę się, ażeby ona była mniejsza.
Jakkolwiek nie mam złudzeń. Esperanza nie mogłaby być tą drugą. Nie chciałaby być tą drugą. Ja bym nie wyraził na to zgody. Bez znaczenia na potęgę wciąż żywionej wobec niej miłości nie mógłbym z nią być, jeśli kochałaby mnie jeszcze choć odrobinkę. Zaś mam nadzieję, że nie kocha, że zapomniała i ułożyła sobie życie na nowo.
Przez te cztery i pół roku przestałem wreszcie być samolubny. Dawniej nie zależałoby mi tak bardzo na szczęściu samej Espe, lecz na tym, ażeby ją złamać, zmusić do ukorzenia się przede mną i swą dumą. Do bycia moją kobietą pomimo istnienia Carloty i Alby.
Widocznie lata bez niej trochę pomogły mi wreszcie dorosnąć. Trochę za późno, bo zdążyłem jeszcze stracić Esperanzę i całą nadzieję. Lecz czy nie liczy się sam tego fakt?
– Álvaro, oj, Álvaro… – dociera mnie pełne politowania westchnięcie idealnego Xabiego Alonso, który pojawia się nad basenem ze swoją perfekcyjną żoną i dwójką dzieci. Czyli to dlatego Alba wreszcie zlazła z moich pleców, porzucając tam tylko jakieś dziecięce zabawki. Wyciągam z uszy słuchawkę i obdarzam kumpla pytającym spojrzeniem zza zsuniętych na czubek nosa szkieł Ray-Banów.
– Czego chcesz, Alonso? – mamroczę. Chyba jestem trochę zamroczony wypitym po przylocie alkoholem, nieustającym bólem głowy i… Esperanzą.
– Pomógłbyś żonie, a nie leżysz jak z diabła skóra.
Parskam ironicznym śmiechem bez ani grama rozbawienia.
– Poradzi sobie.
– Radzi sobie od trzech lat.
To dziwne, ale wcale do mnie jego argument nie trafia. Wcale nie chciałem mieć z Carlotą dziecka.
– Jest w to lepsza. A ja trochę umieram.
Xabier wzdycha.
– Podnoś dupę, Arbeloa – komenduje tonem charakterystycznym dla Mourinho w humorze „banda dzikich świń goniła mnie po Plaza Real i mam kurewską ochotę się na was wyżyć”.
– Po szlag? – burczę bez cienia sympatii. Nie mam siły wstawać, a tym bardziej gdziekolwiek chodzić. Gdzieś tutaj jest Esperanza, gdzieś na terenie hotelu. Może nawet patrzy na mnie z okien któregoś z apartamentów i uśmiecha się delikatnie?
Przesadzam. Wiem to. Ale chcę się łudzić, chcę ją dalej kochać, bo… Nie wiem dlaczego. Nie umiem tego wyjaśnić.
Po prostu to siedzi gdzieś wewnątrz mnie, siedzi od lat i wraz z powrotem do miejsca dawnego szczęścia znów się włączyło.
Chyba dlatego jednak wstaję. Uczucia wobec Espe się obudziły i przez to nie mogę tu zostać. Najchętniej wróciłbym jeszcze dziś do Madrytu, a jednak coś mnie tu wciąż trzyma. Bynajmniej nie Carlota, może trochę bardziej Alba.
A najbardziej trzymają mnie tutaj wspomnienia.
– Gdzie chcesz iść, Alonso? – pytam wreszcie. Na jego nieogolonej, ale podobno tak perfekcyjnej buźce widnieje nielubiany przeze mnie uśmieszek.
Nie musi mówić, oboje znamy odpowiedź. Jak już gdzieś iść, to na dobrą sangrię przy plaży. W przypadku Lanzarote do tej jednej, pamiętnej knajpki przy Playa de Los Coloradas, w której lata temu poznałem miłość. Albo nadzieję. Albo to wszystko razem wzięte. Albo po prostu Esperanzę.


Co ty możesz, Esperanza? Co ty możesz zrobić w obliczu jego rodziny, tych dwóch blondynek, z których jedna jest jego żoną a druga córką? Co ty możesz, do cholery, Esperanza?
A może niewiele. Może albo ten tydzień zignorować, zignorować obecność Álvaro w ich hotelu na ich wyspie, albo w epicki sposób rozwalić mu to wszystko tak, jak on kiedyś zniszczył jej życie. Lub też tylko zranił dumę, o której z czasem zapomniała?
Przestała być dawną sobą, zaczęła żyć bez niego i na dobre jej to wyszło. Wyzbyła się dumy, tej cholernej dumy, która odebrała jej Álvaro. Zmieniła się na lepsze, choć musiała nauczyć się żyć bez niego.
A teraz on się pojawił i przed Espe znajdują się dwie ewentualności. Więc co powinna obrać za swój cel? Jak powinna to rozegrać?
To jedynie tydzień. Za siedem dni będzie siedzieć w wygodnym fotelu pierwszej klasy samolotu do Amsterdamu i zapominać raz jeszcze. Odbierze jacht, wreszcie zamieszka w swoim pływającym królestwie i spokojnie będzie odpoczywać.
A tymczasem może… Czy Esperanza Fontenla-Navoa może to zrobić? Może podjąć taką decyzję, spisując na straty wszystko, co dotychczas zbudowała? Czy ma prawo zniszczyć życie sobie i jemu, ażeby tylko dokonać upragnionej zemsty? A przy okazji też śmiertelnie zranić jego pozorną obojętność, jego cholernie spokojne oczy bez śladu jakiejkolwiek miłości?
Odpowiedź nasuwa się sama. Bo choć nie jest już dawną Esperanzą, kto powiedział, iż jej nowe wcielenie ma być dobre, kochające i umiejące tylko wybaczać?
Odpowiedź nasuwa się sama, lecz stuprocentowe podjęcie decyzji okazuje się o wiele trudniejsze. Mimo wszystko – o dziwo – pozostało w niej jeszcze trochę osoby zdolnej do empatii, do spróbowania zrozumienia emocji innych. I tych przeklętych wyrzutów sumienia, przez które wybór okazuje się o wiele bardziej skomplikowany.
Najlepiej byłoby stąd uciec, wybiec z recepcji, spakować rzeczy i czym prędzej wrócić do domu, do taty, do londyńskiego Greenwich. Tam przynajmniej nie nawiedzałyby jej różne dziwne ni to wizje, ni wspomnienia z nim w roli głównej.
Zaś on, ten dawniej znany jej od podszewki Álvaro Arbeloa, którego tak mocno kochała, w najmniej upragnionej przez Esperanzę chwili znów pojawia się w recepcji, ażeby wyjść z hotelu w towarzystwie znanego jej głównie z okładek hiszpańskich gazet Xabiego Alonso. A nim znika na tle wulkanicznych pól Lanzarote, obdarza ją powłóczystym spojrzeniem. Spojrzeniem jednoznacznym, spojrzeniem aż zbyt zrozumiałym.
I to wystarcza, by już wiedziała, gdzie spotkają się tego wieczora i tylko we dwoje będą zanurzać się w ciemnych odmętach wspomnień i dawno zapomnianej miłości. Lecz nim nadejdzie wieczór, Esperanza Fontenla-Navoa czuje emocjonalny, niezrozumiały dla siebie przymus udania się na Playa de Los Coloradas, w miejsce, gdzie to wszystko się zaczęło. I oby tam nie nastąpił ostateczny koniec, bo jeśli Álvaro już wrócił, odważył się po raz drugi w życiu stanąć na tak bardzo przesączonej pamięcią kanaryjskiej Lanzarote, może wciąż jeszcze trochę, niewielką odrobinkę, ją kocha?


Niewiele się tutaj zmieniło. Plaża wciąż jest zatłoczona przez okolicznych turystów, rowery wodne to ich ulubiona rozrywka, duże wahania między przypływem i odpływem widać na okolicznych skałach okalających piaszczystą oazę. I widać brzeg Fuerteventury gdzieś tam, daleko. Albo i blisko, zależy od perspektywy, od spojrzenia, od człowieka. Zwykle to ja byłem pesymistyczniej nastawiony do świata, Espe wolała widzieć pozytywy każdej sytuacji. To kolejny powód, dzięki któremu wierzę, iż nawet nasze rozstanie wyszło jej na dobre.
Ale w gruncie rzeczy Carlota również jest bardziej optymistycznie nastawiona do życia. W końcu od tylu lat wierzy, iż naprawdę umiem ją kochać. A to największa głupota, jaką kiedykolwiek słyszałem. Jakoś nigdy nie czułem się zakochany w Carlocie, jakoś nigdy nie czułem się też przy niej aż tak do bólu szczęśliwy.
Z Espe było mi lepiej. Z Espe siadywaliśmy gdzieś blisko wody, ale na poboczu plaży, na ręcznikach albo wielkim kocu z jej hotelu i potrafiliśmy przez kilka godzin po prostu leżeć w milczeniu na tej płachcie materiału, wygrzewając się w słońcu. Chociaż ona była tego nieszczególną fanką przez nabytą przez wiele lat w Anglii nieodporność na słońce. A podobno Hiszpanka… Jakkolwiek winę zawsze zwalała na drogiego ojca, który od czwartego roku życia mieszkał w gdzieś pod Londynem. I uparcie ją w owym londyńskim domu wychowywał. Pewnie gdyby nie matka, zawsze po uszy zakochana w swoim Valladolid, moja Espe mówiłaby średnio poprawnym hiszpańskim i deklarowała, iż jest Angielką.
I nigdy nie pojawiłaby się w moim życiu, nie zawróciłaby mi w głowie i nic by się nie wydarzyło.
A jednak się dzieje i nie mogę powiedzieć, że czegokolwiek żałuję. Może poza tymi latami bez niej, poza naszym rozstaniem. Lecz jestem dojrzałym, poważnym mężczyzną, rozumiem, iż inaczej być nie mogło. I to akceptuję.
Nasza restauracja stoi w tym samym miejscu. Po prostu jest i nic się weń nie zmieniło od tylu lat. Siadamy przy stoliku z tyłu, w cieniu, jak najbliżej klimatyzatora. Idealny Xabier zamawia zimny koktajl, ja potrzebuję alkoholu. Dziś muszę spić się do tego stopnia, żeby o niczym nie pamiętać, żeby wyłączyć instynkty i zdrowy rozsądek. Dlatego stawiam na whisky, której nienawidzę. Choć dziś nie jestem sobą, wyraźnie to czuję.
– Álvaro… – zaczyna bez większych wstępów idealny Alonso, jednak milknie pod naporem mojego spojrzenia pełnego… sam nie wiem czego. Nie umiem tego nazwać, nie umiem tego odpowiednio określić, opisać czy zdefiniować. Po prostu jest we mnie coś takiego, czego nie rozumiem, ale nie umiem też nad tym panować. To dziwne coś każe mi się spić do nieprzytomności, albo też robię to przez Espe.
Nie byłem gotowy na spotkanie z nią. Nigdy bym nie był na to gotowy, tak samo jak nigdy nie wróciłbym na Lanzarote sam z siebie.
A jednak tu jestem, a w oczach Xabiego Alonso, który – o dziwo! – ściągnął z nosa nieodłączne Ray-Bany, widzę tysiąc pytań bez odpowiedzi.
– Są rzeczy, o których się nie mówi, które ukrywa się tylko dlatego, ażeby ich wspomnienia nie wyblakły – szepczę wreszcie cicho z nutką smutku. Albo i jego ogromną ilością.
– Ta rzecz, ta… kobieta… jest tutaj? – pyta ostrożnie Alonso, na co parskam śmiechem bez cienia wesołości.
– Zawsze tutaj była. To miejsce jest nią przesiąknięte na wskroś.
I na tym kończą się nasze męskie zwierzenia. Xabier nie czuje potrzeby nalegać, ja nie czuję potrzeby czegokolwiek tłumaczyć. W milczeniu pijemy, potem Xabier zamawia mi tequilę okraszoną lodem i beznamiętnym komentarzem:
– To lepsze od szkockiej.
Więc piję tę tequilę. Trochę bezmyślnie, trochę czcząc każdym łykiem wspomnienia o Esperanzie. Wspomnienia chwil z Esperanzą. Albo bez niej, jeszcze wtedy, gdy łudziłem się, iż już nigdy nie zagości w moim życiu, iż wyzbędę się jej na zawsze i będę żył z Carlotą.
A tutaj nagle wszystko szalg trafił i jestem teraz tutaj, na Lanzarote, w naszym miejscu, w naszej kolebce i czuję się przerażony.
Boję się na równi z pierwszymi dniami obecności Alby w naszym życiu.


– Álvaro, to ona?
Głos Xabiera Alonso dociera do mnie jakby zza ściany, jest taki stłumiony, daleki, nieistotny.
– Álvaro…
Nie chcę go słyszeć. Chcę tylko skupić się na tej średniego wzrostu brunetce z włosami spiętymi w niedbały kok, w białej koszulowej bluzce i chabrowych rybaczkach. Patrzy na mnie zza szkieł przyciemnianych awiatorek. Czuję jej wzrok na sobie, czuję, jak powoli mierzy moją zastygłą w zadziwionym bezruchu sylwetkę, jak z uśmiechem patrzy mi w oczy i w duszy wyśmiewa moją naiwność. Złudzenia dotyczące szans na powrót tamtych czasów, tamtego szczęścia i chemii między nami.
Moja Esperanza w powiewach wczesno popołudniowego, kanaryjskiego wiatru pośród sporej ilości turystów odcinających się strojami kąpielowymi i usposobieniem od niej. Wygląda na mieszkankę tej wyspy, wygląda na tutejszą, która na kilka chwil wyrwała się z jakiejś nieziemsko ważnej pracy.
I właśnie taka jest. Esperanza Fontenla-Navoa powitała świat w Arrecife, stolicy najbardziej wysuniętej na północ – nie licząc tych sześciu mikrowysepek-rezerwatów przyrody: Graciosy, Alegranzy, Roque del Oeste, Roque del Este, El Arco i Montañi Clary– wyspy archipelagu Kanarów. A wszystko to na wyraźne życzenie jej drogiej mamusi, choć już po tygodniu znajdowała się pod opiekuńczymi skrzydłami ojca w Londynie. Jednakże to nie zmienia faktu, iż Espe, moja kochana Espe, jest osobą tak bardzo pasującą do Lanzarote, tak bardzo zgraną z klimatem i charakterem wyspy. Podobno miejsce urodzenia, ujrzenia tego świata po raz pierwszy ma bardzo istotny wpływ na naszą osobowość, na pewne nieświadomie nabyte zachowania.
Esperanza zaś wygląda tak naturalnie pięknie na naszej plaży, w miejscu, do którego nie mógłbym udać się z Carlotą bez większej obojętności.
Wolałbym nie pojawiać się tutaj z nikim innym poza Espe. To nasza świątynia, to miejsce naznaczone nami na równi z moim dawnym mieszkaniem i pokojem hotelowym numer osiemset piętnaście w hotelu Iberostar Papagayo. I o ile tego pierwszego wciąż nie umiem przekazać w ręce jakiego dobrego agenta nieruchomości, o tyle obawiam się, iż Esperanzie tych skrupułów brakuje, a nasza świątynia w hotelu jej ojca już dawno została naznaczona obecnością anonimowych turystów.
Choć przecież nie powinienem się bać. Ona powinna zaś już zapomnieć, bowiem bez znaczenia na moje uczucia nigdy nie będziemy mogli być razem. Po prostu nie jest to nam przeznaczone. Los kiedyś postanowił sobie z nas zakpić, przez co się w sobie zakochaliśmy i wytrwaliśmy razem jakiś czas. Ale rozstanie było nieuchronne, musiało się przydarzyć, nie było innej opcji. I nasze uczucia przestały się liczyć. Zacząłem zaś myśleć tyko o tym, ażeby zapomniała. Obsesyjnie modliłem się o jej szczęście, szczególnie po tym, jak Carlota zaszła w ciążę.
Bo wtedy nie było już dla nas żadnej nadziei.
Dziś zaś ona jest nadzieją, nadzieją na swoje własne szczęście, dzięki któremu i ja jakoś przetrwam. Pogodzę się z czasem w bólem, jaki towarzyszy mi nieprzerwalnie od dnia jej odejścia cztery i pół roku temu. Wtedy utraciłem wszystko, a dziś ona delikatnie się uśmiecha. Lecz uśmiech ten jest bardziej kierowany do samej siebie lub kanaryjskiego wiatru kochającego się z falami u jej stóp, aniżeli do mnie. Esperanza ma na głowie ojcowski hotel, w którym pewnie zjawiła się bardziej ze złośliwości Manny'ego, niż własnej woli. Ja nie mam prawa się nawet łudzić, iż zajmuję choć odrobinę jej myśli.
A jednak ona dalej się uśmiecha. A mnie od tego wszystkiego, od wypitego alkoholu, lotu samolotem, wolności od Carloty i Alby, a przede wszystkim od jej widoku chce się płakać.
– Álvaro… – dociera mnie głos idealnego Xabiera Alonso. Nie odpowiadam. Idealny Xabier Alonso nie czuje tego co ja. Idealny Xabier Alonso spotkał swoją idealną Nagore i zakochał się w niej. Idealny Xabier Alonso nie brał ślubu z powodu wpadki jak ja. Idealny Xabier Alonso nie zrozumie niczego związanego z moim życiem.
Idealny Xabier Alonso nigdy nie miał swojej Esperanzy. I nigdy nie utracił wraz z nią wszelkiej nadziei, uczuć i marzeń.
Jednak nie mogę dłużej nań patrzeć. Jest za piękna, zbyt idealna i nieosiągalna, aby moje serce poradziło sobie z tym. Odwracam się i podchodzę do Xabiego. Ten uśmiecha się z troską, tak po… przyjacielsku. To dziwne, nigdy nie określiłbym go mianem mojego przyjaciela. Tylko Albiol na to zasłużył, choć nawet on nie wie o Esperanzie.
– Nic nie…
– Jasne – przerywa mi bez chwili zawahania. – Każdy z nas ma prawo coś schować, zachować tylko dla siebie. To jest twój sekret – nieznacznie spogląda w stronę Esperanzy. Nawet nie zna jej imienia.
– Są rzeczy, o których się nie mówi, które ukrywa się tylko dlatego, ażeby ich wspomnienia nie wyblakły – powtarzam cicho, odwzajemniając uśmiech.
To dziwne, bowiem coś, co miało nie wyblaknąć, jednak to zrobiło. Uczucia nabrały przez lata rozłąki na sile, wciąż poświęcałem jej mnóstwo moich myśli, lecz jej obraz lekko się… zatarł? Jest o wiele piękniejsza, niż zapamiętałem, emanuje z niej o wiele więcej pewności siebie i siły.
Espe jest silna, a to najważniejsze. Po tym tygodniu, kiedy już poleci po swój jacht do Holandii, na pewno wstanie. Zaś w moim interesie pozostaje modlić się, ażeby nie upadła za nisko. Ażeby nigdy już mnie nie kochała, choć moje serce za jej miłością płacze do dziś i błaga rozum, bym mógł znów ją zdobyć.


– Gdzie byłeś, Álvaro? I czemu jesteś tak cholernie upity? – atakują pytania Carloty, z którymi nie chcę walczyć. Nie umiem. Od upału i tequili boli mnie głowa. Od niskiego ciśnienia chcę spać. Zaś przez Espe najchętniej uciekłbym na drugi koniec świata. Albo w jej ramiona, ażeby szeptać jej, jak mocno zawsze kochałem i nigdy kochać nie przestanę.
– Nie mogę latać – to wszystko, co mam do powiedzenia w kwestii usprawiedliwienia. Następnie cmokam Albę w czubek głowy, a dokładniej jasnozłotych loczków odziedziczonych po matce, zabieram z torebki Carloty kartę do pokoju i się tam udaję. Xabi posyła mi delikatny uśmiech połączony z wymownym skinieniem głową, jednak nie odpowiadam. Marzę o zimnym prysznicu, a następnie pójściu spać. Muszę jakoś tylko dotrwać do wieczora, bo wtedy spotkam się z Esperanzą. Ostatni raz, to musi być ostatni raz. Nie mogę rozwalić jej teraz wszystkiego, jeśli nie mam już możliwości na zaoferowanie jej prawdziwego życia we dwoje.
Oby tylko już mnie nie kochała…
To boli. Nieziemsko. Ale tak będzie najlepiej. Jestem dorosłym facetem, mężem i ojcem, nie mogę pozwolić sobie na chwilę wyraźnej słabości.
Jakkolwiek moją słabością od czterech i pół roku jest tęsknota za Esperanzą i nic tego nie zmieni. Jednakże nie mogę być powodem, dla którego ona miałaby tęsknić na równi. Chcę jej dobra, przede wszystkim chcę jej dobra. Nic innego mi nie pozostało, nic innego nie mogę już zrobić.
Drogi Losie, dlaczegoś z nas wtedy tak zakpił?


Miłość jest okrutna. Jest próżna, wolna od skrupułów, pełna nienawiści i żalu. Miłości nie można ufać, nie można jej zawierzyć własnego życia, czy nawet szczęścia. Miłość to pieprzona fałszywka, coś, co doskonale opanowało sztukę kamuflażu i zdobywania ludzkiego zaufania. Tego zaś nie jest godna, bowiem nie ma za grosz sumienia.
Do takich wniosków Esperanza dochodziła niespełna pięć lat spędzone z dala od wspomnień, od Álvarito i Liverpoolu. W mieście tym nie pojawiła się od chwili rozstania, zaś większość samotnych lat spędziła w rozjazdach, zapoznając się z dokładną struktura działania każdego z ojcowskich hoteli w Hiszpanii – włączając w to Baleary i Kanary – oraz na Karaibach i w Meksyku. I gdziekolwiek tam jeszcze hotel z sieci Iberostar Hotels&Resorts sobie stoi i radośnie funkcjonuje. Tylko tutaj, na południowym krańcu Lanzarote w Iberostar Papagayo jeszcze nie była. I chciała uciekać tak długo, jak to było możliwe. Chciała nie pamięć, wykasować z siebie wszystkie wspomnienia. A jednak nie udało się, ojciec niewielkim szantażem przekonał ją do odwiedzenia i tego miejsca, zaś złośliwy Los zechciał przy okazji zesłać jej jeszcze Álvaro. Jakby bez niego nie było wystarczająco trudno. Jakby ktoś tam, na górze, zechciał jeszcze mocniej Esperanzie dokopać. Żeby nareszcie się złamała, żeby jeszcze raz zasmakowała balansowania na krawędzi upadku, skąd za pierwszy razem w ostatniej chwili uciekła.
I czuje już ten strach, siedząc w ciemności basenowego baru i czekając na Arbeloę. Ważne, żeby tylko nikt ich nie spostrzegł, nikt nie wywnioskował błędnych opinii na temat ich stosunków.
A może właśnie o to mi chodzi? O to, żeby się zemścić, żeby pokazać mu, jak się upada, tracąc wszystko, co się kochało? Tylko dlaczego ja to robię? Dlaczego chcę go zniszczyć, jeśli kiedyś go kochałam? Pytania te nie są dlań łatwe, znalezienie na nie odpowiedzi to prawdziwa udręka. Jak może być tak bezduszna wobec Álvaro, wobec jego żony i córki? Te dwie niczym jej nie zawiniły, nie powinna ich ranić, niszczyć ich życia tylko dlatego, iż wymarzyła sobie zemstę.
Podobno jeśli ludzie się rozstają, wina leży po obu stronach. Więc i ona zawiniła, i ona zrobiła coś źle, przez co dziś Esperanza i Álvaro jako jedno pojęcie już od dawna nie istnieje.
A więc nie powinno jej tutaj być. Álvaro miał spojrzenie obojętne, przepełnione jedynie bólem głowy po locie i marzeniem o butelce zimnej szkockiej, której nigdy nie lubił. Czyżby przestał ją kochać, czyżby przestała się dlań liczyć i… Czyżby Álvaro Arbeloa Coca, ten, którego Esperanza kochała przez lata, ułożył sobie życie bez niej i zapomniał?


Ciemno jest cholernie dookoła mnie. Idę mniej więcej na wyczucie, jakby tylko mój instynkt wiedział, dokąd mnie prowadzi. A robi to w kierunku Esperanzy znajdującej się gdzieś przy basenowym barze. Dokładnie tam, gdzie o tej porze nikogo już nie ma.
A jednak kiedy dwukrotnie obchodzę bar i mrużę oczy, szukając w ciemności zarysu jej sylwetki, niczego nie widzę.
Nie przyszła.


Ona mnie kocha. Ona musi wciąż mnie kochać. Nie ma innej opcji, Esperanza nie zwykła uciekać, jeśli nie czuje, jeśli ktoś jest jej obojętny. Ona musi mnie wciąż choć w niewielkim stopniu kochać…
Staram sobie to tak tłumaczyć. Lecz czy to wciąż nadzieja, czy może tylko idiotyczne złudzenia? Nie umiem ich odróżnić, nie umiem rozstrzygnąć jednoznacznie ich pojedynku, remis zaś pierwotnie nie był przewidziany.
Więc czym to jest? Oszukiwaniem się, czy może jednak jedynie dawaniem sobie otuchy, że zdąży się nam ułożyć? Że jeszcze nam się ułoży? Marzę o niej od tych czterech i pół roku, nie mogę przestać o niej wciąż myśleć i absurdalnie możliwe, iż jednak ją straciłem na zawsze.
Jestem doszczętnie beznadziejny, bo nawet Espe ma mnie dość. Uciekła ode mnie, nie przyszła. Choć jeśli mnie kocha, jeśli się nie mylę, wiem, gdzie mogłaby teraz być. Tylko ażeby stąd uciec w pościgu za nią, potrzebuję Xabiego „Pan Idealny” Alonso. Jak już tutaj z nami przyjechał, niech się do czegoś przyda.
Esperanza Fontenla-Navoa musi mnie jeszcze trochę kochać, bo gdyby tak nie było, nie uciekłaby. Siedziałaby gdzieś w okolicy tego baru, czekałaby na mnie, a potem wreszcie może rozwialibyśmy we dwoje wszystkie niejasności. Jakoś byśmy to przetrwali, porozmawiali w spokoju, wyjawili swe obawy i uczucia…
Za dużo wypiłem. O wiele za dużo, bo po czterech i pół roku wróciły do mnie złudzenia. Nagle zacząłem cieszyć się z czegoś, co powinno mnie jedynie zasmucić. Esperanza mnie kocha, ja kocham ją, lecz my we dwoje nie mamy szans. Nie przetrwamy razem ani chwili, bowiem zbyt wiele słów padło, zbyt wiele czasu minęło z dala od siebie, gdzie udało nam się zbudować świat bez siebie. Świat pozornie idealny, pozornie satysfakcjonujący i dający szczęście. Taki, do którego ta druga osoba nie będzie miała nigdy prawa wstępu.
Pozornie. Bo właśnie przekroczyliśmy granice, ona znów pojawiła się w moim życiu i natychmiast stanęła na piedestale, ja zaś… och, ja tylko jej wszystko mogę rozjebać. I to na drobne kawałeczki, na coś, czego złożenie będzie niemożliwe.
Po kiego kija zgadzałem się na tę cholerną Lanzarote przylecieć? Powinienem był się czymś wykręcić, absolutnie czymkolwiek, choćby nawet zmęczeniem i tęsknotą wobec łóżka. Czy niskim ciśnieniem, przez które staram się latać jak najmniej. Cóż, jednak jestem tutaj i właśnie wszystko rozwalam w życiu Esperanzy Fontenli-Navoi.
W moim pieprzonym obowiązku prawdopodobnie leży teraz spakować manatki i wrócić czym prędzej do Madrytu, żeby zamknąć w swoim sercu na zawsze ten dzień w tym samym miejscu co Esperanza. Nie potrzebuję więcej chwil z nią, a jednak zostało jeszcze sześć dni do jej wyjazdu. I przez te sześć dni na pewno nie uda nam się nie widywać. Po prostu nie a na to szans, nas wciąż do siebie ciągnie.
My wciąż czujemy, a to jest najstraszniejsze.
– Álvaro? – dociera mnie ciche pytanie Alonso krążącego gdzieś dookoła baru. Kulę się w mroku i w sobie. – Álvaro, Carloty ze mną nie ma. Jestem sam. I wiem, że ty też.
– Skąd wiesz? – mamroczę cicho pod nosem. Idealny Xabi Alonso siada gdzieś, nie widzę go, ale wiem, że na pewno nie odchodzi. I on nie widzi też mnie.
– Wychodziła z hotelu kilka chwil temu.
– Uciekła.
– Wcale nie – ale w tonie jego głosu słychać, że sam w to nie wierzy. – Wiesz, gdzie mogła pójść?
Skinam głową, nim zdaję sobie sprawę, iż tego nie widzi.
– Prawdopodobnie tak – burczę.
– Więc idź tam. Ja cię kryję, zresztą, miałem iść pobiegać na Paseo…
– Chcesz biegać w tłumie turystów, gdy niekiedy z trudem można się tam przepchać? – przerywam mu sceptycznie.
– A czy to ważne? Po prostu idź do niej, ja coś wymyślę – głowę dam, że krzywi się niezadowolony z mojej przesadnej skrupulatności.
– Xabier? – pytam, zamiast natychmiast wstać i pobiec za Esperanzą.
– No?
– Czemu to robisz?
Jego głos jest mieszanką rozbawienia i irytacji:
– A czy to ważne, Arbeloa? Po prostu zejdź mi teraz z oczu.
No to schodzę. Wynurzam się z mroku, jednak nie widzę idealnego pana Alonso nigdzie, jakby zrobił to samo, co ja trochę wcześniej. Ale to nie ważne, on już się nie liczy. Robi swoje, kryje mnie, a więc mogę o nim obecnie zapomnieć. Liczy się tylko Espe, która – mam taką nadzieję – czeka na mnie w tym wyjątkowym miejscu. W miejscu przepełnionym wspomnieniami, przepełnionym chwilami, jakie już nigdy nie wrócą, i tym przeminiętym uczuciem.
Nie lubię Lanzarote pod względem krajobrazowym. I nie lubię też tego, iż tak wcześnie zapada tutaj mrok. O ile Paseo Marítimo jest jeszcze dość oświetlone, o tyle plażę przemierzam jedynie dzięki świetle księżyca. W sumie robi to niezłą atmosferkę na spotkanie z Espe, jednakże… jakoś tak wolałbym dokładnie ją widzieć, tym bardziej z bliska.
Cóż, chyba nie mogę sam siebie okłamywać już dłużej. Tęsknię za nią. Tęskniłem całe te długie lata, okłamując się w milczeniu, iż już nic dla mnie nie znaczy. Zawsze była wszystkim, nigdy nie przestała. Co najwyżej próbowałem się oszukać, wyprzeć ze świadomości to, iż ją utraciłem.
A teraz mogę ją odzyskać. A może wręcz przeciwnie? Nie mam do niej żadnych praw, nie mam nawet szans na ponowne jej zyskanie, na bycie z nią o każdej porze dnia i nocy aż do końca świata? Mam rodzinę, żonę i córkę, dwie blondwłose istoty dookoła których zbudowałem swoją obecną rzeczywistość. Z którymi muszę być, bowiem nie wypada mi odchodzić. Nie wolno mi odchodzić. Mam wobec nich zobowiązania, Carlota i Alba związały z moją osobą swoje losy, ja zaś nie mogę ich niczego pozbawić. Szczególnie samego siebie, choćbym nie wiem jak bardzo nieszczęśliwy z tego powodu miał być.
Dlaczego w ogóle pozwalam się sobie łudzić, iż wszystko się ułoży? Dlaczego w ogóle tutaj jestem i próbuję spostrzec jej sylwetkę? Co mnie opętało poza nadmiarem alkoholu, który podobno do tej pory powinien już zniknąć z mojego organizmu?
Zresztą, nie widzę jej. Esperanzy nie ma i tutaj. Esperanzy po prostu nie ma. Odwracam się zrezygnowany i niespiesznie wracam do hotelu. Albo chcę wracać, bowiem nie jestem w stanie tego zrobić. Mogę tylko opaść na piach i w milczeniu przełykać gorycz porażki. Przegrałem ten mecz z samym sobą. I z Espe.
Teraz już rozumiem, że wcale nie chciała mnie widzieć. Miast tego postanowiła się zemścić, zniszczyć mi to, co bez niej stworzyłem. Zrobiła to, bo odważyłem pojawić się na jej Lanzarote. I do tego z żoną i córką.
Jak ja ją cholernie dobrze rozumiem.
Idealnemu Xabiemu Alonso widocznie nudzi się już bieganie po Paseo Marítimo pośród tony turystów, bowiem czuję, jak ktoś siada obok mnie. Dopiero kilka chwil potem dociera do mnie, iż to wcale nie mój kolega z klubu. Zapach porzeczek z nutką mięty jest oczywisty.
– Nie powinnaś była uciekać – mamroczę.
– Nie powinieneś był się tutaj pojawiać – odpiera ona cichym, smutnym głosem. Wtula się niepewnie w moje ramię. Nie protestuję, nie chcę nawet tego robić.
– Nawet przez myśli by mi to nie przeszło.
– Dlaczego jej nie powiedziałeś?
Jest aż przerażająco spokojna, beznamiętna, a zarazem słyszę, jak bardzo to wszystko ją boli.
– Dlaczego nie powiedziałaś nigdy o nas światu? – odpieram.
– No tak, rozumiem. Ale dlaczego, Álvaro? Dlaczego o mnie pamiętasz?
Uśmiecham się pod nosem bez cienia wesołości.
– Dlaczego uciekłaś, Espe?
– Dlaczego mnie szukałeś?
Wymowne. I ma to wszystko sens, choć boli. Nie powinienem był jej szukać. Ona zaś nie powinna była uciekać. Przecież oboje żyjemy w innych światach, w innych rzeczywistościach. Tam, gdzie dla nas jako jednego pojęcia nie ma już miejsca. I nigdy nie będzie.
A jednak ona uciekła, ja zaś jej szukałem.
– Espe…
– Nie mów, Álvaro – przerywa mi. – Nie chcę tego słyszeć.
Jej głowa wciąż spoczywa na moim ramieniu. Nieśmiało odsuwam ją od siebie na kilka chwil, ażeby położyć się na wciąż ciepłym piachu. Esperanza zaś tuli się do mojego torsu, gdzieś w okolicy serca i chyba szlocha.
– Kiedy chcę.
– Wcale nie. Nie chcesz już więcej niszczyć.
– Espe – mówię cicho, subtelnie, jakby trochę bojąc się słów. – Esperanza…
– Álvaro, po co? – odpowiada mi na to, a ja już dobrze słyszę w jej głosie łzy. – Po co wszystko niszczyć?
– Bo te sześć dni…
– Dla sześciu dni warto niszczyć to, co stworzyliśmy przez ostatnie pięć lat?
Jej sceptycyzm wcale nie boli. Jest racjonalny. Zrozumiały. Właściwy.
– Dla chwili z tobą mogę pogrzebać całe swoje życie.
– Miałeś tego nie mówić.
– Nie powiedziałem.
– Nie dosłownie, po prostu ukryłeś to pod innymi słowami.
– A tak się też liczy? Espe…
– Proszę cię – przerywa mi gwałtownie, kiedy nasza rozmowa nabiera już prawie przyjacielski ton. – Proszę cię, nie każ mi znów wstawać po tym, jak sobie wrócisz z żoną i córką do Madrytu. Już raz musiałam to robić i wiem, że drugi raz…
– Ależ dasz radę, Espe.
Parska ironicznym, pozbawionym wesołości śmiechem.
– Nie dam i dlatego nie każ mi tego robić.
– Nie każę – przytakuję. – A jednak błagam cię o…
– O co, Álvaro? O co możesz mnie błagać? O nic – sama udziela odpowiedzi. – O nic, bo nic nie mogę ci ofiarować. Masz żonę, córkę, ja się nie liczę. Mnie już nie ma w twoim życiu, Álvarito.
– A jednak uciekłaś…
– Właśnie dlatego.
– Nie przerywaj. Uciekłaś, a ja cię szukałem. Wiedziałem, gdzie mogę cię znaleźć. Od rana nie mogę nie myśleć…
– O żonie i córce – wchodzi mi w słowo. Wzdycham, dotykając dłonią jej aksamitnej skóry.
– Esperanza…
– Nie, Álvaro. Mnie w twoim życiu już nie będzie nigdy. Tak samo jak ciebie w moim.
– Kiedy potrzebuję nadziei.
Odwraca się tak, aby móc patrzeć mi w oczy, po czym cicho odpowiada:
– Ale ja nią nie jestem, Álvaro.
– Jesteś Esperanzą, nadzieją…
– Álvaro – zaczyna ciepło, jakby… czule. – Álvarito, dla nas nadziei już od dawna nie ma. Żałuję, że uciekłam, bo może w hotelu łatwiej by było nam się rozstać w pokoju. Ale czasu nie cofnę, nie mam takiej zabójczej mocy. Powinna nam wystarczyć rozmowa z rana, wtedy wszystko było jasne.
– O wiele jaśniejsze niż teraz?
– Tak, Álvaro. Teraz znów mamy mętlik, bo się spotkaliśmy i…
– I cię dalej… – przerywam jej, jednak ona w porę się reflektuje i robi to samo mnie:
– Miałeś tego nie mówić.
Wzruszam ramionami w akcie bezsilności.
– Kiedy muszę ci to powiedzieć, Espe. Choć mam nadzieję, że ty tego nie czujesz.
Uśmiecha się smutno. Najsmutniej na świecie.
– Niestety, Álvaro… – a jej słowa smucą i mnie, bowiem Esperanza Fontenla-Navoa nie powinna już nic do mnie czuć. A na pewno nie powinna mnie kochać, co jednak wciąż się dzieje.



Czy powinny cię cieszyć jego słowa? Czy powinnaś się, Esperanza, cieszyć? Czy nie właśnie tego podświadomie od dawna pragnęłam? Czyż moim największym marzeniem nie było znów znaleźć się w jego ramionach i usłyszeć – prawie – tę magiczną formułkę?
Znów ma mętlik w głowie. Znów zgubiła wszelkie cele, o skrupułach czy logicznym myśleniu nie wspominając. Uciekła właśnie tutaj, na ich przeklętą plażę, doskonale wiedząc, iż to pierwsze miejsce, gdzie będzie jej szukał. Zachowała się irracjonalnie, bezsensownie i tak bardzo charakterystycznie dla siebie. Mogła tylko się w niego wtulić i walczyć słowami z uczuciami, jakie jednak buzują w obojgu. Bo Álvaro wciąż ją kocha, wciąż pragnie ich szansy na przyszłość, a jednak… jednak w jakimś sensie to chyba ją smuci. Ma żonę, córkę, dwie śliczne, jasnowłose istotki swojego życia, których nie może porzucić. Których Esperanza nie może pozbawić jego osoby.
A jednak nadal go kocha. I z tej drugiej strony chyba się cieszy, iż jej uczucia są odwzajemnione. Iż Álvaro nie zapomniał.
– Co teraz zrobimy? – szepcze cicho brunetka, wodząc opuszkami palców po jego twarzy. Powoli rysuje każdy centymetr jego skóry, każde znamię na nowo, tak samo jak i usta, nos i oczy. Piękne spojrzenie Álvaro Arbeloi, za którym szaleje od tylko lat.
– Nie wiem, Espe – przyznaje cicho, już dawno temu rozplątawszy jej włosy z koka. Teraz gładzi je dłonią z przymkniętymi powiekami i jest chyba szczęśliwy. Na pewno jednak szczęśliwa przy nim jest ona. – Mam przykrywkę…
– Kogo?
– Alonso. Nie wie praktycznie nic. Tylko jak wyglądasz, nic poza tym.
– Nie powiedziałeś mu nawet, jak mam na imię? – delikatnie się burzy.
– A po co? Nie chciałem się tym dzielić. To jest tylko nasze, podobnie jak wspomnienia.
– Álvaro, co teraz? – powtarza pełna przerażenia. Naprawdę się boi, tym bardziej, iż Arbeloa doskonale ukrył ją przed światem. Zamaskował rozdział pod tytułem „Esperanza”, jakby nigdy go nie było. Jakby nigdy nie pojawiła się na jego drodze. Jakby zapomniał, choć nigdy nie potrafił tego zrobić.
A jednak owa Esperanza, nadzieja jego życia, boi się niezmiernie. A jeśli dowie się jego żona? A jeśli Álvaro podejmie jakąś dziwną decyzję względem ich wszystkich? Będzie musiał to zrobić przed wyjazdem z Lanzarote i zapewne to ona na tym ucierpi. To ją zostawi samą, bez szans na cokolwiek z jego strony.
– Mamy sześć dni, żeby się o tym przekonać.
Esperanza wzdycha ciężko.
– To zły pomysł – szepcze pewna siebie. Nie może pozwolić, ażeby w te sześć dni rozbudzić w sobie wszelką nadzieję, a potem i tak ją stracić.
– Masz lepszy, Espe? I nie wyskakuj z tym, że powinniśmy udać, iż nic między nami nie ma. Tak nie umiem.
– Ja też – przyznaje brunetka. – Ale to mnie zniszczy.
– Nie będziesz jedyna, Espe.
I wtedy, właśnie w środku nocy na plaży na południowym krańcu Lanzarote w ramionach Álvaro Arbeloi dociera do niej, iż nie mają innego wyboru. Muszą spróbować przetrwać te sześć dni, potem zaś pozostanie im jedynie życie wspomnieniami.
A przecież wspomnienia są niczym, tak bardzo chciała w to wierzyć.


Boję się poranka, który właśnie następuje. Boję się spotkania z Esperanzą, tego, czy aby przypadkiem nie wyprze się poprzedniej nocy i tych wszystkich słów, które padły, lub które były subtelnymi aluzjami do czegoś większego.
Esperanza mnie wciąż kocha, co jest złe. Bardzo złe, bowiem przecież nigdy z nią nie będę. Carlota i Alba to moje dwa skarby, dwie cudowne istoty dookoła których kręci się mój świat. I tak musi pozostać, nie mogę tego zmienić. Nie mogę uciec na zawsze w zacisze mieszkania w Liverpoolu wraz z Espe. Pewnie nawet nie chciałaby tam wrócić, kiedykolwiek wejść do pomieszczeń noszących w sobie tak wiele wspomnień. W sumie jej się nie dziwię, sam nie byłem w tym mieszkaniu od wyjazdu z Liverpoolu i na pewno przez te lata nie tylko zwiędły mi wszystkie kwiatki, ale i tak cholerna pani Stilees z pięta wyżej kilkukrotnie zalała mi łazienkę. Jestem tego pewny, choć niechętnie pojechałbym do Liverpoolu, aby się o tym przekonać. Nie, wcale bym nie pojechał do Anglii. Nie chcę tam wracać, za wiele wspomnień, które wciąż bolą.
Szczególnie od wczoraj, kiedy znów ujrzałem Espe, kiedy znów tuliłem ją do siebie i mogłem tylko zaklinać świat, ażeby mi jej nie zabierał. Ale prędzej czy później – za jakieś sześć dni – to się wydarzy. Espe stąd wyjedzie, zostawi mnie samego z żoną i córką, zaś bez nadziei na lepsze, szczęśliwe życie. Zacznie znów się ze mnie leczyć, znów zmarnuje kilka dobrych lat na uśmierzenie bólu. I ja zrobię to samo, będę usilnie próbował zapomnieć, skupić się na wszystkim, byleby tylko o niej nie myśleć. Dojdzie do tego, że zacznę uczyć się kolejnego języka na nocnych kursach dla zapracowanych, żeby tylko nie mieć czasu na wspominanie. Pięć lat temu łaziłem uparcie na fiński przez rok. Teraz pewnie znów tam wrócę, bo jak inaczej mógłbym się wyleczyć z Esperanzy? Jakże inaczej mógłbym nauczyć się żyć bez niej, jeśli nie poprzez ucieczkę w swoją małą iluzję idealnego światka pozbawionego jej osoby?
Co ja najlepszego zrobiłem? Jak mogłem tutaj wrócić, rozwalić całe jej życie, a potem wrócić do śpiącej w błogiej nieświadomości żony?
Nawet nie odważyłem się zasmakować jej ust. Jedynie tuliłem ją do siebie, wiedząc, iż już nigdy nic nie będzie takie same, iż już nic nas nie uratuje. W szczególności te najbliższe sześć dni, podczas których upadniemy jeszcze niżej.
Może tej nocy zabrakło nam śmiałości na cokolwiek poza leżeniem wspólnie na ciepłym piachu w odmętach księżycowego światła i kanaryjskiego powietrza z dala od szumów Paseo Marítimo. Ten jeden raz się udało, lecz długo to trwać nie będzie. Nie wytrzymamy bez siebie. Ja nie wytrzymam bez niej, bez jej ciała i ramion, bez jej miękkich warg i ciemnych włosów rozpływających się po bladych plecach.
Jestem okropnym facetem. Mam przy swoim boku osobę tak cudowną jak Carlota, która obdarowała mnie tym małym jasnowłosym skarbem, a jednak ja pragnę tylko Esperanzy.
I co innego mogę zrobić, jak nie wstać z łóżka, po cichu się ubrać i wymknąć z pokoju w stronę recepcji? Jest piąta rano, na dworze będzie ciemno jeszcze przez jakieś dwie godziny, ja zaś nie wiem, co ze sobą zrobić. Spałem może z dwie godziny, boli mnie głowa, instynkt zaś nakazuje udać się pod drzwi z numerkiem osiemset piętnaście i cicho zapukać.
Otwiera zaspana, niewyraźna, ubrana w mój stary t-shirt, który lata temu sobie przywłaszczyła. Jest piękna, mnie zaś jednie pozostaje uśmiechnąć się głupio do niej, kiedy mruży oczy.
– Álvarito, na litość Boską, co ty tu robisz? – pyta, ziewając ukradkiem.
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem. Nie mogę spać. Mogę wejść?
Skina głową, wpuszczając mnie do środka. Apartament nie jest kolejnym bezpłciowym lokalem hotelowym. Byliśmy tutaj kilka razy, zawsze w tych pomieszczeniach i zostawialiśmy tutaj co jakiś czas drobne ślady. Ona ich nie tknęła. Meble wciąż stoją w artystycznym nieładzie, łóżko wezgłowiem praktycznie styka się z tarasowym oknem. Siada na nim z zakłopotanym uśmiechem, po chwili jednak opada na pościel.
– Álvarito, chodź tu do mnie – prosi, więc podchodzę. Ciągnie mnie na łóżko, opadam tuż obok niej, po czym wtula się we mnie. – A teraz idziemy spać, mój drogi, bo może ty tu jesteś na wakacjach, ale ja mam dużo pracy.
I zasypia wtulona we mnie, ja zaś długi czas gładzę jej skołtunione włosy z nieobecnym uśmiechem. A potem sam oddalam się nareszcie do krainy Morfeusza, bo tylko w niej możemy być już na zawsze razem.


Usta Esperanzy Fontenli-Navoi wciąż są miękkie. Mają malinową barwę i nie są szczególnie wydatne. Ale to one muskają teraz mój kark, gdy Espe próbuje nieudolnie – ale bardzo przyjemnie, nie mogę zaprzeczyć – mnie obudzić. No dobra, zrobiła to już jakiś czas temu, ale ze względu, iż wciskam twarz w poduszkę, ona nie musi o tym wiedzieć.
Po jakimś czasie zaczynają jednak bawić mnie i te delikatne pocałunki, i słowa powtarzane z nabożną prośbą:
– Álvarito, słońce, obudź się.
Szybko obracam się na plecy, układając przy okazji dłoni na jej talii w taki sposób, ażeby mi nie uciekła. Nie ma nawet takiego zamiaru. Schylona nade mną patrzy ciemnymi, wielkimi oczyma z mieszanką strachu i zaufania. Nie wie, co teraz zrobię. Boi się, boi się na równi ze mną, choć w tej chwili już strach powinien nas opuścić. Popełniliśmy najpoważniejszy błąd wcześniej, więc teraz nasze czyny nie mają już znaczenia.
– Álvaro… – szepcze.
Uśmiecham się czule.
– Esperanzo, już nic nas nie uratuje – odpieram. Delikatnie skina głową, bynajmniej nieszczególnie z tego powodu smutna. Upadać we dwoje to dobra rzecz, to rzecz nam teraz potrzebna.
A potem to ona wykonuje ten pierwszy krok. Pozbywa się kilku centymetrów dzielącego nas dystansu, opiera się na moim ciele bez jakichkolwiek zahamować, starając się całą moją uwagę zaabsorbować delikatnym, odrobinę nieśmiałym pocałunkiem. Usta Esperanzy Fontenli-Navoi wciąż smakują porzeczkami, którymi ona sama pachnie. Zaś jej czarna jak smoła grzywka wpada mi do oczu. Nie żeby mi to szczególnie przeszkadzało. Namiętnie odwzajemniam każdy pocałunek, przyciągam ją jeszcze bliżej siebie, oddaję się magii chwili i tęsknoty za jej ciałem, za nią całą.
Po tylu latach znów mam okazję zakosztować jej ust. Znów mam okazję trzymać ją w ramionach i czuć jej cudowne ciepło na równi z nieziemskim uniesieniem rozlewającym się po moim ciele.
– Słońce… – mruczy w moje ust, ale ja wcale jej nie puszczam. Nie chcę usłyszeć, że to błąd, że nie powinniśmy tego robić, a zresztą wina jest i tak moja, bo się do niej przyszwendałem o piątej rano. – Álvaro…
– Mhm? – niechętnie odsuwam się od niej na niewielką odległość. Uśmiecha się promiennie i trąca mój nos swoim. A potem po prostu się we mnie mocno wtula i przez długą chwilę tak trwamy. W swoich ramionach, ciesząc się z obecności tej drugiej, najważniejszej dla nas osoby. I z tego, że nasze uczucia są odwzajemnione. Ja kocham Espe, ona zaś kocha mnie. I to jest najwspanialsze.
– Pójdziemy pobiegać na Paseo, co ty na to? Musisz mieć jakiś logiczny wykręt przed żoną – szepcze, zachowując racjonalizm. Ja już zapomniałem o obecności Carloty w moim życiu, jednak ona spokojnie, czułym tonem musi wszystko przywrócić do rzeczywistości.
– Ale Espe…
Zamyka mi usta jeszcze jednym słodkim pocałunkiem, po czym wstaje.
– I tak dostaliśmy już za wiele od losu. Jest siódma, pójdziemy pobiegać, wkręcisz żonie, że robiłeś to od piątej, a wieczorem…
– Xabier biega wieczorem. Wykręcę się tym samym, on nas będzie krył – wtrącam.
– Nie jestem przekonana.
– Nie masz wyboru, Esperanza.
Uśmiecha się blado.
– No dobrze. Chodź, Paseo i ocean o tej porze są piękne, słońce dopiero wstaje.
Wyciąga w moją stronę dłoń, którą ujmuję. Chce ją wyszarpnąć z uścisku na korytarzu, lecz jej na to nie pozwalam. Nie dam jej teraz się oddalić tylko dlatego, iż wychodzimy we dwoje do ludzi. Ona jest moja, zawsze będzie tylko moja, choćbym miał tym zranić Carlotę i Albę.
Jest moją Esperanzą, nadzieją na lepszy dzień, której tak bardzo nie chcę i nie mogę utracić, co przecież za sześć dni stanie się faktem. My zaś mamy dla siebie jedynie te kilka godzin wieczorem i o poranku, ażeby móc zachować pozory, nie zdradzić siebie przed światem.
Im mniej osób o nas się dowie, tym bardziej wspomnienia pozostaną nasze. I tak już musiałem powiedzieć idealnemu Xabierowi, żeby nie musieć przyznawać się do niczego przed Carlotą. Zresztą, nawet sobie tego nie umiem wyobrazić. Przyznać się przed żoną do swojej byłej, którą wciąż się kocha i która po kilku sekundach znów zawróciła mi w głowie?
Niemożliwe. Nie jestem aż tak głupi, aby to zrobić. Przynajmniej jej oszczędzę bólu, a co za tym idzie i Albie. Moja rodzina jakoś to przetrwa mniej więcej nienaruszona. Co najwyżej ja sobie pocierpię – nic nowego, Esperanza boli mnie od tych czterech i pół roku ciągle i bez przerwy, choć teoretycznie po jakimś czasie udało mi się to uciszyć – ale żonie muszę tego oszczędzić. O córce nie wspominając.
I nie mogę też odejść. Nie mam do tego prawa, po prostu muszę zostać z nimi dwoma, poświęcić siebie, Esperanzę i nasze uczucia. Najtrudniej jednak znów ją złamać, zranić, choć teraz oboje wiedzieliśmy w co się pakujemy. Mieliśmy świadomość, iż za te sześć dni wszystko się skończy i nie będziemy mieć zbyt wielkich szans na przetrwanie.
Nie mamy żadnych szans. Tak po prostu jest i musimy się z tym pogodzić, nacieszyć się sobą w te ostatnie dni, a potem znów wstać, upadłszy już na samo dno.
Bo nic innego nam nie pozostało.


Co ty sobie myślałaś, Esperanza? Naprawdę wierzyłaś, że uda ci się zepsuć jego idealne życie? Że uda ci się go złamać, samej wychodząc z tego z nienaruszonym sercem? Głupia jestem, łudziłam się. A on tylko się pojawił i uśmiechnął w środku nocy na naszej plaży. Jak mogłam z tym walczyć? Jak mogłam go nie kochać?
Właśnie, jak mogłaby go nie kochać? Nie oddać się radośnie jego ramionom, kiedy pofatygował się celowo na plażę, ażeby tylko ją znaleźć? Albo przyszedł do niej o piątej nad ranem, bo nie mógł spać – co z tego, że obudził ją i była ledwo przytomna – a potem pozwolił jej zasnąć w swoich objęciach jak za starych, dobrych czasów?
Álvaro wciąż ją kocha. Ona zaś kocha jego i nie umie przestać. Tak samo jak nie umie pogodzić się ze świadomością, iż za kilka dni to wszystko się skończy, a oni oboje będą zmuszeni żyć bez siebie gdzieś na dwóch krańcach świata. To takie przerażające, smutne i… prawdziwe.
Nie mogą być razem. On ma żonę, córkę, te dwie blondynki, których za nic w świecie nie może zostawić. Esperanzie nawet przez myśl nie przeszło rozwiedzenie go, nakazanie mu porzucenia rodziny, ażeby mogli być razem. Nie, to niemożliwe. Ona do tego nie dopuści.
Nie chciałaby, żeby mąż zostawił ją dla innej, której przez długie lata nie widział, o której nawet nie był łaskaw nikomu wspomnieć. Tak samo jak nie chciałby mieć łatki „tej drugiej” w oczach Carloty Ruiz. A tym bardziej całego świata.
Ona i Álvaro muszą ukryć swoje uczucia, nie mogę pokazać ich przed nikim – nie wliczając Xabiera Alonso, który już zaczął knuć na ich korzyść i w gruncie rzeczy się nie liczy – nie mogą się sobą afiszować, czy nawet dawać po sobie poznać, iż cokolwiek ich łączy. Szczególnie jest to trudne podczas śniadania, kiedy nareszcie wykąpana po porannym joggingu Esperanza wchodzi do restauracji i natychmiast spostrzega Álvaro Arbeloę rozciągniętego na krześle i z radosnym uśmiechem karmiącego małą, blondwłosą istotkę czymś. Owa blondyneczka to w istocie jego córeczka, żona zaś kilka chwil później podchodzi do obrazka rodzinnej sielanki i całuje go w policzek.
Gdyby nie była już dojrzałą kobietą, gdyby nie umiała tak perfekcyjnie grać, zapewne dałaby po sobie poznać, iż z zazdrości aż ją skręca. Ale miast tego odwraca wzrok od Álvaro i jego cudownej, oszukiwanej rodzinki, mając nadzieję, iż i on zrozumie powagę sytuacji. Nikt nie może się dowiedzieć. Absolutnie nikt. Muszą to perfekcyjnie rozegrać.
W istocie, rozgrywają. Arbeloa wyraźnie ją ignoruje, co czyni również Alonso – na początku uśmiechał się półgębkiem, jednakże widziała z oddali, jak Álvarito udzielał mu reprymendy, i wszystko się skończyło – i ona sama. Jakby się nie znali.
Ale znają się doskonale, przez pięć kolejnych wieczorów Álvaro w okolicach dwudziestej pierwszej puka do jej drzwi, ażeby zaraz po wtargnięciu do pokoju – te zawsze pozostają otwarte, na wszelki wielki zaraz po dźwięku pukania Espe chowa się w łazience – pochwycić ją w ramiona i uczynić najszczęśliwszą kobietą na świecie.
Znikają z niej wszystkie wyrzuty sumienia, znika odczuwany dotychczas do niego żal i cała reszta negatywnych emocji. Oddaje mu się z ochotą, z namiętnością i miłością.
Tylko jest jedna wada tych kilkugodzinnych nocnych i porannych schadzek – Álvaro ani razu nie mówi, że ją kocha.


Popadamy w szaleństwo. Mamy dla siebie tak mało czasu, że nie przypominamy dawnych siebie. Brakuje nam go na kłótnie, na dyskusje o niczym, na wspólne milczenie czy oglądanie idiotycznych filmów SF. Tych nie znoszę, ale niegdyś były naszą swoistą tradycją. Wpadam do niej, jestem przy niej kilka godzin, a potem uciekam do żony i udaję, iż nic nas nie łączy.
Wieczorem „biegam” z idealnym Xabierem Alonso, który okazuje się wcale nie taki idealny. Kłamie na potęgę, abym tylko mógł przebywać z Esperanzą, oszukuje kogo się da i powtarza mi usilnie, że póki mogę, mam z nią być szczęśliwy. Wciąż nie zna jej imienia, jednakże kilkukrotnie sugestywnie się doń uśmiecha, kiedy przypadkiem mija nas w restauracji. Widzę, że ucieka od mojego widoku, od patrzenia na mój podobno sielankowy, rodzinny obrazeczek. Staramy nie dać się zwariować, jednak niekiedy mam wrażenie, że gram w kiepskiej komedii pomyłek.
Dostaliśmy tę rolę przypadkiem, wcale jej nie chcieliśmy, ale nie umiemy bez siebie żyć. To miejsce wciąż jest nasze, zawsze takie będzie i nie możemy z tym walczyć. Po prostu nie możemy od siebie uciekać, nie w te krótkie chwile razem.
Najgorzej jest, kiedy Carlota chce jechać na kratery. Zabieram ją tam, oczywiście, że to robię. Nawet nie muszę słuchać wykładu z ust Espe, iż pozory to ostatnie, co nam pozostało. Ale dzień bez możliwości patrzenia na to, jak ukochana kobieta przechadza się po kompleksie hotelowym z włosami rozwiewanymi przez oceaniczną bryzę, objawia się jako najgorszy koszmar. Szkoda, iż jest jawą.
– Musisz, Álvarito – szepcze.
– Jutro uciekasz do Holandii, jak mogę stracić cały jeden dzień z tobą?
Uśmiecha się ciepło, całując niespiesznie moją szyję i obojczyki.
– Gdzieś obok mnie, słońce. Przecież i tak zrobisz wszystko, żeby rano mnie obudzić, a potem spotkać się ze mną wieczorem – mruczy spokojnie. – Jedź z nią, ją to uszczęśliwi.
– Ale Espe…
Zamyka mi usta krótkim pocałunkiem, siedząc okrakiem na moim brzuchu. Patrzę na nią z podziwem, jest taka piękna. Ma jasną skórę pięknie odcinającą się na tle ciemnych włosów, a od słońca na nosie nabawiła się kilku uroczych piegów.
– Muszę jutro posiedzieć w robocie, wpaść do Arrecife do biura sieci.
– Będę o tobie myślał cały dzień.
– Myślisz o mnie całe życie – odgryza się delikatnie.
Ale nie jest sobą. Nie jest jednak Esperanzą Fontenlą-Navoą, jaką znałem lata temu. Nie jest już złośliwa, nie jest egoistyczna czy wredna. Miast tego jestem teraz z kobietą kochającą mnie całą sobą, ciepłą i zmartwioną sytuacją, w której się znaleźliśmy.
To już prawie koniec. I co będzie dalej? Kiedy wypowiadam na głos to pytanie, na jej śliczną twarz wpełza smutny wyraz.
– Chyba to, przez co już przechodziliśmy. Będziemy się z siebie leczyć, dopóki Los znów z nas nie zakpi i nie odnajdziemy się gdzieś na końcu świata w najmniej oczekiwanym miejscu.
– A może… – chcę proponować w akcie desperacji. Zamyka mi usta kolejnym pocałunkiem, nie chcąc, abym wypowiedział te słowa. I ja też tego nie chcę, to przecież jest niemożliwe.
– Álvaro, po co? – pyta delikatnie. – Tak jest dobrze. Nie kłócimy się, nie dopiekamy sobie na każdym kroku. Na dłuższą metę szlag by nas ze sobą trafił.
– Co się stało z tamtą Esperanzą?
Kolejny raz się uśmiecha, tym razem z cieniem wesołości.
– Nadzieja się zmienia, przekształca w coraz to nowszą formę. A ja nią jestem, nieprawdaż? Jestem Esperanzą, nadzieją, która już niejednokrotnie mnie opuszczała. Taką siebie wolę. Minęło wiele lat, Álvaro. Oboje dorośliśmy, choć nie wyzbyliśmy się naszych uczuć. Ale ty masz Carlotę i Albę, ja zaś nie mam prawa im ciebie zabierać.
Niestety muszę się z nią zgodzić. Bo taka jest smutna prawda kończącej się egzystencji naszego związku.


– Uśmiechnij się dla mnie – proszę. Wtula się we mnie mocniej, ostatkiem sił powstrzymuje się przed zaśnięciem. – Jak było w Arrecife?
Mruczy, że znośnie. Jest więc bardzo zmęczona. I wtedy wpadam na ten cholerny pomysł, wiedząc, iż jutro z rana spotkamy się na naszej plaży i tam się pożegnamy. Samolot ma o jedenastej, jednakże już w okolicach ósmej chce wyjechać z Los Coloradas.
– Esperanzo?
Mamrocze coś na kształt „Mhm?”.
Całuję ją w czoło.
– Kocham cię, Esperanzo. Nigdy nie przestałem cię kochać, nie umiałem tego zrobić. I nigdy już nie przestanę.
A potem po jej policzkach zaczynają płynąć łzy.


Jaki sens ma uciekanie? Mogłaby odłożyć odebranie jachtu na następny tydzień, zostać z nim jeszcze przez kilka dni, jeszcze bardziej upaść w jego ramionach, a dopiero potem rozstać się, kiedy to byłoby już nieuniknione. A jednak nie zrobi tego.
Ponieważ powiedział, że ją kocha. Wyznał jej swoje, przecież jasne dla niej uczucia. Na litość Boską, przyznał się głośno, że kocha, a ona od niego ucieka! Następny poranek po tym wyznaniu jest ich ostatnim, Esperanza zaś po raz pierwszy nie budzi się w jego ramionach. Ażeby się w tych znaleźć, musi wstać i pofatygować się na plażę. Obejrzą razem wschód słońca, wymienią tysiące ostatnich pocałunków, a potem ona odjedzie. Wróci do starego życia, odbierze jacht, nauczy się życia bez niego. A kiedy już oboje dokonają tej sztuki, Los znów ich ze sobą zetknie. Takie już jest ich przeznaczenie, taki jest sens tego nędznego życia Esperanzy Fontenli-Navoi.
Ktoś zechciał kpić z ich miłości raz za razem, nie pozwalając na dobre zapomnieć. Nie pozwalając zapomnieć nigdy, bowiem takie uczucie zdarza się tylko raz na milion. Nawet jeśli wydaje się, iż ten ciągły brak czasu idealizuje tę specyficzną relację Esperanzy i Álvaro. Gdyby mogli przebywać ze sobą dłużej niż przez te kilka godzin, na pewno po sześciu dniach byliby pokłóceni na dobre. I to z cztery razy.
Paseo jest jeszcze ciemne, pustawe. Nieliczni spacerowicze bardziej należą do pierwszych amatorów porannego joggingu, aniżeli ostatnich maruderów całonocnych imprez. Sama udaje się na krótką przebieżkę w stronę plaży, a przynajmniej udałaby się, gdyby nie natrętna obecność Alonso, który pojawił się niewiadomo skąd.
– Uważam, że źle robicie – oznajmia idealny Xabier. Czy on jest taki idealny, to Esperanza w to wątpi. Z rudawym zarostem przypomina drwala, a sam jest leciutko… wczorajszy.
– Piliście coś wczoraj? – odpiera pytaniem Esperanza. Nie czuje się ani trochę onieśmielona w obecności tego człowieka służącego im od tygodnia za przykrywkę, choć dopiero dziś ma okazję po raz pierwszy zeń rozmawiać.
– W porównaniu z wami, ja naprawdę biegam każdego ranka i wieczora.
– Dobrze wiedzieć. Oby ci to formą wynagrodzili, czy jakoś tak, Xabier – uśmiecha się brunetka. – Mam rozumieć, że już na mnie czeka?
– Wiesz, co mnie bawi? – ignoruje jej pytanie Alonso.
– Co?
– Kryję was, a nawet nic nie wiem. Jesteś kimś, kogo uparcie chciał ukryć przed światem, czyli kim?
– Jestem nadzieją.
– Esperanza – uśmiecha się delikatnie. – Nadzieja. Ładnie. Nadziei nigdy za mało, ona zawsze jest potrzebna – po czym Xabier Alonso odbiega przeciwnym kierunku, jakby w stronę hotelu, zostawiając pannę Fontenlę-Navoę samą ze strachem przed ostatnim spotkaniem z miłością jej życia.
No i masz, Esperanza. Tak bardzo chciałaś mu to idealne życie rozwalić, więc ci się udało. Nieświadomie, ale to zrobiłaś. Jesteś z siebie, Esperanza, dumna?
Otóż właśnie problem w tym, iż nie jest. I tak naprawdę wcale tego nie chciała.


Czekam na nią, bo nic innego mi nie pozostało. Nie mogę błagać, ażeby ze mną była już zawsze, bo zostawię żonę i córkę. Nie mogę tego zrobić, nawet jeśli delikatnie przytula się do moich pleców i szepcze:
– Álvarito… Tak bardzo będzie mi bez ciebie ciężko, Álvarito…
– Mnie również, Espe.
Staram się pozostać odrobinę obojętny, ażeby się nie rozkleić. Nie mogę sobie na to pozwolić, już mi wystarczy, że po jej policzkach płyną słone łzy żalu i cierpienia.
A tak bardzo nie chciałem jej ranić. Tak bardzo chciałem ją kochać i jedynie tym uczuciem radować, lecz miast tego zrobiłem wszystko źle, zdobyłem ją po raz drugi, ażeby ponownie zniszczyć. I siebie przy okazji, choć ja liczę się najmniej. Ja tutaj nie jestem całkowicie istotny, ja sobie jakoś poradzę. Najważniejsza jest Esperanza, którą znów złamałem, której pomogłem spaść na samo dno tylko dzięki swojej miłości.
I po co się w to pchałem? Po co postanowiłem wszystko rozjebać?
Głupi jestem. Naiwny. Łudziłem się, że tak będzie dobrze. Dałem się opanować instynktowi, uczuciom, niespełnionym marzeniem. Kiedy była tylko jedną z nieosiągalnych iluzji, żyło nam się obojgu lepiej.
Po jaką cholerę się tutaj pojawiałem? Przecież mogłem powiedzieć Carlocie, że nie chcę lecieć na Lanzarote, że nie kręcą mnie wulkaniczne widoczki, a potem kupić bez względu na jej opinię spokojny wypoczynek na Seszelach, Malediwach, czy gdziekolwiek indziej, byleby jak najdalej od Kanarów, od naszej Lanzarote i każdego miejsca na tym świecie, gdzie można spotkać Esperanzę.
Czy nie bylibyśmy szczęśliwsi, nigdy już się nie spotykając?
Zapewne nie, lecz przynajmniej teraz nie widziałbym jej łez ze świadomością, iż wszystko przeze mnie.
Beznadziejny ze mnie facet.
– Nie myśl tak – szepcze, jakby czytając mi w tych pesymistycznych myślach. – Jestem szczęśliwa, Álvaro, ja naprawdę jestem szczęśliwa, bo mnie kochasz.
– Kocham cię – potwierdzam słabo. – Ale co z tego, Esperanza?
– Może to, że ja też cię kocham? – uśmiecha się ze smutkiem, blado, wtuliwszy się mocno w moje ramiona. I tak trwamy. Razem, tuż obok siebie, kiedy ona płacze, ja zaś w milczeniu przełykam gorzki smak rozstania.
Słowa, które powinny cieszyć, dobijają jeszcze bardziej. To nasza ostatnia chwila, to ostatnie minuty razem, a przed nami rozciąga się jedynie egzystencja bez siebie, w całkowitej samotności. No, w moim wypadku w towarzystwie Carloty i Alby.
Ale bez Esperanzy, a tylko ona się liczy. I nikt poza nią. Tylko Esperanza Fontenla-Navoa jest dla mnie ważna, tylko z nią moje życie ma jakiś sens.
Więc jak mam trwać bez niej, bez jej uśmiechu i cichego głosiku? Bez tej, która nawet nie przypomina dawnej siebie? Wyzbyła się dumy, nauczyła się życia beze mnie, ja zaś… Cholera, spieprzyłem sprawę. Wmaszerowałem do jej życia, rozwaliłem wszystko, rozkochałem ją w sobie po raz kolejny – a może i nie musiałem nawet tego robić – a teraz muszę ją porzucić samą.
Za kilka godzin ma samolot do Amsterdamu i nie możemy z tym walczyć. Tak samo jak z moją rodziną.
– Poradzisz sobie beze mnie, Álvaro? – pyta cicho.
– A mam inny wybór?
– Nie – przyznaje niechętnie. – I ja też nie mam.
– Czyli musimy przetrwać.
Chwila ciszy. Dziwnej, choć zawsze lubiłem z nią milczeć. Wtedy nie krzyczała, nie narzekała, była taka moja. Dziś już nie krzyczy, a jedynie cicho płacze. Jest słaba, choć o wiele silniejsza. Jest też dorosła, ma już dwadzieścia siedem lat i całe życie przed sobą.
– Napiszę – obiecuje cicho.
– Espe…
– To nie jest koniec, Álvaro – mówi z mocą. Chcę się roześmiać, bo nawet nie wie, jak bardzo się myli. My nie mamy szans, na litość Boską, nie mamy niczego. A w szczególności siebie. – Odezwę się, jeszcze się odnajdziemy gdzieś na drugim końcu świata.
A potem już milczy. I tak naprawdę przez długi czas, kiedy obserwujemy wschód słońca. Ostatni wschód słońca w naszej wspólnej historii. Odchodzi, gdy to już jest wysoko nad taflą oceanu. Składa ostatni pocałunek na moich ustach, posyła ostatni uśmiech, po czym szepcze:
– Zobaczysz, znajdę cię, Álvarito.
I tak właśnie kończymy się my, Álvaro Arbeloa i Esperanza Fontenla-Navoa jako jedno pojęcie. Od tej chwili znów wszystko przemija, ja zaś postanawiam ponownie wszystko przemilczeć.
To nasze wspomnienia. Dzielenie się nimi z kimkolwiek innym nie ma sensu. Ona zaś kiedyś mnie znajdzie, w końcu to obiecała.


Teraz wrócisz do życia, Esperanza. Nauczysz się znów myśleć o nim jako o przeszłości. A kiedy to nastąpi, znów go odnajdziesz, pojawisz się w najmniej oczekiwanej chwili, bowiem takie jest wasze przeznaczenie. A ja go kocham i nigdy nie przestanę.


Czas mija. Powoli, niespiesznie, w towarzystwie Xabiera, idealnej rodzinki Alonso, a także mojej cudownej żonki i naszej małej Alby. Jakoś trwam, nie mam innego wyboru, obiecałem to Esperanzie.
W połowie września, po którymś meczu dostaję smsa z zastrzeżonego numeru. Martynika jest piękna. Kocham Cię. Uśmiecham się tylko, pamiętając, iż z czasem ona wróci.
Ale to jedyna wiadomość od Esperanzy. Potem znów następuje cisza, sam zaś przekonuję się o czymś, w co nigdy nie wierzyłem. Xabier Alonso perfekcyjnie wywiązuje się z roli mojego przyjaciela, o co nawet go nie podejrzewałem. Nie pyta o nią, ja zaś nie chcę o niej mówić. Wspominam w milczeniu, w głębi serca. Niekiedy jednak Xabier podrzuca mi jakieś hotelarskie czasopisma. Zwykle stare numery. Uśmiecha się przy tym wyrozumiale i zostawia mnie samego, ażebym mógł czytać w spokoju o Espe, o jej hotelach, o tym, co robi. Raz dostaję od niego gazetę dla zapalonych żeglarzy. Piszą tam, że przeprowadzili z nią wywiad, gdy była na Martynice. Rozwodzi się o „Hope”, oceanach, Karaibach i tym, jak bardzo kocha uczucie wolności, jakie gwarantuje jej tylko jej jacht.
W głębi serca jednak wiem, iż należy do mnie. Jest stuprocentowo moją kobietą, tylko moją kobietą i tylko ja mam w zasięgu jej serce.
Kiedyś wróci. Mnie zaś pozostało czekać. I czekam, choćby nawet teraz, siedząc w ośrodku treningowym tylko z Xabierem od ponad dwóch godzin, choć trening się już skończył. Nieważne, dom i tak jest pusty. Carlota i Alba pojechały do jej rodziców na obchody którejśtam rocznicy ślubu. Zostałem, żeby nie narażać się trenerowi i tak już wystarczająco dużo problemów ten sezon przysporzył Realowi Madryt.
– Álvaro… – zaczyna w pewnej chwili Xabi. Trzyma coś w dłoni, coś na kształt gazety.
Czyżby kolejne wydanie miesięcznika dla żeglarzy?
– Daj – proszę. Podaje mi pisemko. Na okładce wielka fotografia Esperanzy. Jednakże to magazyn hotelarski. Kolorystyka czarno-biała.
– Tak mi przykro, Álvaro… – dociera mnie jeszcze szept Alonso, nim nie pojawiają się we mnie pierwsze podejrzenia. – Strona piętnasta.
Otwieram właśnie tam.
…Jacht „Hope” zatonął u wybrzeży Aruby… Pięć osób z załogi jachtu i właścicielka, wypoczywająca na Karaibach najmłodsza córka Manny'ego Fontenli-Navoi, właściciela większości udziałów Iberostar Hotels&Resorts, Esperanza Fontelna-Navoa, zginęło… Ciał ofiar nie odnaleziono… Powodem katastrofy…
– Álvaro? – szepcze cicho mój… przyjaciel.
– Obiecała mnie odnaleźć, obiecała… wrócić – rzucam równie cicho. A może i o wiele ciszej. Nieważne. On mnie słyszy, a to najważniejsze.
– Álvaro…
– Obiecała – powtarzam. – A ona… nie… żyje.
A potem już płaczę. Bo Esperanza, moja najdroższa Esperanza umarła. Zostawiła mnie samego, porzuciła na pastwę tego okropnego życia, bez szans nawet na złudzenia. Jakże mogę się łudzić, iż kiedykolwiek wróci, jeśli Espe nie żyje?
Umarła. Porzuciła mnie samego wbrew swej obietnicy. Bez niej zaś jestem nikim. Bez niej nic się nie liczy. Ona była wszystkim, teraz zaś… nie żyje.
I jak ja mam trwać bez niej, kiedy nie pozostało mi nic poza wspomnieniami? Te zaś są niczym, zawsze tak powtarzała. I niczym jestem teraz ja, bo Esperanza umarła.