sobota, 26 stycznia 2013

#5. Divertente piccolo mondo.


Od autorki: Wiecie, zawsze miałam ogromną słabość do tych dwóch panów, których poniżej męczę. I nie mogłam wyobrazić sobie tej opowieści bez nich. Szczególnie że to moja spowiedź. Dwa lata mojego życia zawarte w czternastu miesiącach pisania. Nie każdy zrozumie tę historię, to nie jest moja autobiografia, ta historia pozornie nie jest związana z tym, co wydarzyło się w moim życiu. Ja nie jestem nią, żadną z nich. Pisałam to długo, mam wrażenie, że niektóre wątki nadal są źle rozwinięte, lecz najwyższa pora to opublikować. Ostatnie zdanie postawiłam w grudniu, potem były poprawki. Miałam nadzieję kończyć to już na sucho, lecz… nie udało się. Przynajmniej nie wtedy. Ale dzięki temu powstało dzieło mojego życia. W każdym bądź razie, na tym skończę moje trucie. Wam mogę życzyć tylko przyjemnego czytania i mieć nadzieję, iż za wiele łez nie wylejecie ;) xx
Czas pisania: październik 2011 – styczeń 2013.
Długość: 94 strony.
Dedykacja: Miałam mnóstwo wątpliwości przy dedykacji. Chciałam podarować ją komukolwiek innemu, jednak nie umiem i nie mogę tego zrobić. Dla Niej, ponieważ gdzieś tam, poniżej, zaplątana jest też nasza historia. Ponieważ już nie ma Ciebie ze mną, co czyni mnie szczęśliwą. I dlatego także, że jesteś wszystkim, czego nie chcę i nie potrzebuję. W podziękowaniu za dwa lata, które będą do Ciebie zawsze należały, lecz odeszły już w niepamięć i nigdy nie wrócą. Po prostu dla P.

~*~




Pamiętasz mnie może jeszcze?
Taką drobną brunetkę, niziutką, o ciemnych oczach i sklejonych morską solą włosach, którą poznałeś w Vila Velha kilka lat temu. Jeśli pamiętasz… To chyba dobrze. Bo ja wciąż pamiętam Ciebie. I każdego dnia modlę się, abyś nadal mnie pamiętał.
Każdego dnia od ponad trzech lat tęsknię za Tobą i marzę jedynie o Twych silnych ramionach. Każdego dnia rozglądam się po Turynie i za wszelką cenę staram się nie wybuchnąć płaczem, bo Ciebie tutaj nie ma. Każdego dnia myślę o Tobie i błagam Boga, abyś choć raz na jakiś czas pomyślał o mnie. Każdego dnia boję się tego, co może nadejść, boję się przyszłości.
Nie, inaczej – boję się przyszłości bez Ciebie. Każdego dnia Cię kocham coraz bardziej i bardziej. Nie wiem, czy jest możliwe, ażebym kochała Cię aż tak potężnie, jak kocham. Każdego dnia uczę się być kimś innym, kimś, kto już nigdy nie będzie tą małą bruneteczką, którą poznałeś, a która nie miała pojęcia, jak radzić sobie z otaczającym ją trudem prozy codzienności. Każdego dnia po prostu żyję. Żyję bez Ciebie. Żyję tysiące kilometrów od Ciebie. Żyję tak, jakbyś Ty tego chciał. 
A przynajmniej tym się łudzę.    


Rok 2001.


Alberetta Cruz Alvetha łatwego dzieciństwa nie miała. Rodzice – choć sama nigdy by ich tak nie określiła; nie zasługiwali na to miano – nie umieli z nią rozmawiać, a o jej uczuciach wiedzieli tyle co nic. Nie mieli pojęcia o potężnej depresji wyniesionej jeszcze z okresu, kiedy mała dziewczynka nagle stawała się kobietą. Nie wiedzieli o przyjaciółce poznanej przez przypadkowy list – jedynej w pewnym stopniu świadomej uczuć młodej mieszanki Montevideo osobie – która odeszła nagle i niespodziewanie po ponad sześciu miesiącach intensywnej znajomości. Nie wiedzieli o nałogowym braniu proszków przeciwbólowych wraz z każdym napadem smutku. Nie zdawali sobie sprawy z pragnienia śmierci, które nad Alberettą panowało od ponad trzech lat. Od dziecka czuła się ignorowana przez zapracowanych rodziców – matka miała własną firmę, która opornie się rozwijała, a ojciec, będąc lekarzem, dorabiał specjalizację za specjalizacją, praktycznie nie odchodząc przy tym od książek – którzy nigdy sobie nie poradzili z tym, że przez małą Alberettę utracili ukochaną wolność. Nigdy też nie planowali ślubu, ani bycia razem do końca życia – raczej traktowali swój związek jako coś niezobowiązującego. Swojego podejścia do życia nie zmienili, przy okazji okropnie krzywdząc małą córeczkę. Znajdowali dla niej około dwóch tygodni w ciągu roku, gdy wyjeżdżali z Montevideo na rodzinne wakacje, wybierając za miejsce docelowe albo Chile, albo Argentynę, a w ostateczności południowe krańce Brazylii – oby tylko nie musieć za długo siedzieć w tym przeklętym samolocie z Alberettą. Cały pobyt spędzali nad morzem, tudzież basenem, nie zwracając uwagi na to, co robi ich córka. O kilku dniach w ramionach pewnego Argentyńczyka starszego o jakieś osiem lat nie mieli pojęcia, zaś sama Alberetta nieszczególnie miała ochotę do tego wracać. Wiedziała jedynie Pauleta, która kilka miesięcy później i tak opuściła jej życie na wieczność.
Pauleta była jedyną osobą na świecie, który wiedział cokolwiek na temat Alberetty Cruz. Cokolwiek prawdziwego. Była Portugalką – a przynajmniej tak twierdziła – i zniknęła z życia swojej przyjaciółki tak szybko, jak się weń pojawiła. Podobno była z tego samego rocznika i mieszkała gdzieś w okolicach Porto. Ile w tym było prawdy, tylko ona sama wiedziała. Odeszła na samym początku stycznia dwa tysiące pierwszego roku, zostawiając swoją przyjaciółkę z Urugwaju samą i z nawrotem depresji. Jedynym konkretem był brak umiejętności pozwalających wytrzymać dłużej z odległością i bynajmniej nie wesołym nastrojem młodej Urugwajki. Więcej nie precyzowała, błądziła w okolicach kłamstwa i bezpiecznego – pozornie – utajnienia prawdy.
Nim Alberetta się pozbierała po odejściu Paulety, nadszedł maj. A pod koniec maja stało się najgorsze i gdyby nie szybsze pojawienie się matki w domu, która zapomniała podlać ukochanych kwiatków, Alberetta zapewne oglądałaby świat z góry – w którą notabene nie wierzyła. Jeśli chodziło o wiarę, raczej była buddystką, tudzież wyznawczynią kilku z prawd tej religii. Trafiała do niej karma i reinkarnacje, choć o ile w te drugie wierzyła naprawdę, o tyle z karmy kpiła. Bo cóż też takiego musiała nieświadomie zrobić, aby dostawać od Losu aż tak w dupę?
Gdyby nie nadeszły kolejne miesiące, gdyby Pauleta nie odeszła, zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej.
Ale nadszedł maj. A potem był czerwiec i człowiek, którego Alberetta kochała jako jedynego w życiu.


Maj w Montevideo jest ciepły tak jak zawsze. Około dwudziestu stopni nie schodzi z termometru przed okrągłe osiem-dziewięć miesięcy w tym niewielkim kraju położonym między Atlantykiem na wschodzie, rzeką Urugwaj na zachodzie i zatoką La Platy na południu. Zaś poniżej dziesięciu stopni słupek rtęci spada w wypadkach absolutnie losowych, rzadkich i – według przyzwyczajonych do spokojnego ciepła mieszkańców Montevideo – całkowicie ekstremalnych.
W gruncie rzeczy morsko-umiarkowany klimat Urugwaju jest naprawdę przyjemny. I choć w okolicach grudnia, stycznia, niekiedy lutego potrafi zrobić się naprawdę gorąco, zawsze jest czym oddychać.
Z czasem zawsze idzie się przyzwyczaić nawet przyjezdnym z północnej półkuli, gdzie pada notorycznie, zaś temperatura trzydziestu stopniu pod koniec roku jest fatamorganą.
Dziś jednak, w połowie maja, w powietrzu wyczuwa się około osiemnastu stopni i trochę charakterystycznej dla burzowych dni wilgoci. O dziwo, na niebie chmur brak, zaś słoneczne promienie przedostają się przez okna jednej z lepszych szkół średnich i rażą drobną brunetkę w oczy. Mruży je niezadowolona, siedząc na korytarzu oparta o ścianę i ściskając w dłoniach zapisany drobnym, całkiem zgrabnym pismem zeszyt.
 Podczas przerw Alberetta Cruz zwykła obserwować ludzi ze swojej klasy, którzy śmieją się, żartują, rozmawiają, a niekiedy nawet przyjaźnie przepychają w grupkach. Tylko ona jedyna siedzi sama skulona w miejscu, gdzie promienie słońca spotykają drewnianą podłogę i z lekką pogardą przewraca oczyma na widok kilku tulących się po kątach par. Do niedawna na przerwach jej uwagę absolutnie i bezsprzecznie absorbowało pisanie listów do Paulety, jakie wysyłała na pobliskiej poczcie zaraz po skończeniu lekcji.
Ale Pauleta odeszła.
Dziś zostało jej jedynie czytanie notatek z poprzedniej lekcji, obserwowanie, lub dogłębna analiza kolejnego tomiska powieści Márqueza. Dziś trafiło na to pierwsze, choć biologię – jej ukochany przedmiot jedynie według mniemania drogiego tatusia – miała dwie lekcje temu.
Uśmiecha się z lekką litością do samej siebie, po czym lekko się krzywi na widok kolejnej całującej się parki, której imion nawet nie pamięta – a chodzi z nimi do klasy już dość długo – a następnie spogląda na plan lekcji.
Portugalski.
Nawet nie ma sensu na niego iść. Nauczyciel dalej będzie katował swych biednych uczniów czasem przeszłym złożonym, który Alberetta ma opanowany do perfekcji od najmłodszych lat swojego życia. Posiadanie matki Metyski, córki Brazylijczyka i Indianki, ma swoją cenę, choć ten portugalski to akurat całkiem przydatna rzecz.
Stwierdziwszy, iż nie ma sensu siedzieć i słuchać señora Garcíi kaleczącego portugalski swoim akcentem z Salto, po prostu wstaje z podłogi i rusza w stronę wyjścia z klimatyzowanego – Bogu niech będą za to dzięki przy dzisiejszej duchocie – budynku. Jej nieobecności i tak nie spostrzegą – nauczyciele, kiedy już odczytują listę obecności, co zdarza im się niezwykle rzadko, przy nazwisku Cruz Alvetha rzucają zawsze coś na kształt „Kto to?” – więc brunetka często znika z lekcji, na których jakoś szczególnie jej nie zależy. Szczególnie z portugalskiego u señora Garcíi. Oceny ma dobre, na portugalski w gruncie rzeczy chodzi tylko na sprawdziany, zapowiedziane kartkówki i zaliczenia, może raz na miesiąc pojawi się na zwykłej lekcji.
A dziś po prostu nie ma już siły siedzieć w tej przeklętej szkole. Tym bardziej, że zostały jej dwie tabletki przeciwbólowe, a z taką ilością na chemii nie da się przeżyć. Ojciec często powtarzał niby: „Pamiętaj, Etta, ucz się, bo musisz zdać perfekcyjnie egzaminy końcowe, żeby dostać się na medycynę”, od czego szlag ją trafiał. Wciąż trafia. Biologia ją nie interesuje, na samą myśl o chemii zaś ma ochotę rozwalić chemiczce kilka kolb i szalek Petriego na głowie. A na dodatek krew i cięcie żywych tkanek odrzuca ją jak nic innego, może poza papają. Oczywiście ojcu nigdy tego nie powiedziała – niech dalej wierzy w tę durną medycynę. Ona sama zresztą wciąż nie wie, kim zostanie w przyszłości. Kiedy niegdyś Pauleta zadała jej to pytanie, odpowiedź sprawiła młodej Urugwajce sporo problemu. Skończyło się stwierdzeniu, iż ucieknie z Montevideo. Może do Europy, może do Ameryki, albo do Australii, gdziekolwiek jeszcze ją poniesie, ale nie zostanie w ojczyźnie.
Zaraz po wyjściu z budynku sięga do torebki, z której wyciąga wielkie okulary przeciwsłoneczne i kapelusz, zaś założywszy to, łyka jeszcze dwie ostatnie tabletki. Mniej więcej równocześnie owiewa ją wilgotne powietrze oblepiające natychmiast całe jej ciało, począwszy od ubrań, skończywszy na włosach. Zdecydowanie może od tego zacząć boleć głowa i tylko wcześniejsze wzięcie prochów przed tym ratuje. Szybko przemierza ulice Montevideo, jakie oddzielają dom od szkoły, a kiedy już po kilkunastu minutach znajduje się w kolejnym klimatyzowanym wnętrzu, ból głowy jest dość odczuwalny. Nawet pomimo prochów. Lecz nim sięga po kolejną porcję leków, bierze zimny prysznic i otulona miękkim ręcznikiem, z ociekającymi wodą włosami, idzie do kuchni. Z lodówki wyciąga wino, którego kilka łyków bierze wprost z butelki. Jest ohydne, całkowicie w typie win, jakie umie wybierać tylko jej matka. A potem sięga po kolejną dawkę prochów.
Zaś kiedy wraca na górę i wygląda przez okno na ulice Montevideo, dociera do niej, iż nadszedł czas. Nadszedł czas, by odejść, zobaczyć ten przeklęty świat z innego wymiaru.
I wyciąga z szafki nocnej zapas tabletek. I je łyka. I po chwili odpływa.


Inny świat wydaje się być zbyt znajomy. Jasnoczekoladowe ściany wydają się być zbyt oczywiste. Zapach orchidei zaś jest taki… banalny.
Kiedy Alberetta Cruz otwiera oczy, nie znajduje się na pewno w innym świecie. Skądś zna i te ściany, i zapach, a nawet charakterystyczny, uliczny hałas.
Przeklęte Montevideo.
W innym świecie to miasto nie byłoby tak irytujące. W innym świecie nie powinna otwierać oczu z niezrozumiałym przeczuciem nakazującym zachować spokój i… bólem. Alberetta czuje pulsujący ból czaszki, co może oznaczać jedno – na pewno nie jest to inny wymiar.
Czyli żyje. Żyje i nie jest z tego powodu absolutnie zadowolona. Planowała odejść. Nareszcie przestać cierpieć. Nareszcie zacząć żyć – co jest absolutną ironią w przypadku śmierci. Ale wcale nie umarła, nie spełniła swojego planu. Zamiast umrzeć, wciąż żyje na tym perfidnym świecie z ludźmi, których przecież nienawidzi. Jak Los mógł być wobec niej tak perfidny?
– Etta, jak się czujesz? – pyta jej matka. Gdyby nie indiańskie korzenie, byłaby naprawdę piękną kobietą, jednakże rysy charakterystyczne dla jej plemienia całkowicie odbierają jej urodę. Alberettę kiedyś zastanawiało, na co tak naprawdę poleciał jej ojciec, lecz po jakimś czasie doszło do niej, że to właściwie nieistotne. Ojciec musiał być ślepy, oślepiony alkoholem i życiem bez zobowiązań, bez przymusów i stałości. Musiał to kochać, bowiem nadal ucieka od pseudorodzinnego światka.
– A jak mam się czuć? – odburkuje słabo, lecz z wyraźnie odczuwalnym cieniem złości. Głowa wciąż boleśnie pulsuje, co po chwili głośno stwierdza.
– Cudem cię odratowali, nie możesz brać środków przeciwbólowych. Trzy dni byłaś nieprzytomna, miałaś wiele szczęścia, że w ogóle żyjesz – kwituje całą sytuację matka, po czym wychodzi z pokoju. Uznaje całą sytuację za zamkniętą. Po chwili jednak wraca z powrotem i mówi: – Za dwa tygodnie polecimy do Brazylii na wakacje. Musisz odpocząć od tego wszystkiego, zrelaksować się. Ojciec już opłacił już jakiś superluksusowy hotel w Vila Velha. Więcej nie wiem.
Gdziekolwiek to cholerstwo leży. 
Matka znów znika za drzwiami, pozostawiając Alberettę samą sobie na łóżku w jej pokoju. Tylko tutaj ściany są jasnoczekoladowe, bowiem Quiaretitia Alvetha uznała, iż kolor ten jest ohydny i nigdy nie zgodzi się, ażeby jakiekolwiek inne pomieszczenie nosiło choć jego odrobinę. O ścianach nie wspominając.
Zostawia Alberettę samą sobie i instynktowi, który podszeptuje powzięcie kolejnej próby opuszczenia tego świata. Choć najlepiej zrobiłaby jej teraz rozmowa z Pauletą.
Ach, gdyby tylko mogła teraz zadzwonić do Paulety i jej się wypłakać! Ale Pauleta odeszła pół roku temu i od tamtej chwili Alberetta musi radzić sobie bez niej. Jakoś przetrwa te dwa tygodnie do wyjazdu, potem wynudzi się kolejne dwa w Vila Velha i może jednak się ułoży?
Cóż, na pewno będzie musiała przeżyć jeszcze z miesiąc, może pięć, sześć tygodni. A potem znów spróbuje odpłynąć, wierząc, że tym razem się uda.
Gdyby jeszcze wiedziała, jak bardzo się myli. Gdyby wiedziała, że podczas wakacji w Brazylii jej życie nagle nabierze kolorów…


Dni jakoś mijają, zlewają się ze sobą, z chodzeniem na kolejne lekcje, potem powrotem do domu i wielogodzinnym spaniem. Ukojenie znajduje tylko w Márquezie i właśnie śnie. I w lekach przeciwbólowych, który nie umie porzucić. W klasie nikt nawet nie zauważył jej nieobecności przez kilka dni, a tym bardziej tego, że wróciła dużo bardziej osłabiona. Przywykła już, iż wśród tych ludzi jest niezauważalna. Pierwsza klasa nowej szkoły, pierwszy rok z ludźmi, których nigdy nie chciała bliżej poznać. Zawsze miała przecież Pauletę. I nawet nie myślała, iż ta kiedykolwiek odejdzie.
Absurdem jest jednak życie w świecie złudzeń, idealnych marzeń niemogących się nigdy spełnić.
Absurdalne jest też to, że do wyjazdu do Brazylii odlicza dni. Chyba jedynie dlatego, iż ten wypada w trakcie roku szkolnego, zwalniając tym samym młodziutką Urugwajkę z dwóch tygodni męczarni na lekcjach oraz cyrku zwanego zakończeniem roku szkolnego. Gdy ci idioci będą się płaszczyć ze zwiędłymi kwiatkami przed bandą niecierpianych nauczycieli, ona w spokoju będzie wylegiwać się na plaży, czytając po raz kolejny ukochane opowieści Márqueza. Zapewne skupi się tylko na nich aż do chwili, w której podejmie skuteczną próbę zejścia z tego świata. Pewnie przez tabletki, których naprawdę nie jest w stanie rzucić. Wciąż nałogowo je połyka, zazwyczaj popijając winem. W końcu na coś i tak trzeba umrzeć.  
Dni mijają powoli, ale kiedy już Alberetta Cruz zasiada w miękkim fotelu pierwszej klasy w samolocie mającym za cel Brazylię, dociera do niej, że może jednak te dwa tygodnie w jakimś stopniu będą podobne do zeszłorocznej Argentyny. W końcu zeszłoroczna przygoda nadała jej życiu niewielkiego sensu, jakiegoś małego celu na krótszą metę.
Nic bardziej mylnego.
Nie wie też, że mniej więcej w tej samej chwili w Amsterdamie pewien Brazylijczyk ze świeżutkim kontraktem z Ajaxem siedzi w identycznym, samolotowym fotelu i, pijąc tanie, półwytrawne wino, przygląda się panoramie Holandii. Podświadomie przeczuwa, że wakacje w Vila Velha zmienią jego życie. Szkoda jedynie, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, iż najbliższe kilkanaście dni zapoczątkują bolesny, wieloletni związek, który wcale nie będzie dla żadnej ze stron prosty czy miły.
Niekiedy lepiej jest żyć w błogiej nieświadomości.


Vila Velha niczym nie różni się od Montevideo. A przynajmniej pod względem klimatycznym – jest równie wilgotnym i gorącym miastem. A właściwie niedużym miasteczkiem z jednym luksusowym hotelem i piękną, piaszczystą plażą.
Doprawdy dziura. Gorąca, wilgotna dziura na jakimś brazylijskim, zapomnianym przez czas i Boga wygwizdowie. Alberetty jakoś szczególnie nie zachwyca, witając przeklętym, prawie czterdziestostopniowym żarem. Szkoda, że jest początek czerwca, gdzieś za półtora miesiąca może byłoby tutaj łatwiej wytrzymać. Zaś rodzice panny Cruz są zachwyceni, powtarzając co kilka chwil, jakież to piękne miejsce, jak różne od Argentyny i o ile czystszy, piękniejszy, cieplejszy i tak dalej jest tutejszy ocean. Raz czy dwa wyrywa im się nawet uwaga dotycząca tego, że kochana Etta na pewno tutaj odpocznie. Akurat jej jest tutaj najmniej do śmiechu. Jak na sam początek, to już absolutna przesada.
Zaprawdę zapowiadają się cudowne wakacje. Nudne, wilgotne i w całkowitym odosobnieniu od prawdziwej cywilizacji. Zdecydowanie wolałabym popłynąć na drugi brzeg La Platy i spędzić kilka tygodni w pięknym Buenos Aires, zapewne gubiąc się w gąszczu jego uliczek raz po raz. A w ostateczności zostać w Montevideo, byleby w samotności i świętym spokoju.
Pauleta na pewno kazałaby jej się teraz zamknąć i podziwiać widoczki – skałki, ocean i Brazylijczyków bez koszulek beztrosko kopiących wymęczoną futbolówkę. W Porto podobno też na każdym kroku jakiś dzieciak kopał piłkę, choć i w Montevideo sport ten jest popularny. Taka już jest charakterystyka Ameryki Południowej – każdy jej mieszkaniem ma w krwi miłość do futbolu i ojczystej reprezentacji, choć urugwajskiej ostatnimi czasy sukcesów brakuje. Zaś pani Cruz, co z jej pochodzeniem jest dość oczywiste, zwykła entuzjazmować się reprezentacją Brazylii, wzdychając w ukryciu do Ronaldinho – Alberetta zwykła zaś określać go tym brazylijskim dupkiem ze szczęką godną konia – a na rodowitą reprezentacje przekabaciła też męża, choć to zajęło jej kilka długich i trudnych lat. Z całej rodzinki jedynie Alberetta gardzi sportem, nie czuje tego dreszczyku emocji, kiedy kolejny z piłkarzyków o wydumanym ego i za dużych zarobkach próbuje strzelać gole.
Do niej to po prostu nie trafia. Już wolałaby pisać wiersze – w całym swoim szesnastoletnim życiu stworzyła aż trzy – niż zostać zmuszoną do obserwowania dwudziestu dwóch idiotów biegających za piłką.
– Etta, jak ci się tutaj podoba? – zwraca się do niej ojciec. Nawet na wakacjach ma ze sobą podręcznik dla drugiego roku chirurgii plastycznej. Niewątpliwie za kilka lat zbije fortunę na wszczepianiu sylikonu w pośladki i piersi tych wszystkich próżnych lalek.
– Nijak. W Montevideo jest identycznie, nawet ocean mamy – odburkuje brunetka, objąwszy rękoma kolana na tylnym siedzeniu prowizorycznej taksówki-mustanga sprzed jakiś czterdziestu lat.
– Nie mów tak – oburza się matka. No jasne, zawsze musi wystąpić w obronie męża. – Tutaj jest o wiele lepiej niż w Montevideo, powietrze jest zdrowsze, woda czystsza. Odpoczniesz sobie, zrelaksujesz się… – zaczyna kolejną pogadankę na ten sam temat, jednak Alberetta już jej nie słucha.
Jasne, zrelaksuje się. Tak samo jak ostatnio w Argentynie? Choć w sumie ta Argentyna to nie była wcale taka zła. Co prawda już raczej tam nie wróci z własnej i nieprzymuszonej woli, ale jeśli miałaby wybierać między tą całą Vila coś tam a Argentyną, wybrałaby tę drugą. I to bez chwili zawahania.
W milczeniu wyciąga nieodłączną „Miłość w czasach zarazy” Márqueza, po czym zatapia się w lekturze. Chyba nawet wolałaby żyć w fikcji literackiej, gdzieś, gdzie Pauleta na pewno by jej nie opuściła. Tam życie jest łatwiejsze, prostsze i o wiele mniej bolesne. Ale i to uczucie może być fikcją, może być złudzeniem, bo czy nie jest łatwiej żyć wtedy, gdy na pamięć znamy już głoski składające się na zakończenie naszej opowieści? Alberetta po przeczytaniu wszelkich dzieł Márqueza zna je doskonale. Wręcz na wyrywki. A jednak nie może przenieść się tamte miejsca, przyszłość zaś jest dla niej zagadką, taką tajemnicą jak dla każdego człowieka. Nikt nie może przewidzieć happy endu, nikt nie może zapowiedzieć z góry, że tego i tego dnia poznamy kogoś, kto niedługo od nas odejdzie. Odejścia Paulety nie można było przewidzieć, ale to właśnie jest piękne w życiu. Ta nieświadomość jutra, ten dreszczyk emocji i podświadome pytanie dotyczące tego, co może się dziś wydarzyć. Najłatwiej jest żyć, wiedząc wszystko, lecz to życie w ciągłej niewiedzy jest prawdziwe i na swój sposób cudowne.
Niekiedy nawet łatwiej jest właśnie tak, bo gdyby Alberetta Cruz wiedziała, co się tutaj wydarzy, nigdy w życiu nie pojawiłaby się w Vila Velha. Ale przyjechała i poznała w niej posiadacza najpiękniejszych oczu na świecie. A potem okropnie cierpiała przez lata.


Maxwell Scherrer Cabelino Andrade najbardziej na świecie nie lubi upałów. Jest to spory precedens, bo brazylijski paszport jako miejsce urodzenia wskazuje naprawdę gorącą Vila Velha. Ale przecież absurd jest na świecie jak najbardziej częsty. Każdy człowiek ma w sobie jakąś jego cząstkę – choćby nawet miłość do wódki u Polaków, którzy wiecznie się jej zapierają. Absurd jest naturalną koleją rzeczy w ciągu długiego, szokującego i niezbyt logicznego życia. Jest ono wypełnione po brzegi absurdalnością spowodowaną choćby niezgodnościami charakterów, czy poglądów.
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade również jest człowiekiem wypełnionym po brzegi absurdalnością. Jednakże bliższe zapoznawanie się z jego prywatnymi uchybieniami na tle psychicznym nie ma większego sensu. O wiele odeń ważniejszy jest fakt, iż już pewny najbliższych dwóch, może trzech lat w sferze zawodowej, ze spokojem wraca do Vila Velha na wakacje. Tydzień, dwa, no może trzy w rodzinnym mieście dobrze wpłyną nań przed powrotem do Europy. Choć Amsterdam na pierwszy rzut oka wyglądał na miłe i przyjazne miasto, a ten wysoki jak dąb Szwed z całkowicie nie szwedzkim nazwiskiem – on również podpisywał pierwszy kontrakt z Ajaxem, zaś cały klub po cichy okrzyknął go już mianem najlepszego piłkarza świata w niedługim odstępie czasu – oznajmił, iż najbliższe lata w Holandii będą najfajniejszymi z całego życia Brazylijczyka. Cóż – legalne dziwki, marihuana na każdym kroku i rowery są ciekawym połączeniem, z jakim dotychczas wychowanek Cruzeiro Esporte Clube nie miał okazji się zetknąć. A Zlatan już obiecał mu wielką imprezę zaraz po powrocie do holenderskiej stolicy. W sumie nawet zaprzyjaźnienie się z nim jest interesującą perspektywą, dobrze by było mieć kogoś bliskiego i godnego zaufania w tej obcej Holandii.
Właśnie, Holandia. Czy ona robi tylko takie pierwsze wrażenie, czy naprawdę jest pełna wszechpanującego luzu, spokoju i perfekcji? Bo tego, czym Holandia pachnie, akurat Maxwell Andrade jest pewien – Holandia pachnie serem goudą i tulipanami. Setkami, tysiącami odmian tulipanów, które są wspaniałym widokiem z samolotu. I tam wcale nie będzie tak gorąco…
Najbliższy rok na pewno będzie cudowny. Nawet w tym klitkowatym, chwilowym mieszkaniu w samym centrum miasta – zaraz po powrocie do Amsterdamu będzie musiał poszukać sobie czegoś bardziej w stylu sympatycznego domku przy plaży w Vila Velha, albo większego mieszkania. Raczej to pierwsze jest fajniejszą perspektywą, bo w bloku mieszkał ostatni rok w Belo Horizonte.
Odgarnia dłonią za długie brązowe włosy z blond pasemkami wykonanymi przez żonę brata, szczerząc się głupio do samego siebie. Wygląda w nich co najmniej kretyńsko, co też na dzień dobry skwitował Zlatan. Ale raczej nie będzie przycinał włosów, lubi ich długość i to, że zazwyczaj wpadają mu do oczu, a na meczach ociekają żelem niczym wieprzowe kiełbaski na grillu tłuszczem – kolejne urocze porównanie autorstwa Ibrahimovića.
Po spędzeniu z tym człowiekiem jakiś dwóch godzin, Andrade nauczył się podstawowych szwedzkich przekleństw, a także kilku zdań po chorwacku. Dobitne. A po holendersku wciąż mówi tyle, ile zdążył się zapamiętać w ciągu dwóch tygodni przy intensywnych treningach. Czyli właściwie absolutne podstawy obejmujące najważniejsze zdania. Ciekawe, jak z tak beznadziejnym językiem poradzi sobie w Holandii? Tym bardziej, iż tamtejszy akcent brzmi okropnie, brzmi jak francuski zaciągany w sposób czysto niemiecki.
 Mimo wszystko jest zadowolony z opuszczenia Belo Horizonte – brazylijski sezon trwa cały rok i można dosłownie oszaleć, wiecznie kopiąc tę piłkę z jednymi i tymi samymi ludźmi przez jakieś dwanaście miesięcy w roku. Choć niektórzy z nich uważają, że rok ma miesięcy trzynaście, a w porywach i piętnaście. Boże, z kim mu przyszło spędzić ten ostatni rok?
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade potrząsa delikatnie głową, odpędzając nadmiar myśli od siebie. Przy okazji na oczy opada mu spora ilość pofarbowanych na jajeczny blond pasemek. Zlatan będzie miał z nich ubaw przez co najmniej rok. Odgarnia włosy za ucho, skupiając się na drodze. Klasycznie nie jest ona szczególnie uczęszczana – w końcu prowadzi jedynie do takiego zadupia jak Vila Velha. Brazylijczyk znudzony monotonnością ciągnącego się lasu tropikalnego niecierpliwie wypatruje jedynego na odcinku najbliższych stu kilometrów zjazdu, który kieruje prosto do jego rodzinnego miasta. Piętnaście minut później zamiast tego cholernego lasu, przed oczyma Maxwella Andrade rozciąga się ocean. To aż nie do pojęcia, jak on się stęsknił za brudnym i zajebiście zimnym Atlantykiem! Jak dobrze, że tam, w Holandii, mimo wszystko będzie jakieś morze. To, że zapewne będzie zimne jak piwo wyciągnięte z lodówki, liczy się najmniej.
Powoli przejeżdża przez główne ulice Vila Velha, sentymentalnie zwalniając jeszcze bardziej przy swoim rodzinnym domu. Będzie musiał za jakiś czas wpaść do rodziców i Jorge. Ale pierwsze kilka dni spędzi na odpoczynku i porządkowaniu swojego niezbyt dużego domku nad brzegiem morza. Gdy do niego dojeżdża, rozgląda się dookoła podczas wyciągania walizek z bagażnika auta, rejestrując ewentualne zmiany. Oprócz kolejnej wyraźnej rozbudowy sporego hotelu w odległości jakiś trzystu metrów – i tak od domu Maxwella oddziela go pole kukurydzy starego Almeidy– nie ma jakiś znaczących zmian. Vila Velha żyje swoim starym, niezmiennym rytmem, nie chcąc żadnych udoskonaleń i nadmiaru turystów. Rok temu hotel był naprawdę mniejszy, zaś wszyscy od chwili jego wybudowania powtarzali, iż właściciel popełnił finansowe samobójstwo. O tej dziurze właściwe nikt nie słyszał.
W starej, dobrej i utęsknionej ciszy wnosi do domu walizki, a tam wita go spora warstwa kurzu. Jak tutaj milutko. I jak milutko, że od nadmiaru pyłków znów zbiera mu się na kichanie.
Najbliższe dwa tygodnie zapowiadają się absolutnie beztrosko i spokojnie w pełnym relaksie na przydomowej plaży. A przynajmniej tak myśli ten, któremu złośliwe plany Losu na szczęście są wciąż obce.


Alberetta Cruz już w pierwszy wieczór po przyjeździe do Vila Velha przekonuje się, iż te wakacje nie będą się różnić od poprzednich. Ojciec zaraz po obejrzeniu swojego pokoju i pokoju córki – na zapas, aby mieć pewność, iż Alberetta nie będzie im przypadkiem przeszkadzać, zdecydowali się wynająć córce osobny pokój, do tego umieszczony po drugiej stronie kompleksu, którego balkon wychodzi nie tylko na ocean, ale też urocze pole kukurydzy – znika nad basenem z podręcznikiem chirurgii plastycznej. Matka zaś rozpakowuje rzeczy, aby na wieczór dołączyć do męża z jakimś idiotycznym romansidłem. Nie czyta literatury szczególnie ambitnej, co najwyżej sięgnie po pisadła dołączane do jej ulubionego czasopisma. Niskich lotów romanse amerykańskich gospodyń domowych niespełnionych w kwestii uczuciowej. Zapytana kiedyś o Márqueza stwierdziła, że przecież stary Hugo Márquez zmarł trzy tygodnie temu na raka płuc, bo za dużo palił.
Kolejnego dnia jest tak samo – wliczając w to nawet przedkolacyjną wizytę ojca. Naprawdę zdążyła do tego przywyknąć. Poza tym ogromna swoboda, jaką jej ta sytuacja gwarantuje, szczególnie przypadła Alberetcie do gustu już rok temu. Dzięki temu wtedy spotkała drogiego José, zaś dziś po prostu wychodzi wieczorem, po kolacji z mamusią i tatusiem – oba te określenia oczywiście nasącza sporą dawką szyderstwa – mając za cel pobliską plażę.
Dopiero dotknąwszy nagimi stopami wciąż ciepłego piasku, uśmiecha się delikatnie pod nosem. Potem siada gdzieś pod polem kukurydzy i wpatruje się w zachodzące słońce. Samotnie. Nie żeby czuła się zagrożona, jej żywot jest i tak marny i nic nie warty, jakkolwiek na razie brak jej odwagi do podjęcia ponownej próby odejścia z dala od znienawidzonego, choć wciąż rodzinnego Montevideo.
Na tej cholernej plaży w promieniach słonecznej kuli powoli chowającej się za taflą oceanu czuje się nawet szczęśliwa. Po raz pierwszy od jakiegoś roku, od pamiętnego Buenos Aires, kiedy siadali we dwoje na plaży i przyglądali się w milczeniu La Placie. José uwielbiał wodę, nawet jeśli port był niedaleko i ta nie grzeszyła czystością.
To było pięć najszczęśliwszych dni jej dotychczasowego życia, zaś w Vila Velha woda jest o wiele czystsza, portów brak, a w szczególności nie ma José. Alberetta została sama, lecz to nawet jej nie przeszkadza. Czuje się lekko, o wiele lżej aniżeli zazwyczaj, siedząc właśnie tutaj, w jasnoróżowej sukience do połowy uda, z sandałkami z pasków w lewej dłoni, i patrząc, jak słońce zachodzi, jak zakańcza kolejny dzień, powoli zasypiając, zbierając energię na ten następny, w którym może przecież wydarzyć się wszystko.
– Dlaczego siedzisz sama pośród piachu od ponad godziny? – słyszy męski głos. Dziwne, przecież była święcie przekonana, iż jest sama.
Mężczyzna ma całkiem uroczy akcent, jednakże ten jest o wiele dziwniejszy od zaciągania jej matki-Metyski. Zapewne rodowity Brazylijczyk, możliwe że nawet tubylec.
Czyżby cud podobny do dni z José miał nagle się powtórzyć?
Niemożliwe.
Alberetta nie odpowiada, bez słowa, z zaciętą miną, uparcie wpatruje się w słońce, które już prawie zaszło.
– Jeśli ktoś się tutaj pałęta o tej porze, to zazwyczaj po polu starego Almeidy, kradnąc kukurydzę – głos nie ustaje, a jego właściciel jest bardzo uparty. Ale i tę próbę nawiązania rozmowy Alberetta ignoruje.
Mężczyzna siada obok niej, lecz już się nie odzywa. Jej wzrok ucieka delikatnie w jego stronę, aby zza kurtyny czarnych włosów zauważyć jego uroczy uśmiech i jasne pasemka, w których wygląda co najmniej jak ta blond odmiana strusia. Do czego to dochodzi, żeby facet miał jajecznicę na głowie?
– Idź sobie – odzywa się po chwili Urugwajka. Jej głos jest miękki, ale dość stanowczy. Ten jedynie parska śmiechem. – I pozbądź się tej jajecznicy z łba – dodaje już sympatyczniej. – Wyglądasz jak kretyn.
– Słuchałem już tego typu uwag prawie dwie godziny po szwedzku – stwierdza Brazylijczyk, wprowadzając w niewielkie osłupienie swoją towarzyszkę. Jego słowa, szczególnie wzmianka o szwedzkim, brzmią trochę dziwnie, ale Alberetta szybko się reflektuje, iż jego życie jest całkowicie nie jej sprawą. Ot, po prostu miły facet, który usiadł obok niej i z którego pasemek ona się wyśmiewa. – A potem dodali jeszcze po holendersku, że będę wyglądał jak ciota z jajecznicą na łbie – dopowiada po chwili, celowo używając jej określenia.
Powoduje tym delikatny uśmiech wpełzający na jej usta. Aczkolwiek wciąż wpatruje się uparcie w zachodzące słońce.
– Bo wyglądasz jak ciota z tymi pasemkami. Robiłeś je wodą utlenioną nad zlewem w publicznym kiblu? – kpi jadowicie. Jej głos aż ocieka tym jadem, w którym jednak dźwięczy nutka rozbawienia.
– Miła jesteś dla dzieła żony mojego brata. Aczkolwiek już nigdy więcej nie oddam moich włosów w jej ręce – zastrzega, po raz kolejny parskając ironicznym śmiechem. – Powiesz mi, kim jesteś, czy będziemy tak siedzieć i wymieniać poglądy, ale nie zdradzimy sobie swoich imion? – pyta po chwili. Jego głos jest taki przyjazny, a ta ohydna jajecznica chyba nawet dodaje mu swoistego uroku.
Jakkolwiek ona wcale tak nie pomyślała.
– A nie było książki o tym? – Alberetta sprytnie odsuwa ostateczność.
– Nie mam pojęcia – szczerze przyznaje on. – Ostatnio czytam jedynie przyspieszone kursy podstawowego holenderskiego i zdarzyło się też, że w ręce wpadł mi kontrakt, ale nie jest to jakaś szczególnie ciekawa lektura.
Zadziwia ją jego otwartość i upór. Za wszelką cenę chce nawiązać z nią jakikolwiek kontakt i nie zapowiada się, aby szybko odpuścił. Dla panny Cruz jest to absolutna nowość, bo jeszcze nigdy nikomu nie zależało na jej osobie – nie wliczając w to Paulety, którą i tak napotkała na drodze swego życia przez przypadek, bo nawet José dobrze jej nigdy nie poznał – a tutaj nagle niespodzianka. Całkiem przystojny Brazylijczyk z blond pasemkami zechciał się z nią lepiej poznać i nie zamierza odpuścić, choć raczej dotarło do niego, że z nawiązywaniem znajomości Alberetta Cruz ma spore problemy.
– Holenderski? – dziwi się brunetka, odgarnąwszy włosy na jedno z ramion. Mężczyzna nareszcie ma okazję zobaczyć jej twarz w całej okazałości, zaś w jego oczach po dłuższym przyjrzeniu się można spostrzec cień zachwytu. Na szczęście stosunkowo dobrze ukryty. – To nie lepiej już angielskiego, albo hiszpańskiego?
– Ogólnie rzecz ujmując, dostałem robotę w Holandii – szatyn (bo chyba nim jest, choć jajecznica zabiera Alberetcie całkowitą pewność tej teorii) szybko odpowiada odrobinę bardziej spiętym tonem. Do tego bardzo uogólnia swój mały sukces, lecz w obecnej chwili nie czuje potrzeby dzielić się nim z piękną nieznajomą mówiącą perfidnie zhiszpańszczonym portugalskim. – Zdradzisz mi swe imię, piękna nie-Brazylijko? – powraca do poprzedniego tematu, nadając swojemu głosowi zabawnego brzmienia.
Alberetta ciężko wzdycha, w myślach odnotowując mu na plus, iż wyłapał hiszpańskie naleciałości w jej akcencie.
– Alberetta – wymawia bezgłośnie. Po chwili powtarza mocniejszym głosem: – Alberetta Cruz Alvetha.
– Maxwell Cabelino Andrade – odwdzięcza się tym samym, uśmiechając się przy tym uroczo. Po raz pierwszy odważa się spojrzeć ślicznej brunetce w oczy, ale szybko odwraca wzrok przerażony ogromem smutku, jaki w nich gości. – A więc, Alberetto, nie jesteś z Brazylii…
– Nie zaczyna się zdania od „a więc” – wytyka ze śmiechem. Pieprzony Andrade poprawił jej humor w przeciągu kilku minut. – Montevideo. Takie duże miasto w Urugwaju – uzupełnia po chwili, robiąc sobie z niego wyraźne żarty.
– Aż tak głupi nie jestem! – protestuje ten z udawanym oburzeniem. – Raczej wiem, gdzie leży Montevideo, stolica przecież, chociaż mam na głowie platynowe pasemka.
– Raczej? – pokpiwa Alberetta, zarzucając włosami do tyłu. Te rozsypują się na jej plecach, tworząc coś na wzór skrzydeł upadłego anioła.
O tak, upadły anioł jest wobec niej w pewnym sensie słusznym określeniem. A szczególnie słowo „upadły”, bo rzeczywiście już dawno upadła. Łykając tabletki pod koniec maja, udowodniła to całemu światu, choć tak naprawdę w głębi serca nie była jeszcze gotowa umierać. Ale też nie umiała już żyć bez Paulety i jej wsparcia prosto z Porto. Nie radziła sobie, będąc samotną, a wylewanie łez i przekładanie swego cierpienia na papierowe, nigdy niewysyłane listy do Portugalii na niewiele się zdało. Musiała umrzeć, aby poczuć się nareszcie wolną.
Na szczęście się nie udało. Bo teraz, w kilkanaście minut po poznaniu Maxa czuje się o wiele lepiej na tym świecie. Nie czuje się samotna, a to jest najważniejsze.
– Nie kpij ze mnie – oburza się ten.
– Wybacz, ale ten jajeczny blond nie pozwala mi z ciebie nie kpić – Alberetta ze śmiechu aż opada na piasek. Jest odrobinę zimniejszy, a słońce praktycznie już zniknęło pod powierzchnią wody.
Maxwell głośno prycha.
– Masz ochotę na kukurydzę? – pyta nagle. Brunetka jedynie posyła mu zdziwione spojrzenie. – Staremu Almeidzie i tak kradną kukurydzę w ilościach hurtowych – dodaje z tą szelmowską miną znajdującą odbicie nawet w jego oczach. Alberetta odwzajemnia gest, odgarniając w przypływie czułości opadające mu na oczy kłaki w kolorze żółtka jajka.
– Kukurydzy jeszcze nie kradłam – stwierdza szczerze. – Właściwie nigdy nie kradłam.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz .
Andrade milknie na chwilę, zerwawszy się z piasku. Po chwili ciągnie swoją towarzyszkę, która zaśmiewa się do łez z pomysłu zdewastowania miniaturowej plantacji kukurydzy, w pole, gdzie kukurydzy właściwie już nie ma.
– Cóż, już chyba wszystką ukradli – stwierdza niezrażony Maxwell. Jest do bólu uroczy, choć mimo wszystko ma na głowie blond pasemka. – Ale może do jutra coś znów urośnie.
– Czyżbyś właśnie stwierdził, że jutro też będę z tobą biegać po polu i szukać tej głupiej kukurydzy? – oburza się. – Cabelino, co ty sobie myślisz? Ja tutaj jestem na wakacjach z rodzicami!
– To czemu z nimi nie jesteś teraz, tylko siedzisz na plaży w samotności, a twoje oczy są przepełnione smutkiem? – nieświadomie trafia w czuły punkt, bo Alberetta opada na piach i podkula pod siebie kolana, które obejmuje ramionami, i milczy. Tylko, że to nie jest jakaś szczególnie miła cisza, a raczej ta z rodzaju krępujących. – Alberetta, co jest?
– Zawsze tak wyglądają nasze wakacje – stwierdza, po czym wstaje z piasku i otrzepuje różową kieckę. – Może jutro się spotkamy – dodaje w ramach pożegnania, po czym odchodzi.
Tej nocy nie może zasnąć, bo jej myśli uparcie uciekają w stronę tego idioty z jajecznicą na łbie. Nie jest świadoma, że jakieś trzysta metrów dalej, zaraz za tym głupim polem Almeidy, właściciel jajecznych pasemek robi to samo, tyle, że jego umysł uparcie biegnie w stronę czarnowłosej Urugwajki o najsmutniejszych oczach tego świata.


Maxwellowi Andrade – mimo że Cabelino uroczo brzmi w ustach Alberetty, wciąż nie lubi używać nazwiska matki – dotychczas zwleczenie się z łóżka w wolnych dniach przed dziesiątą trzydzieści wydawało się rzeczą tak abstrakcyjną, jak kontrakt z jakimś lepszym, europejskim klubem pokroju Ajaxu. A tymczasem po prawie nieprzespanej nocy budzi się jakieś półtora godziny wcześniej. Przeklęta Vila Velha. Czy ona musi mieć taki wpływ nawet na jego cykl senny? Oszaleć idzie.
Przeciągle ziewa, sturlawszy się na podłogę z miękkiego łóżka. Podłoga jest, niestety, twarda, ale do tego zdążył przywyknąć. Po chwili wstaje zeń, soczyście przy tym przeklinając po szwedzku – niech Ibrahimovića szlag trafi! Klasycznie już, wraz z sympatycznym przekleństwem z jego ust wydobywa się syk bólu. Od kiedy tylko pamiętał, o poranku niemiłosiernie bolał go kręgosłup. Ava uparcie radziła mu wizytę w najbliższym sklepie z materacami i kupieniu jakiegoś o wiele miększego od dotychczasowego, ale Maxwell swoim zwyczajem miał zdanie żony brata na ten temat w głębokim poważaniu. Jakkolwiek do złośliwego, porannego bólu kręgosłupa raczej nie umie się przyczaić. Kiedy jeszcze trwał sezon, zazwyczaj zaczynał dzień od wizyty u sympatycznej, klubowej masażystki, ale przez najbliższy miesiąc nie ma na to za dużych szans – nie dość, że obecnie przecież znajduje się ponad dziesięć tysięcy kilometrów od siedziby klubu, to jeszcze wszyscy jego pracownicy mają upragniony urlop.
Ale za porządny masaż pleców oddałby teraz fortunę i kontrakt z Ajaxem.
Starając się wyprzeć z myśli ów ból, zaparza sobie mocną kawę – Ava kazała mu zalewać ją dopiero po jakiś dwóch, trzech minutach od zagotowania wody, ale oczywiście tego nie robi. Właściwie Maxwell Andrade nie umie parzyć dobrej kawy. Albo wychodzi mu lura o smaku wody, albo zwalająca z nóg siekiera. Istne beztalencie kucharskie z niego, choć sam uważa, iż nie ma czasu czekać, aż woda odrobinę przestygnie, by mógł nią zalać ziarna kawy.
Nie umie też słuchać dobrych rad Avy, która z niespożytymi zapasami cierpliwości przez cały rok próbowała go nauczyć trudnej sztuki parzenia kawy – teoretycznie nie było to jakoś szczególnie trudne przedsięwzięcie, aczkolwiek Maxwell po prostu uznał, iż co najwyżej zainwestuje swego czasu w ekspres.
Uśmiecha się na samą myśl o Avie, która zapewne o tej porze przygotowuje sobie i Felipe śniadanie złożone z uroczych kanapek i pysznej kawy. Sam Maxwell może i nie jest mistrzem w gotowaniu, ale z kanapkami – jakkolwiek nie tak perfekcyjnymi jak te w wykonaniu Avy – raczej nie ma problemu. I tak, „raczej” należy potraktować jako słowo-klucz.
Po zjedzeniu szybkiego śniadania, złożonego z kilku prowizorycznych kanapek z wczorajszego chleba i sera żółtego – notabene jedynych jadalnych rzeczy w tym domu – i ogarnięciu kuchni Brazylijczyk przymyka powieki i bierze ostatni łyk kawy. Kubek ląduje w zlewie, zaś on sam po prostu klęka na podłodze i zaczyna się modlić.
Cichym, stanowczym głosem, miast wypowiadać oklepane formułki, po prostu dziękuje. Dziękuje za wspaniałe dzieciństwo, za zdrowie matki, za świetnie ukończone przez Jorge studia, za miłość Avy do Felipe i za ich małżeństwo… Ale przede wszystkim dziękuje Bogu za kontrakt z Ajaxem i piękną dziewczynę z Urugwaju spotkaną wczorajszego wieczora. A potem mimo wszystko zmawia jedną z tych oklepanych modlitw, których osobiście nie lubi. Bo choć Maxwell Cabelino Andrade wierzy w Boga pod każdą postacią, nie wierzy w zbawczą moc skleconych przez kogoś dawno, dawno temu formułek. Może nie jest jakimś idealnym wyznawcą swojej religii – nie afiszuje się z tym, raczej modli się każdego poranka, ale pewne nakazy, przykazy, czy jakkolwiek inaczej się to nazwie, wytrwale ignoruje – ale każdego poranka i każdego wieczora przywykł dziękować Bogu za wszystko. A w szczególności za mamę, braci i Avę, a także brak kontuzji.
A po chwili do głowy przychodzi mu jeszcze jedna, cicha prośba. I mając nadzieję, że Bóg go wysłucha, błaga cichym i pełnym napięcia szeptem, aby w pięknych i przerażająco smutnych oczach Alberetty kiedyś zalśniła radość.


Zdarzają się takie chwile, gdy próbujemy usilnie naprawiać coś, czego nie da się już odbudować. Z jednej strony jest to wielką głupotą, ale z drugiej chyba tylko tak można zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Quiaretitia i Armand Cruzowie mieli od dawna wyrzuty sumienia wobec swojego jedynego dziecka. Zdawali sobie sprawę z tego, iż Alberetta nie jest szczęśliwa – co gorsze, wiedzieli o jej samotności, depresji i podświadomie nawet o uzależnieniu od środków przeciwbólowych. Ale jedyne, co potrafili zrobić w związku z tym, to kilkutygodniowy wyjazd poza Montevideo – zazwyczaj do Argentyny, oby tylko nie przebywać z nią za długo na małej, zamkniętej przestrzeni.
Zdarzały się też lata, gdy celem wakacji stawała się Brazylia, jednak nigdy nie znaleźli się dalej niż w Porto Alegre, choć i matka, i córka mówiły po portugalsku płynnie, a z czasem nawet i Armand opanował do perfekcji podstawy tegoż języka. Oczywiście, pani Cruz dość szczególnie tęskniła za doliną Amazonki, za rodzinnym Manaus i równikowym klimatem, lecz miała to po prostu zapisane w metyskich genach. Wraz z indiańską krwią – jej drogi dziadziuś był nawet wodzem jakiejś wioski – odziedziczoną po matce, dostała w prezencie również brazylijską radość życia i ojcowską niechęć do zobowiązań.
Quiaretitia Contenão Alvetha dzieci mieć absolutnie nie chciała – bała się, że zniszczy im dzieciństwo i zamiast uczynić je szczęśliwymi, staną się najsmutniejszymi ludźmi na świecie. Wpadka nazwana Alberettą jest doskonałym potwierdzeniem obaw niegotowej do dziś na macierzyństwo Metyski. Armand również nie dojrzał do ojcostwa, w chwili, gdy jego była już dziewczyna oznajmiła mu podobno radosną wieść o ciąży, był młodym i ambitnym studentem. Chciał kiedyś wyjechać z Urugwaju do Stanów i tam zostać jednym z najlepszych chirurgów na świecie. W międzyczasie zamarzyło mu się również dorobienie specjalizacji w chirurgii plastycznej, co urodzenie się dziecka uniemożliwiło mu na najbliższe piętnaście lat. Oboje, choć nigdy tego nie powiedzieli, byli świadomi, iż Alberetta zniszczyła im życie, ale oni odwdzięczyli się pięknym za nadobne.
Jako rodzina byli beznadziejni od pierwszych dni. Po próbie samobójczej córki również za bardzo nie wiedzieli, co począć. Armand jedynie, starym zwyczajem, wykupił wyjazd na wakacje, ale tym razem postawił na Vila Velha, miejsce o wiele bliższe utęsknionemu Manaus. Ojczyzna miała wspaniale wpłynąć na Quiarę, a co za tym idzie również ocieplić ich małżeństwo. O Alberetcie pomyślano na zasadzie, iż po zeszłorocznej Argentynie wyglądała naprawdę dobrze, więc Brazylia również pomoże jej wrócić do równowagi. W istocie, nie mylili się, choć nie mieli przy tym pojęcia, jak to zrobi.
– Masz jakieś plany na dziś? – pyta Quiaretitia, wsuwając do ust niedużą kromeczkę ciemnego chleba posmarowaną dżemem.
– Zapewne spędzę go tak jak wczorajszy. Posiedzę z książką na plaży, poopalam się, może pójdę na jakiś spacer – Alberetta usilnie próbuje nie parsknąć ironicznym śmiechem, słysząc, iż matkę cokolwiek obchodzą jej plany.
– Jeśli chcesz, pójdź na zakupy. Zostawiliśmy ci kartę kredytową – stwierdza ojciec, wziąwszy łyk zimnej herbaty. Zielonej oczywiście, bo ta jest najzdrowsza. Po chwili wraz ze swoją żoną wstaje od stołu. – Do zobaczenia na kolacji – mówi, Quiara przytakuje ruchem głowy, po czym wychodzą z hotelowej restauracji.
Alberetta wzdycha ciężko, przystawiając do ust filiżankę parującej kawy. Jeszcze trzynaście dni i wróci do Bogoty, do swojego przeklętego życia. Zapewne za jakiś czas znów spróbuje nałykać się tabletek, oby tym razem z odwrotnym skutkiem, niż niedawno.
Cóż, jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że w ciągu tych najbliższych dwunastu dni jej tok myślenia obróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, a spory udział będzie miał w tym pewien Brazylijczyk z ohydnymi pasemkami na głowie.


O ile poranek zlatuje Maxwellowi na rzeczach tak przyziemnych jak telefon do matki i zakupy w najbliższym supermarkecie – właściwie jest to sklep wielobranżowy, gdyż można tam znaleźć wszystko: od produktów spożywczych i papieru toaletowego, przez opony i narty, po śrubki, wkrętki i nakrętki – o tyle popołudniu pozwala sobie na wyjście w kierunku plaży ze sporym kocem, zapasem zimnej wody i pierwszą książką ze stosu, jaki powstał od ostatniej przerwy świątecznej w brazylijskim sezonie. Na tytuł owej powieści spogląda dopiero na miejscu, po uprzednim przygotowaniu wygodnej miejscówki zacienionej sporym parasolem przeciwsłonecznym. Wprawia go on w niemałe zaskoczenie. Od kiedy to na stosie książek do przeczytania znajduje się „Duma i uprzedzenie” Jane Austen?
Zapewne to dzieło Avy i jej umiłowania do klasycznej, angielskiej literatury. Aczkolwiek piłkarz jest święcie przekonany, że zabrał ze sobą Márqueza. Cóż, najwyżej dziś zapozna się z przykładem literatury typowo kobiecej, a do Márqueza wróci za kilka dni. Ma tylko cichą nadzieję, iż panna Austen go nie zawiedzie, tudzież zanudzi na śmierć.
Gdy po kilkunastu minutach lektury stwierdza, iż to typowy przykład literatury kobiecej pełnej sprytnie skrytej ironii i dziwnych, niedzisiejszych słów, ciężko wzdycha, ale czyta dalej. Mimo wszystko panny Bennett – lub też pan Darcy, do którego po cichu wzdychała Ava – w pewnym sensie go fascynują. Robią to co prawda w absolutnie odmienny sposób od Alberetty Cruz i jej przeraźliwie przygnębionego spojrzenia, ale wciąż to na swój sposób… pasjonujące.
– Cabelino, co czytasz? – pyta nagle cichy głos należący do pewnej Urugwajki. Maxwell nieświadomie uśmiecha się pod nosem.
– Austen, „Duma i uprzedzenie” – odpowiada, odłożywszy powieść. Siada na kocu tak, aby móc spojrzeć na Alberettę. Na twarzy brunetki pojawia się kpiący uśmieszek, lecz milczy dopóty, dopóki nie siada obok niego i nie bierze książki w dłonie.
– Czyżbyś był wyjątkiem wśród facetów z jajecznicą na głowie, którzy potrafią czytać literaturę ambitną? – drwi, ale jest to dość sympatyczny przytyk, więc oboje kwitują go parsknięciem śmiechem.
– Nawet nie jest taka zła ta Austen – stwierdza po chwili, już opanowawszy śmiech, z absolutną szczerością. – Ale chyba jednak wolę Márqueza.
– Czytasz Márqueza? – jawnie się dziwi.
– Ty też? – Maxwell ostrożnie spogląda na nią zdumiony. O proszę, panna Cruz również czyta literaturę ambitną.
– Uwielbiam Márqueza! – jej entuzjastyczny ton powoduje niesprzyjające spojrzenia najbliżej ulokowanej rodzinki złożonej z potężnej mamuśki, ojca mniej więcej mniejszego o połowę od niej i dwójki rozrabiających bachorów o wzroście ojca i wymiarach matki. Alberetta kwituje to głupiutką miną, która rozbawia Maxwella. – Aczkolwiek czytam wszystko to, co wpadnie mi w ręce – dodaje ze słodkim uśmiechem. Maxwell jedynie wciąż się śmieje z jej genialnej miny. – Maaaaaax!
Andrade nagle przestaje wybuchać coraz to nowymi salwami śmiechu, zdziwiony, iż po raz pierwszy nie nazwała go nazwiskiem matki.
– No proszę, awansowałem na Maxa – teraz to on wyraźnie z niej kpi. Brunetka jedynie uderza go delikatnie w ramię. – Co jest, Alberetto?
– Mogę dzisiaj z tobą posiedzieć? – Urugwajka spogląda na niego prosząco. Dla Brazylijczyka jest to najoczywistszą rzeczą na świecie. Jeśli dzięki temu w jej oczach zagości radość, jeśli dzięki niemu to się stanie, Alberettę może zabrać nawet do Europy wraz ze sobą.
– Powinnaś to uznać za rzecz oczywistą – stwierdza po chwili. – Nie puszczę cię co najmniej do wieczora – dodaje, a dziewczyna spontanicznie rzuca mu się na szyję.
Niewątpliwie jest to dla niego spore zaskoczenie. Ale zamiast zaprotestować, jedynie mocniej ją do siebie przygarnia, ciesząc się, że czuje ciepło, którym jej drobna postać emanuje.
Ciekawe, ile ona ma w ogóle lat?
– Alberetto… – zaczyna cicho. Dziewczyna szybko się wyrywa z jego objęć, chwytając przy tym kurs języka holenderskiego wystający spod złożonej w niedbałą kostkę koszulki. Po chwili, zauważywszy już, co wzięła, odkłada go ze znudzoną miną.
– Tak? – jej głos drży. Max wyraźnie zauważa, że mniej lub bardziej świadomie napięła wszystkie mięśnie, jakby była gotowa do skoku, ucieczki lub czegokolwiek innego mającego uratować jej życie.
– Ile masz lat? – pyta w końcu, rumieniąc się delikatnie. Jest pewny jedynie tego, iż musi być od niego młodsza o jakiś rok, może dwa.
Alberetta przełyka niezrażona ślinę, po czym na krótką chwilę jej wzrok ucieka w stronę oceanu. W jego falach w cudowny sposób odbijają się słoneczne promienie, która na szczęście nie dosięgają ani jej, ani Maxa.
– Szesnaście – oznajmia. A więc jest od niego młodsza o kilka lat więcej, niż podejrzewał. – A ty?
– Dwadzieścia.
A dokładniej o cztery pełne i długie lata. Cóż, to jeszcze nie jest jakaś szczególna przepaść. Ava jest młodsza od Felipe o siedem lat i żyje im się wspaniale i bardzo szczęśliwie.
– Nie jest jeszcze tak źle – szepcze sam do siebie brazylijski obrońca Ajaxu Amsterdam. Urugwajska nastolatka siedząca obok subtelnie udaje, że wcale nie słyszała owych słów.
– Maaax – zaczyna po chwili. Uroczo przeciąga zdrobnienie jego imienia.
Och, na litość boską, przecież ona sama w sobie jest urocza.
– Mhm? – mruczy cicho.
– Chcesz Márqueza? – dziewczyna podsuwa mu pod nos dzieło ulubionego pisarza, które wyciągnęła kilka chwil wcześniej z torebki. Andrade wdzięczny odstępuje jej opowieść o perypetiach Jane i Elizabeth Bennett. Márquez po portugalsku jest jego wybawieniem od przejrzystego, ale jakże starodawnego stylu pisania panny Jane Austen.
– Na pewno poradzisz sobie z Austen po portugalsku? – upewnia się wyraźnie zatroskany. Alberetta uśmiecha się do niego delikatnie.
– Oczywiście. Moja matka jest Metyską urodzoną w Manaus. Co prawda w domu zawsze mówiło się po hiszpańsku, ale dość szybko opanowałam portugalski i podstawy jej ojczystego dialektu w keczua – tłumaczy, leżąc na brzuchu tak blisko niego. Max wpatruje się weń zdziwiony, ale ona zamiast nawiązać z nim kontakt wzrokowym, ucieka spojrzeniem w stronę drugiej w karierze powieści Austen.
– Keczua? – jest wyraźnie zaskoczony. – Madre mia, dotychczas nie znałem nikogo, kto mówi w keczua!
– A ja nie znałam nikogo, kto z jajecznicą na głowie uparcie uczy się holenderskiego i co jakiś czas wyrywa mu się szwedzkie przekleństwo – odgryza się Alberetta, wracając do lektury. Andrade nie odpowiada, hamując śmiech. Po raz kolejny rozbawia go kpinką z jego pasemek.
Kilkanaście minut milczą, zagłębiając się w lekturze. Oczywiście pannę Cruz mało co interesują pokrętne przygody panienek Bennett, które i tak zakończą się dwoma weselami. Zamiast wczuwania się w osiemnastowieczny klimat powieści, jej myśli odpływają w stronę mężczyzny zajmującego miejsce obok niej. Jest uroczy ze swoimi pasemkami, poczuciem humoru i ślicznymi, ciemnymi oczami. Nie ruszają go jej sarkastyczne kpiny z jego włosów, a odrobinę egzotycznego akcentu – choć ten jest akurat dość tutejszy, bo w hotelu też kilkukrotnie słyszała te dziwnie zaciągane „s” – nie umie zapomnieć na choćby jedną chwilę. Maxwell Andrade absorbuje każdą komórkę jej ciała swoim uporem, wspaniałym – jakże innym od reszty mężczyzn! – charakterem i przeszywającym ją z każdym spojrzeniem wzrokiem.
W skrócie, Alberetta Cruz jest na najlepszej i najłatwiejszej drodze do absolutnego zakochania się w mężczyźnie, którego zna od wczorajszego wieczora, a który zrobił dla niej w tym czasie więcej, niż na początku było to możliwe. Bo życie szesnastoletniej mieszkanki Montevideo wraz z pojawieniem się Maxa nabrało sensu, kolorów i nadziei.
A w szczególności tej ostatniej, która uparcie jej podpowiada, że wszystko za kilka lat będzie już idealne i ustabilizowane, a ona sama zostanie najszczęśliwszą kobietą na świecie.


– Alberetta?
– Mhm?
– Śpisz?
– Przysypiam, a co?
Maxwell z subtelnym uśmiechem odgarnia kosmyki włosów, które narzuciła sobie na twarz, aby słońce ją nie raziło. Rzeczywiście, wygląda na zmęczoną i to dość poważnie. Dochodzi siedemnasta, co znaczy, że spędzili ze sobą praktycznie cały dzień na czytaniu książek, analizowaniu holenderskiego – „Jaki to jest głupi język!” skwitowała brunetka. Maxwell odpowiedział jej na to, że keczua zapewne brzmi jeszcze gorzej, na co Urugwajka rzuciła w jego stronę wiązankę niezidentyfikowanych słów w owym języku zapewne. Rzeczywiście, brzmiał jeszcze dziwniej od holenderskiego – i kąpaniu się w zimnym oceanie, które opierało się głównie na podtapianiu i wpychaniu do wody.
– Zbieramy się? – pyta cicho, musnąwszy opuszkami palców jej policzek. Ona delikatnie drży na ten dotyk.
– Mhm – wymrukuje.
Maxwell bez zastanowienia podnosi ewidentnie zasypiającą szesnastolatkę – notabene dziewczyna jest leciutka niczym piórko – po czym chwyta w dłoń niedużą, szmacianą torbę, którą jakiś czas temu kupiła Ava. Alberetta szczególnie się nie burzy, głównie dlatego, że nie za bardzo wie, co się dzieje dookoła niej. Za dużo czasu spędziła na słońcu – choć niby więcej siedziała pod parasolem, wyśmiewając dziwne słowa po holendersku. Chyba po prostu zmęczyła się tym dniem, a ostatniej nocy mało spała. Niczym on, z tą różnicą, iż Maxwell do nieludzkiego wręcz wysiłku przyzwyczaił się już lata temu podczas treningów piłkarskich. Oszukiwanie zmęczenia było dla niego błahostką w Belo Horizonte – kilkuminutowa drzemka na sofie, kilkanaście mocnych kaw dziennie i ponad litr soku z granatów działało na niego zbawczo.
– Cabelino, gdzie mnie niesiesz? – pyta zaspanym głosem Urugwajka.
– Do domu, musisz trochę odpocząć, bo zasypiasz – jego cierpliwy głos połączony z delikatnym uśmiechem całkowicie uspokajają chwilowe obawy brunetki. Ufa mu, jest tego stuprocentowo pewna, a Max na pewno nie zrobi jej nic złego, lecz mimo tego protestuje:
– Puść mnie, pójdę do siebie, prześpię się i spotkamy się jutro.
Maxwell przeczy ruchem głowy.
– Mam pozwolić, żebyś była sama? Daj spokój, przecież nawet zaczęłaś się uśmiechać, ale tak szczerze, twoje oczy zaczęły się śmiać. Teraz cię samej nie zostawię.
Kilka słów widocznie działa, bo Alberetta ziewa przeciągle, nim stwierdza wreszcie:
– Wyglądasz jak kretyn z tymi pasemkami – jej dłonie obejmują jego szyję, a oczy zamykają się mimowolnie. – Ale jak całkiem uroczy kretyn.
Andrade uśmiecha się pod nosem na te słowa. Alberetta właściwie już śpi, ale i teraz wygląda pięknie. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia na jej twarzy gości malowniczy spokój, a i smutku nie można tam zauważyć. Nawet ma delikatne, różowawe rumień – co prawda trudno zauważalne przy ciemnej, latynosko-indiańskiej karnacji – które jeszcze bardziej ją odmładzają.
Cholera, ma dopiero szesnaście lat, a on cudem powstrzymuje się przed ucałowaniem tych ślicznych, zarumienionych policzków, czy też pełnych, kuszących ust. Jest absolutnie piękna, nawet jeśli ma wyraźnie krzywe nogi i kilka centymetrów za dużo w biodrach i udach. Modelką raczej by nie została – i nawet nie chodzi o spory deficyt wzrostu, który wynosi jakieś piętnaście centymetrów, odnosząc się do obecnych kanionów piękna z wybiegów – ale przecież jest absolutnie wspaniałą kobietą. Lub też dziewczyną, spojrzawszy na jej metrykę urodzenia. Jest jeszcze właściwie dzieckiem, dzieckiem, którego dwudziestoletni brazylijski piłkarz Ajaxu Amsterdam chyba pragnie. Jak jeszcze niczego innego nie pragnął. Myśli z serii „Co by było, gdyby była starsza?” uparcie od siebie odpycha, nie chcąc za nic w świecie jej skrzywdzić. Już samo to smutne spojrzenie pierwszego dnia było wystarczająco przerażające i mówiło o sporym bagażu doświadczeń.
Och, litości, ile ona mogła złego przeżyć przez ledwo szesnaście lat życia? Aczkolwiek Maxwell przecież mało wie o jej życiu, o niej samej. Zdobycie tej wiedzy obiera za główny cel najbliższych tygodni, za najważniejsze z marzeń.
Kiedy kładzie ją – już od dawna śpi, mamrocząc co jakiś czas jakieś bliżej niezrozumiałe słowa, zapewne w keczua, tudzież hiszpańskim – na swoim miękkim łóżku w towarzystwie kilku grubych słowników holenderskiego, uśmiecha się pod nosem. Po raz kolejny już. Nie mogąc się powstrzymać od złożenia delikatnego pocałunku na jej policzku, w milczeniu to robi, po czym wychodzi z sypialni. Odchodząc, obrzuca jeszcze śpiącą szesnastolatkę czułym spojrzeniem, po czym dociera do niego, że już raz czuł coś podobnego.
Wtedy, gdy poznał Raquel.


Raquel Oliveira da Silva miała trzynaście lat, krzywe nogi i aparat na zębach. Poza tym była wybitnie płaska, a z figury raczej przypominała chłopaka niż dziewczynę, co potęgowała również krótka fryzurka i okulary w rogowej oprawce. Raquel nie dbała o swój wygląd, nie zastanawiała się nad tym, co powinna założyć kolejnego dnia do szkoły – zamiast tego pilnie się uczyła i grała w piłkę. Bo kiedy Raquel da Silva stawała na bramce, przestawało się liczyć to, że zamiast pustych czasopism dla szanujących się dziewczynek czytała „National Geographic” lub tym podobne. Była najlepszym bramkarzem, o jakim można było marzyć. Nie była wysoka, a przynajmniej na tej płaszczyźnie szczególnie nie wyróżniała się spośród swoich rówieśników, ale zasłaniała sobą całą bramkę. Spośród całej szkoły nikt nie potrafił strzelić Raquel bramki do chwili, gdy pojawił się tam łamagowaty i mało utalentowany chłopiec. Owym chłopcem był Maxwell, który jako pierwszy zdołał wkopać piłkę do bramki poza zasięgiem ramion bramkarki z aparatem na zębach. Wtedy też po raz pierwszy w życiu poczuł, jak serce mocniej mu zabiło na widok niezbyt ładnej – a wręcz brzydkiej i do tego zaniedbanej – dziewczyny.
Jak przystało na kujonkę, Raquel oczywiście przez dobry rok skutecznie odpędzała się od zalotów najfajniejszego chłopaka w szkole – twierdziło tak trzy czwarte jej populacji, które mniej lub bardziej skrycie się w nim podkochiwało. Dopiero po jakimś roku i wakacjach spędzonych babci w Brasilii – które notabene oprócz jej podejścia do chłopców nie zmieniły niczego – wciąż jako kujonowata i wybitnie brzydka bramkarka pomyślniejszym wzrokiem spojrzała na Maxa, który uparcie ją adorował. Zgodziła się na jakikolwiek spacer dopiero pod koniec grudnia, kiedy poczuła się odrobinę zazdrosna na widok maślanych spojrzeń największych lalek w szkole kierowanych pod adresem Maxwella – którego już sobie w pewnym sensie przywłaszczyła – po czym chętnie przystała na sympatyczne spotkanie.  
Potem wszystko potoczyło się dość szybko – on usilnie próbował zrobić z niej osobę odrobinę ładniejszą – co wychodziło mu z różnym skutkiem – a ona uczyła go porządnej gry w piłkę, która miała polegać na dobrej taktyce, a nie improwizacji. Ale wciąż chodziła w wyciągniętym dresie starszego brata, nie miała pojęcia o tym, czym jest zalotka – Max wiedział! – i nosiła ohydne, rogowe oprawki, choć nie miała wady wzroku. Powoli też zakochiwała się w uroczym piłkarzyku i jego oczach, które były naprawdę śliczne. Oczywiście działo to się nie bez wzajemności.  
Dopiero kolejne wakacje w Brasilii zmieniły doszczętnie Raquel da Silvę – lub też zrobiły to wespół z rozwodem jej rodziców. Piętnastoletnia już wtedy Brazylijka wróciła z nich z przedłużonymi, zafarbowanymi na kasztanowy kolor włosami, zapasem „Vouge’a” i kilkoma parami bucików na obcasie. Właściwie ze starej Raquel pozostał tylko miły charakterek, umiłowanie nauki i miłość do Maxa, którego zmiana w wyglądzie dziewczyny mile zaskoczyła. Panna Oliveira da Silva zmieniła się z zewnątrz nie do poznania, a w niedługim czasie przestała nawet grywać w piłkę, która zastąpiła zakupami ze swymi nowymi przyjaciółeczkami należącymi do elitki szkoły.
Ale Maxwell wciąż ją kochał jak głupi, tym bardziej, że jego pozycja w szkole natychmiastowo wzrosła. Był dumny ze swojej dziewczyny i nawet odrobinę zazdrosny, gdy łapał spojrzenia innych chłopców kierowane w jej stronę. Raquel była najpiękniejsza ze wszystkich dziewczyn w szkole, ale jej przemiana miała jedną wadę – jak się później okazało oznaczała też niedaleką przeprowadzkę na stałe do Rio de Janeiro z ojcem i jego młodą dziewczyną odpowiedzialną za przemianę Raquel. Była modelką i uparcie prowadzała piętnastolatkę po sklepach dopóty, dopóki ta nie przekonała się do uroku sukienek, spódnic, bluzek z dekoltami i butów na obcasie. Spojrzawszy na te przemianę i to, iż nabrała nareszcie kobiecych kształtów i pozbyła się aparatu z zębów, z dnia na dzień stała się największym skarbem swojego chłopaka, którego wtedy jeszcze kochała. Bo kiedy odjeżdżała do Rio w czerwcu następnego roku, już nie była pewna swoich uczuć wobec Maxa.
A on kochał ją od chwili, w której ujrzał Raquel jeszcze jako brzydką trzynastolatkę w przydużym dresie i dosyć dużo czasu zajęło mu wyleczenie się z choroby zwanej Raquel da Silva. Ale już jako dwudziestoletni, poważny piłkarz Ajaxu Amsterdam, który wspomina swoją pierwszą dziewczynę jedynie z delikatnym, niegroźnym sentymentem, podobnie jak jeszcze za jej czasów czuje się dziś, spoglądając na drobną postać śpiącej Urugwajki odzianą w jasnoróżowe bikini z przewiązaną w biodrach chustką w jaskrawe, abstrakcyjne wzory od jakieś projektanta.
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade powoli zakochuje się w niej – lub też powoli zdaje sobie sprawę z tego uczucia, którym zapałał do szesnastoletniej dziewczyny już wcześniej, w pierwszej sekundzie ich spotkania, w pierwszej chwili, gdy ujrzał ją wczorajszego wieczora na plaży obserwującą słońce.


Obudziwszy się przed kilkoma minutami, pewna urocza mieszkanka urugwajskiego Montevideo rozgląda się dookoła, przesuwając wzrokiem po obcym wnętrzu. Jest umeblowane dość ciekawie, trochę chaotycznie, lecz wciąż ze smakiem i bez przesady. Na pewno robiła to jakaś kobieta. Ziewa przeciągle, obrzucając krótkim spojrzeniem słowniki holenderskiego, które wpijały jej się w łydki, po czym wstaje w łóżka. Na dworze zaczyna już się odrobinę ściemniać.
– Max? – woła Brazylijczyka, wychodząc z sypialni. – Gdzie jesteś?
Szatyn wystawia głowę przez drzwi, na kilka chwil odrywając się od kuchenki.
– Chodź do kuchni, akurat kończę kolację – stwierdza, uśmiechnąwszy się uroczo.
– Co dobrego zrobiłeś? – zaciekawia się brunetka, wchodząc do jasnej, drewnianej kuchni. Na pewno ten dom meblowała jakaś kobieta, albo Max jest gejem. Ma za dobry gust jak na faceta. – Masz coś przeciwbólowego? Trochę boli mnie głowa.
– Coś dobrego – stwierdza tajemniczo, podając jej opakowanie proszków, aby po chwili zaobserwować, że dziewczyna łyka aż pięć tabletek. – Nie za dużo ich wzięłaś? – jego głos zdradza niepokój. Brunetka jedynie subtelnie wzdycha.
– Zawsze tyle biorę – odpowiada, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– Alberetta… – ponownie zaczyna po chwili milczenia wypełnionej jedynie odgłosem skwierczącego na patelni mięsa.
Ona w mig zgaduje, o co chce zapytać.
– Tak – potwierdza cicho, spuściwszy wzrok. – Często biorę za dużo tabletek. Ale tak jest łatwiej – stwierdza.
Maxwell w milczeniu wyłącza kuchenkę, a z gorącego wciąż palnika zdejmuje patelnię. Bierze dłoń Alberetty, którą prowadzi do salonu.
– Dlaczego? – pyta, usadowiwszy się u jej boku.
Bo tak jest łatwiej. Bo tak jakoś radzę sobie z życiem. Kiedy się czegoś nałykam, nie czuję. Niczego nie czuję. Popadam w swoistą znieczulicę, jest mi prościej – tłumaczy cicho, opierając głowę o jego klatkę piersiową. Jest taki czuły, pełen ciepła i troskliwy.
– Od kiedy? – rzuca kolejne, rzeczowe pytanie.
– Zaczęło się jakieś trzy lata temu – zaczyna cicho opowieść. Na chwilę przerywa, ale spojrzenie Maxa uświadamia jej, iż ten chce jedynie jej pomóc. – Depresja i te tematy, nie wnikajmy w powody. Plus do tego rodzina, w której się dusiłam. Ba! Duszę się do dziś. Ale wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że to wcielenie jest krótkie i przejściowe, bo długo tak nie wytrzymam. Wzięłam osiem tabletek przeciwbólowych i poczułam się lepiej, lżej… Byłam pusta w środku, właściwie nie czułam niczego oprócz tej charakterystycznej pustki. Chyba powoli się uzależniałam, ale nie od tabletek, lecz od tej pustki. Wtedy czułam się spokojna, może nawet w pewnym sensie szczęśliwa… I tak jakoś żyłam przez kilka lat. Dzień po dniu. Od tabletek do tabletek. Od rana do wieczora. Byleby tylko przerwać. Byleby tylko ten dzień minął i nadszedł następny. Byleby odliczać dni do końca, tego niby nieprzewidywalnego, a jednak się zbliżającego. Jednak jakoś sobie radzę w Montevideo nadal… Głównie na prochach, bo jestem tam całkowicie sama. Nie umiem nawiązywać przyjaźni, raczej odrzucam od siebie ludzi. Ci, z którymi chodzę do szkoły od roku, nawet nie wiem, jak się nazywają. Może kojarzę ze dwie osoby. Oni mnie też nie kojarzą, jestem za cicha, za spokojna na ich klimaty. Ale najgorzej jest zawsze na wakacjach z rodzicami. Oni twierdzą, choć nie głośno, że swoimi narodzinami zniszczyłam im życie. Matka nie była gotowa na macierzyństwo, ojciec woli pracę od domu… Jak gdzieś jedziemy, spędzam dwa tygodnie sama, oni mnie subtelnie ignorują. Dadzą mi kartę kredytową bez jakichkolwiek ograniczeń i mogę robić, co mi się rzewnie zamarzy. Z jednej strony to wygodne, ale mimo wszystko nie lubię upijać się po klubach do nieprzytomności.
– Jesteś bardzo silna – stwierdza Maxwell, głaskając ją po ciemnych włosach posklejanych w pasma przez morską wodę.
– Nie jestem silna – zaprzecza. – Wręcz odwrotnie, jestem bardzo słaba. Dwa tygodnie temu omal mi się nie udało przejść do kolejnego wcielenia, zrealizować swojego planu.
Przerywa nagle. Max przez krótką chwilę przetrawia jej opowieść.
– Wierzysz w reinkarnacje? – upewnia się.
– W reinkarnacje, karmę i siłę wyższą. Ale raczej nie jest to wiara w Boga. Raczej określam siebie buddystką, choć nie wszystko z tej wiary akceptuję. Nie szukam stanu nirwany, lecz takiego wcielenia, w którym poczuję, że to jest właśnie moje miejsce, moja najważniejsza reinkarnacja. Ale mam nawet młynek modlitewny z Tybetu – dodaje z bladym uśmiechem.
Max milczy, wciąż gładząc jej włosy. Ma ją tak blisko siebie, a nie może zrobić nic więcej niż zwyczajne, przyjacielskie przytulenie!
– Wcale nie jesteś słaba – upiera się Brazylijczyk. – Jesteś o wiele silniejsza, niż ci się wydaje. Jesteś twarda i nieustępliwa, tylko odrobinę się pogubiłaś. Ale to nic, bo przecież sobie poradzisz. Poza tym wysyłasz naprawdę wiele pozytywnej karmy.
– Bzdura. Gdybym ją wysyłała, byłabym teraz naprawdę szczęśliwa.
– A nie jesteś? – jego ciche pytanie brunetka traktuje jako retoryczne. W myślach odpowiada samej sobie, że przy nim chyba jednak jest szczęśliwa.
Alberetta ociera wierzchem dłoni wilgotne oczy. Nie chce płakać, choć ewidentnie by jej to ulżyło.
– Max, pomożesz mi? – jej cichy szept odbija się od ścian niedużego salonu.
– Obiecuję. Ale teraz chodź coś zjeść.
Alberetta Cruz uśmiecha się do niego z wdzięcznością, po czym nie mogąc się powstrzymać, składa na jego policzku delikatny pocałunek.
– Cóż to za przypływ czułości? – ton Maxa jest żartobliwy i odrobinę ironiczny. Doprawdy uroczy.
– Doskonale wiesz – odpowiada tajemniczo Alberetta, by po chwili, już w milczeniu, przyglądać się Andrade odgrzewającemu usmażone niedawno mięso.


– Będziesz tęsknił za Vila Velha? – Alberetta Cruz przerywa ciszę, która od jakiegoś czasu między nimi panuje.
– Raczej za Brazylią – opowiada zamyślony, odkładając książkę. Od mniej więcej dwóch godzin leżą na jego łóżku przy włączonej klimatyzacji i a to rozmawiają, a to milczą, czytając książki, a to przeglądają słownik holenderskiego.
Alberetta również odkłada Austen, po czym opiera głowę o tors piłkarza. Ten jedynie zaczyna gładzić jej włosy, zastanawiając się nad wcześniejszym pytaniem
– Nie będę tęsknił za Vila Velha jako miastem, raczej za mamą, Jorge, domem, tutejszym klimatem i spokojem. Nie będę też tęsknił za Belo Horizonte, ale za Felipe, Avą, jej kanapkami, czy próbami nauczenia mnie parzenia dobrej kawy. Raczej tego będzie mi brakowało. I oczywiście też Brazylijczyków, naszego języka… Nie jestem pewny, czy długo wytrzymam ze szwedzkim Zlatana – uśmiecha się delikatnie.
A za mną? – jej bezgłośny szept odbija się od ścian sypialni. Maxwell uśmiecha się delikatnie, wiedząc, iż na policzkach brunetki pojawiają się czerwonawe rumieńce.
– Najbardziej – przyznaje jeszcze ciszej. Zdziwiona tym Urugwajka podnosi się do pozycji, w której może spojrzeć w śliczne oczy Brazylijczyka. On, korzystając z okazji, przybliża się do niej na niebezpieczną odległość.
 – Dlaczego? – zaciekawia się Alberetta, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Jednak ładnie mu z tą jajecznicą. Poza tym ma zabójcze, czekoladowe spojrzenie.
– Nie wiem. Po prostu tak jest. Zależy mi na tobie – stwierdza zgodnie z prawdą. – Poza chyba nadszedł czas na zmiany po Raquel – dodaje po chwili. Alberetta, musnąwszy opuszkami palców jego policzek, odsuwa się i z zaciekawioną miną szykuje się do zadania kolejnego pytania:
– Kim jest Raquel?
– Jej już nie ma, Alberetto.
– Więc kim była Raquel?
No i opowiada jej o pierwszej kobiecie, jaką w życiu pokochał. Nie pomija niczego, nawet niezbyt miłego po kilku latach wspomnienia incydentu z Jorge, gdy nakrył brata ze swoją dziewczyną na dwa dni przed jej wyjazdem. A Alberetta przytulona do jego torsu nie może uwierzyć, że panna da Silva mogła zachować się tak perfidnie wobec kogoś pokroju Maxa.
Bo Alberetta nigdy nie zrobiłaby mu czegoś tak okropnego.


Mniej więcej o dwudziestej zasypia Maxwell zmęczony zapewne bieganiem za Alberettą po plaży, a potem również i Márquezem oraz jej narzekaniem na nudną Austen. Brunetka, leżąc obok niego, spogląda na zegarek, aby po chwili zastanowienia stwierdzić, iż powinna już iść. Wyplątuje się w objęć Brazylijczyka, który natychmiast za swój nowy obiekt do przytulania obiera „Sto lat samotności”. Z czułym uśmiechem spogląda jeszcze na niego, aby stwierdzić, że jest naprawdę przystojny. Nawet z tymi pasemkami. Chyba nawet nie umie wyobrazić sobie Andrade bez jajecznicy.
– Niedługo wrócę – stwierdza, kierując owe słowa w bliżej nieznanym kierunku. Jeszcze na chwilę przysiada na boku łóżka, by odgarnąć z twarzy piłkarza kilka niesfornych pasm. Po chwili, niesiona impulsem, całuje jego policzek. – Będę tęsknić – dodaje na odchodnym. Z holu zgarnia wakacyjną, kwiecistą torbę i japonki. Przez chwilę zastanawia się, czy zamykać dom i zabierać ze sobą klucze, czy też nie. W końcu stawia na pierwszą opcję, choć doskonale wie, że drzwi na taras – Bogu dzięki, że jest niewidoczny od strony morza! – i tak są otwarte.  
Klucze od domu Maxa wrzuca do torebki, aby po chwili szybko przemierzać pole starego Almeidy, którędy prowadzi najkrótsza droga do hotelu.
Ma wrażenie, że nigdy wcześniej nie czuła się tak dobrze. Choć rok temu w Buenos Aires w ramionach José… Nie, José był tylko chwilowym przypływem nadziei, która szybko wyparowała. A potem przecież było już tylko gorzej, więc dlaczego ma teraz wrażenie, że już się ułoży? A jeśli Vila Velha okaże się w ogólnym rozrachunku takim samym niewypałem jak zeszłoroczna Argentyna? Cóż, to przeczucie jest chyba kwestią zaufania wobec Maxwella oraz tykającego zegara niemiłosiernie odliczającego dni do powrotu. Za jedenaście dni wróci do Montevideo, zajmie swoją tamtejszą, nędzną pozycję. Maxwellowi jednak ufa – nie dość, że obiecał jej pomoc z uzależnieniem od leków, to jeszcze opowiedział o Raquel. Nie zrobiłby tego, gdyby mu na niej nie zależało, gdyby jej nie ufał. A ona zaufała jemu, dzieląc się każdą cząstką swojego życia.
Każdą oprócz Paulety. Pauleta wciąż należy jedynie do Alberetty, do tych najbardziej skrytych wspomnień i niech tak pozostanie. Raczej nie opowie mu o Paulecie, bo i po co? Owszem, to odrobinę umniejsza jej zaufanie względem niego, ale i tak jest stuprocentowo pewna, że będzie jej się ciężko rozstać z Maxwellem Andrade. Farbowany na jajecznicę piłkarz traktuje ją jako kogoś bardzo bliskiego – a i ona jest pewna, że jest on dlań istotny. Jeszcze nie umie określić swoich uczuć względem Maxa, ale na pewno nie są one obojętne.
Dla panny Cruz sporym zaskoczeniem jest też fakt, iż nawiązali tak dobry kontakt. Dotychczas nikomu nie zależało na rozmowach z Alberettą – nie wliczając w to oczywiście Paulety – a i ona z nikim się nie przyjaźniła. Chłopcy zaś w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Może i brzydka nie jest, ale szaromyszkowe ciuszki, cichy charakter i bardzo wysoka średnia swoje zrobiły w jej opinii, skutecznie odstraszając każdego chętnego. Chyba tylko Max nie jest zrażony jej brakiem umiejętności nawiązywania kontaktów, ale przecież on jest starszy o całe cztery lata, więc zapewne ma większe doświadczenie.
Myśląc o Maxwellu, szybko – a przynajmniej na tyle, na ile pozwala jej pole Almeidy i jego kukurydza – przemierza jakieś trzysta metrów dzielących ją od hotelu. W międzyczasie przypomina sobie jeszcze o wczorajszej obietnicy dotyczącej biegania po owym polu, na co parska cichym chichotem.
Zaraz po wejściu do hotelu – robi to od strony plaży, aby zachować wszelkie pozory i tym podobne – omiata ją ohydna woń chloru z basenów i kuchennego tłuszczu. Doprawdy odrzucające, spojrzawszy na fakt, iż w domu Maxwella pachnie świeżo, ślicznie i owocowo. Najszybciej jak potrafi, przemierza odległość dzielącą ją od jednego z budynków, na piątym piętrze którego znajduje się jej tymczasowe lokum. W windzie stara się nie myśleć – tak jest łatwiej i o wiele wygodniej. Dopiero po wejściu do pokoju – nawet dość chłodnego, porównując temperaturę z tą panującą na dworze – odważa się wrócić myślami do sympatycznego Brazylijczyka, który czyta Márqueza na wakacjach, umie gotować, a w salonie na półce ma stare i mocno wysłużone wydanie „Przeminęło z wiatrem”.
Rozwiązuje sznurki trzymające bikini na miejscu, a wraz z nimi i kolorowe pareo w jakieś szalone wzroki. Trzymając w dłoni strój kąpielowy, naga wchodzi do łazienki, zatrzymując się na dłuższą chwilę przed lustrem. Wrzuciwszy do umywalki jasnoróżową tkaninę, krytycznym okiem spogląda we własne odbicie. Stwierdza, że wcale nie jest ładna. I już nawet nie chodzi o te kilka centymetrów za dużo w biodrach, czy masywniejsze uda, lecz o to, że po prostu się sama sobie nie podoba. Nie widzi w sobie czegokolwiek, co mogłoby być piękne.
Wzdycha, mając zamiar wejść pod prysznic. Żel o zapachu pomarańczy i czekolady na pewno ukoi jej zmysły, a także zmyje zapach Maxa, jego łóżka, domu, książek i wszystkiego innego, co pachnie tak cudownie jak on sam. Teraz nie może pozwolić sobie na rozmyślanie na temat Maxwella – czeka ją nudna i sztuczna do bólu kolacja z rodzicami. Choć oni zapewne i tak nie zauważą jakichkolwiek zmian w nastawieniu szesnastolatki. Oprócz odrobinę radośniejszego spojrzenia i szczerszego uśmiechu z zewnątrz nic się nie zmieniło.
Ale dobrze, jakoś przeżyje tę kolację, a potem wróci do Maxwella, poczytają razem „Sto lat samotności, albo „Przeminęło z wiatrem” i będą głośno rozważać specyfikę Scarlett O’Hary. Albo też pójdą na spacer brzegiem morza, rozmawiając o pierdołach…
Przez najbliższe kilka dni będzie odzyskiwać sens życia – taki właśnie cel obiera sobie pod prysznicem, gdy ciepła woda spłukuje z niej nie tylko kurz, morską sól i zapach domu Maxwella, ale też ostatecznie pragnienie śmierci. Ale przed połknięciem kilku tabletek przeciwbólowych przed wyjściem na kolację nie może się powstrzymać. Woli na zapas niczego nie czuć, być obojętną podczas tego okropnego posiłku.
A gdy wróci do Montevideo, już jako radosna i mająca sens życia szesnastolatka, zmieni swoje tamtejsze życie w coś, co nie będzie przypominało pustej wydmuszki, jaką wydaje jej się teraz.


– Max, gdzie jesteś? – pyta jakieś półtora godziny później, wszedłszy do cichego domu Brazylijczyka. Odgarnia rozpuszczone włosy na jedno ramię, poprawiając też jasną sukienkę z asymetryczną górą. Włosy na chwilę przysłaniają ramiączko kiecki, ale po chwili mimowolnie opadają na plecy Alberetty. Ona z tym charakterystycznym dla myśli o Andrade, rozmarzonym uśmiechem wchodzi do sypialni, gdzie sympatyczny Brazylijczyk wciąż śpi, obejmując „Sto lat samotności” Márqueza.
Alberetta prycha rozbawiona jego genialną – niby spokojną, niby zaspaną, niby inteligentną – miną, powstrzymując się przed zrobieniem mu zdjęcia.
– Maaax – zaczyna cicho, siadając na rogu łóżka. Piłkarz jedynie mruczy coś w niezrozumiałej portugalszczyźnie, objąwszy rękoma biodra Alberetty. Oczywiście wraz z tym gestem, biedna książka idzie w odstawkę. Cruz odgarnia mu z twarzy kilka tlenionych na blond pasemek. – Max, wróciłam – szepcze, ale wciąż bez reakcji. – Cabelino, ty brazylijska kanalio z jajecznicą na łbie, wstawaj! – dodaje o wiele głośniej, a w jej głosie nie ma ani nutki złości. Rozbrzmiewa w nim jedynie subtelna ironia i wielka czułość.
Ale czy to jej wina, że świadomie coraz bardziej ulega niezidentyfikowanym uczuciom wobec o cztery lata starszego mężczyzny?
– Alberetta – zaspany głos Brazylijczyka odbija się od ścian. On jedynie przeciągle ziewa. – Jak miło, że wciąż jesteś. Która godzina?
 – Przed dziesiątą. Ale ja jeszcze nie chcę być sama.
Wciąż zaspany Brazylijczyk przeciera oczy. Drugie zdanie jej wypowiedzi przyjmuje z uśmiechem, z pełnym zadowoleniem i lekką satysfakcją.
– Masz ochotę na spacer, Márqueza czy Saramago?
Urugwajka parska śmiechem na słowa Maxwella. Wymienił wszystko to, co uwielbia.
– Mam ochotę na spacer, Márqueza, Saramago i „Przeminęło z wiatrem” – proponuje z figlarnymi iskierkami lśniącymi w jej oczach.
– Zauważyłaś ją – w jego tonie nie ma ani nutki zaskoczenia. – To zaczniemy od spaceru?
– Oczywiście.
Jej uśmiech mówi wszystko. Wyraża nawet ciche poczucie winy, że znów łykała proszki przeciwbólowe. Zaś Max czyta z niego jak z otwartej księgi i wie, że musi zrobić wszystko co w jego mocy, aby ocalić Alberettę Cruz przez zagładą.


Co on biedny może zrobić, obserwując, jak radosna Alberetta biega po plaży? Zakochuje się w niej. Właściwie już to zrobił – gdy tylko po raz pierwszy ją ujrzał, został zgubiony na wieki. Pokochał ją, choć wtedy był jeszcze tego nieświadomy. Ale patrząc na jej radosną postać, słysząc jej śmiech i pełen zachwytu głos rozwodzący się nad urokiem Atlantyku, nie może nie zakochiwać się w niej jeszcze mocniej.
Gdyby jeszcze nie była uzależniona od proszków przeciwbólowych…
Ale jest właśnie od nich absolutnie uzależniona i szczególnie się z tym nie kryje. Jasne, w jego obecności jedynie wczoraj zdarzyło jej się połknąć kilka tabletek, lecz to nie zmienia faktu, że i dziś czegoś nie łykała.
– Alberetta – zwraca się do dziewczyny, która już odrobinę zmęczona idzie obok niego. Bez skrępowania splata swoje palce z jej. – Mam pomysł.
– Jaki? – oczy panny Cruz lśnią zaciekawieniem, a policzki są zdrowo zarumienione.
– Chciałbym, abyś pojechała ze mną jutro, albo pojutrze do mojej rodziny – wypala. Brunetka jest absolutnie tym zaskoczona, ale nieświadomie wypowiada tylko jedno słowo:
– Dobrze.
Maxwell uśmiecha się delikatnie, musnąwszy wargami jej policzek.
– Wracamy do domu? – pyta Alberetta po chwili milczenia. Oczywiście Andrade z jeszcze większym uśmiechem przyjmuje określenie „dom” z jej ust.
Czyżby mogła go kochać?
– Chyba już pora. Poczytamy sobie „Przeminęło z wiatrem”, a potem odprowadzę cię do hotelu, czy coś.
– Jestem jak najbardziej za.
Godzinę później Alberetta Cruz śpi jak gdyby nigdy nic przytulona do Maxwella, a obok niej spoczywa wysłużony egzemplarz powieści Margaret Mitchell. Max spogląda na nią z niemym uwielbieniem, czując, że kocha ją z każdą sekundą coraz mocniej.


Dopiero o poranku następnego dnia, wymknąwszy się śpiącemu Maxowi, panna Cruz przekracza hotelowe progi w celu zameldowania się szanownej rodzince. Po wzięciu szybkiego prysznica i założeniu kolejnej z arsenału kolorowych sukienek wkracza ze sztucznym uśmiechem do przybasenowej restauracji. Państwo Cruz zasiadają przy jednym ze stolików w rogu i delektują się kawą.
– Jak ci się podoba, Etto? – pada jedno z klasycznych pytań, na pewno nie zadawanych z ciekawości.
– Jest znośnie – stwierdza na to brunetka, w myślach odliczając już czas, jaki pozostał jej do powrotu do Maxwella.
Zna go od trzech dni, a już nie umie nie poświęcać mu większości swoich myśli.
Potem następuje klasyczna, długa i już nawet nie krępująca cisza. Chyba wszyscy do niej przywykli już lata temu.
– Wiesz, Etto – zaczyna nagle ojciec. – Myśleliśmy z matką, żeby pojechać na kilka dni do Manaus i…
– Jasne, jedźcie – przerywa mu natychmiast Alberetta. – Ale ja zostaję tutaj, nawet podoba mi się ten tutejszy klimat, a Manaus nieszczególnie mnie kręci. Nie lubię deszczu.
– Wrócimy za jakieś cztery-pięć dni, baw się dobrze – mówi jeszcze matka przy wyjściu z restauracji.
Alberetta jak na skrzydłach przemierza pole kukurydzy starego Almeidy, aby zaraz po wejściu do domu Maxa stwierdzić, iż nie zaszkodziłoby jej przygotowane piłkarzowi jakiegoś śniadania – a ten wciąż śpi i jest raczej nieświadomy tego, co dzieje się dookoła.
Na jej szczęście może ze dwie przecznice od budynku zamieszkiwanego przez Andrade znajduje się nieduży sklepik, w którym mieszkanka Montevideo bez problemów odnajduje wszystkie produkty potrzebne do przygotowania kolorowych kanapek.
Gdy wraca, Maxwell wciąż śpi przytulony do Márqueza. Alberetta, nie mogąc się powstrzymać, lekko całuje jego policzek, po czym ucieka do kuchni. Kiedy kilkanaście minut później kończy swoje popisowe śniadanie, Brazylijczyk wciąż śpi.
– Maaax, zrobiłam ci śniadanie!
Szatyn prycha coś pod nosem. Wspaniale…
– Andrade, weź się łaskawie obudź!
Kolejne prychnięcie. Coraz lepiej…
– Cabelino, jajeczny łbie bez mózgu, wstawaj!
Tym razem sekwencja prychnięć, ziewnięć i mruknięć. Genialnie.
– Maxwell, proszę cię, obudź się.
Urocze mlasknięcie, ziewnięcie i dziwny pomruk. Ale sukces jest, bo Andrade otwiera jedno oko z niewyraźną miną.
– Zrobiłam ci śniadanie – tłumaczy się szybko Alberetta.
Brazylijczyk robi absolutnie głupią minę, próbując wstać. Niestety z miernym skutkiem.
– Jak miło – wydusza pomiędzy kolejnymi ziewnięciami.
– Oj, Cabelino, brazylijski farbowańcu, wstawaj, bo coś ci zrobię.
Kolejne ziewnięcie.
– Jakie mamy dziś plany? – Cruz subtelnie ignoruje staczającego się z łóżka piłkarza, który po wydaniu serii dziwnych jęków jak gdyby nigdy nic wstaje z podłogi i zabiera się za kanapki. Nie komentuje po raz pierwszy usłyszanego z jej ust „my”, lecz to brzmi pięknie.
– A na co masz ochotę? Spacer, Márquez, Saramago czy „Przeminęło z wiatrem”?
No tak, klasyka. Czy mężczyźni – jakkolwiek wciąż nie kontaktujący – nie mogą się wysilić na nic lepszego?
– Wizyta u twoich rodziców? – proponuje niewinnie. Maxwell zdziwiony o mało nie wypluwa akurat pitej kawy. O dziwo nie jest wcale lurowata, albo co gorsze – siekierowata!
– Naprawdę masz na to ochotę? – upewnia się. Po chwili znów ziewa.
– Moja szanowna rodzinka wybyła na kilka dni do Manaus, a ja nie mam zamiaru zanudzić się na śmierć.
Dla niego wszystko jest jasne. Zostało mu właściwie dziewięć dni, tydzień z niewielką nawiązką, po czym Alberetta wyjedzie.
Cholera, powinien nareszcie się postarać o zdobycie jej serca, a nie udawać, że to jednie przyjaźń.
Tylko dlaczego ona musi mieć jedynie szesnaście lat?


Szesnaście lat – to wręcz minimalna liczba. Jak niewiele przeżyła osoba mająca właśnie tyle lat, jak niewiele wciąż wie. Jak mało wiosen ujrzała, jak niedużo krzywdy od ludzi doznała. Szesnaście lat – niby już tak dużo, ale wciąż za mało. Szesnastolatkowie już nie są dziećmi, lecz do dorosłości wiele im brakuje. Sweet sixteen, jakby to zaśpiewali po drugiej stronie Kanału Panamskiego, w Stanach Zjednoczonych.
Szesnaście lat – piękny, młodzieńczy wiek pełen marzeń.
Tylko dlaczego akurat w szesnastolatce z niewielkiego i zapomnianego przez ludzi Urugwaju, podobno najbardziej europejskiego ze wszystkich krajów Ameryki Południowej, musiał zakochać się pewien o kilka lat starszy Brazylijczyk? Och, nawet on sam nie zna tego powodu. Może dlatego, że jest taka naturalna? Albo rozkochało go smutne spojrzenie szesnastoletniej bruneteczki? Lub też jej egzotyczny akcent?
Chyba pokochał to wszystko składające się na osobę Alberetty Cruz Alvethy.
Gdyby była choćby o rok, może dwa starsza! Ale nie – musi mieć jedynie szesnaście lat, które do tego dopiero co niedawno skończyła.
Cholera jasna, dlaczego ona musi być taka młoda? I, co gorsza, dlaczego Maxwell Andrade tak okropnie boi się przyznać jej do swoich uczuć?
Bo ją kocha. Po trzech dniach znajomości, po tak niewielkiej liczbie razem spędzonych godzin Max jest w niej zakochany po uszy. Jedynie Raquel kochał bardziej, lecz minęły zaledwie trzy dni, zaś za dłuższy okres czasu – o ile ten zostanie im dany – to uczucie może przebić wszystko. Może być wspaniałe i wieczne, tylko musi dostać szansę, zaś o tę tak ciężko zawalczyć.
Spoglądając na panienkę Cruz, która czyta w spokoju „Przeminęło z wiatrem” – zna tę książkę na pamięć, ale losy Scarlett O’Hary wciąż ją fascynują – nie może się nie uśmiechnąć.
– Czemu mi się przyglądasz? – pyta wreszcie brunetka, odłożywszy książkę. Max nawet nie zauważa tego momentu, toteż na krótką chwilę się rumieni, nie wiedząc, co powinien odpowiedzieć.
– Bo mi się podobasz – w końcu stwierdza szczerze. Chyba to najlepsze wyjście, jakie miał do wyboru.
Tym razem to panna Cruz się delikatnie rumieni.
– Przestań. Nie ma we mnie nic ładnego – odpiera krytycznie, uciekając wzrokiem gdzieś w stronę sufitu.
– Przesadzasz. Jesteś śliczna – Max bez zawahania przesuwa palcem po jej udzie. Dziewczyna subtelnie drży.
Na Boga, ona ma szesnaście lat!
– Och, daj spokój, jajeczny farbowańcu – słowa Alberetty są zdecydowane i wyraźne, choć ostatnie dwa wypowiada z żartobliwą nutką. Zaraz po ich wypowiedzeniu wraca do książki.
Gdyby była starsza!
– Alberetta…
– Mhm?
– Chcesz dziś odwiedzić tę moją kochaną rodzinkę?
Szesnastolatka natychmiast odwraca swoją uwagę od powieści Mitchell.
– A zabierzesz mnie do nich?
– Jasne – piłkarz uśmiecha się delikatnie, a za ową propozycję dostaje słodkiego buziaka w policzek.
– Max, a przygarniesz mnie na te parę dni?
– Śmiałbym nie przygarnąć – tym razem w jego głosie brzmi ta żartobliwość. – Jeszcze byś mnie pozbawiła którejś nogi i jak ja bym wtedy grał?
Ewidentnie się z nią przekomarza.
– Hmmm… W sumie masz rację. Ale wiesz, nie pójdę tak ubrana do twojej rodziny – rzuca subtelną aluzję.
– Ależ czemu? – wzrok Brazylijczyka ślizga się po niedługiej, jarzeniowo niebieskiej sukieneczce. Dostaje za to lekkiego kuksańca w bok.
– Cabelino, ta woda utleniona całkowicie ci mózg wypaliła!
I jak tutaj jej nie kochać?


Rodzina Maxa, na którą składa się właściwie tylko pani Cabelino i młodszy brat Maxa, Jorge wyjątkowo miło przyjmuje „przyjaciółkę” piłkarza. Jasne, pada kilkanaście średnio miłych aluzji z jego ust – a nawet i porównanie do Raquel – ale ani Max, ani Alberetta się tym nie przejmują. Jeszcze są święcie przekonani, że uczucie, jakie żywią do drugiej siedzącej obok osoby, jest w pełni nieodwzajemnione, bo ta może im ofiarować co najwyżej przyjaźń.
Niewątpliwie jest to typowy objaw strachu przed odtrąceniem.
Gdy wracają do domu późnym wieczorem – panna Cruz przywykła już do nazywania posiadłości Maxwella domem – są absolutnie i totalnie zmęczeni. Urugwajka ziewa raz po raz, wytrwale próbując doprowadzić się do stanu względnie używalnego po drzemce uciętej w samochodzie.
– Max, zasypiam – stwierdza cicho Alberetta, ziewnąwszy przeciągle. Jej brazylijski towarzysz robi to samo.
– Idź się wykąp, odpocznij, a ja w tym czasie odgrzeję te mamine pierożki z krewetek – proponuje
– Coxinha de galinha, Max, a nie pierożki z krewetek – Cruz wykonuje wymuszony uśmiech, po czym ponownie ziewnąwszy, wyraża zgodę na taki plan wieczoru i rusza do łazienki.
Jak to bywa, kiedy Los postanawia być złośliwy i chce sobie zeń zadrwić, zapomina szortów i koszulki, w której zwykła sypiać, lecz zdaje sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy już wykąpana, pachnąca szamponem do włosów farbowanych na blond i maxwellowym żelem pod prysznic wychodzi spod prysznica.
– Max! – woła Brazylijczyk, opatuliwszy się dość szczelnie ręcznikiem. Ten oczywiście również pachnie Andrade.
– Tak? – piłkarz wtyka głowę między futrynę a drzwi.
– Przyniesiesz mi ten ciemny kuferek z kosmetykami? – uśmiecha się słodziutko.
Max po chwili zawahania rusza po ów kuferek. Kiedy wraca, Alberetta wciąż stoi w tym samym miejscu z niepewną miną.
– Dziękuję – rzuca cicho, wziąwszy od Maxa przedmiot. On jedynie celowo przytrzymuje jej dłoń w swojej.
– Alberetto… – zaczyna niepewny tego, co powinien powiedzieć. Dziewczyna uśmiecha się dość zachęcająco, choć zapewne robi to nieświadomie. W każdym razie nie wyrywa swojej dłoni z jego uścisku.
– Tak, Max?
Andrade z drżeniem rąk i strachem widocznym w czekoladowych oczach przykłada jej dłoń do swojego serca.
– Ono bije dla ciebie – szepcze prawie niesłyszalnie. Urugwajka wypuszcza z drugiej dłoni czarny kuferek, po czym podchodzi jeszcze bliżej piłkarza.
Czyżby jednak ją kochał? Ją – szesnastolatkę z depresją, chorą psychiką i uzależnieniem od proszków przeciwbólowych? Jak mógł pokochać właściwie obcą sobie osobę, którą znał dopiero od trzech dni? Nie, dla Alberetty Cruz wydaje się to nierealne.
Nie mógł jej pokochać. To po prostu jest niemożliwe!
– Ja ciebie też, Maxwell – odszeptuje wyraźnie przestraszona swoimi słowami. Brazylijczyk delikatnie muska jej usta. – Ale teraz idź sobie i daj mi się ogarnąć, dobrze? – retoryczne pytanie łączy z wypchnięciem go za drzwi. Szatyn parska rozbawiony.
– To ja odgrzeję te mamine krewetki!
Dziewczyna spogląda w swoje lustrzane odbicie, zakląwszy cicho. Cholera jasna, co to się teraz właściwie dzieje? Jak ona powinna potraktować obecną sytuację? Do czego to już doszło? Żeby starszy o cztery lata – mimo wszystko to spora różnica – facet mówił, że ją kocha? Nawet jeśli nie zrobił tego dosłownie, przekaz był właśnie taki.
A dotychczas nikt nigdy nie powiedział Alberetcie Cruz, że ją kocha. Nie licząc oczywiście stosowania tych słów w relacjach z Pauletą. Lecz gdyby ktoś kochał ją naprawdę, prawdopodobnie Alberetta Cruz nie mogłaby odpowiedzieć tym samym.
Alberetta Cruz kochała tylko raz, lecz była to miłość autodestrukcyjna kierowana do człowieka, który prawdopodobnie nawet jej nie zauważył. A teraz, w czerwcu dwa tysiące pierwszego roku urodzona w Montevideo szesnaście lat wcześniej dziewczyna zaczyna kochać po raz drugi.
I, co ważniejsze, już rozumie, dlaczego przed przylotem tutaj miała niejasne przeczucie, iż zmieni się jej życie. Po prostu jej podświadomość już wiedziała, że wraz z poznaniem Maxwella Andrade Alberetta nabierze chęci życia, a także i jego sens znajdzie się sam.
Sens, którym jest on, Maxwell.


Przed wyjściem z łazienki zestresowana całą zaistniałą sytuacją Alberetta połyka kilka sztuk tabletek przeciwbólowych. Z racji wieloletniej wprawy robi to nawet bez popijania wodą.
Zaraz po tym siada na rogu wanny, westchnąwszy głęboko. Przez kilka chwil czuje się pusta wewnątrz, nieczuła na wszelkie impulsy emocjonalne. Uwielbia ten stan, ma wtedy chwilowe wrażenie, że naprawdę kontroluje swoje nędzne życie. Po prostu w rzadkich chwilach po połknięciu tabletek – zawsze przedawkowanych – Alberetta Cruz czuje się normalną nastolatką bez żadnych problemów, bez depresji, a jedynie z wielkimi marzeniami i wiarą w ich spełnienie.
Absurdalne.
Choć z drugiej strony… Teraz, gdy już nie jest sama, gdy Max ją wspiera, na pewno coś się zmieni. Na pewno jej pewne marzenia i ambicje się spełnią, choćby przy pomocy lewego obrońcy Ajaxu Amsterdam. Bo nie wątpi, iż Maxwell Andrade zrobi wszystko, co będzie w jego mocy, aby ją uszczęśliwić nawet w niewielkim stopniu. Zaś możliwości ma dużo powyżej tego niewielkiego stopnia.
A jednak dla niej w niewielkim stopniu cała ta idea miłości to wciąż co najwyżej jeden, wielki, absurdalny absurd.
Ale panienka Cruz jest niewątpliwie szczęśliwa, będąc zakochaną w starszym o cztery lata, mieszkającym na stałe po drugiej stronie kuli ziemskiej piłkarzyku.
Wstaje z rogu wanny, po czym spojrzawszy w lustrzane odbicie, stwierdza, iż pozostało im jedynie dziewięć dni. Kiedy tę wieść oznajmia Maxowi usilnie próbującemu nie zniszczyć maminego arcydzieła sztuki gastronomicznej, słyszy proste pytanie:
– To dużo, czy mało?
– Dziewięć dni… – wzdycha na to mieszkanka Montevideo. Powiedzmy, że bywało lepiej.
– Czyżby? – pokpiwa zeń dwudziestolatek, cmoknąwszy delikatnie ją w czoło. – Jesteś głodna?
W jego głosie jest tyle miłej dla serca Alberetty troski, że ta o mało się nie rozpływa. Oczywiście w przenośni.
– Załóżmy, że nie. I co dalej? – pytanie jest raczej retoryczne, bo oboje znają nań odpowiedź. – Nie za bardzo, ale skuszę się na kilka sztuk.
Ziewa przeciągle.
– Teraz odpuścimy jedzenie i grzecznie pójdziesz spać, dobrze? – Max posyła jej dobroduszny uśmiech, ścisnąwszy jej dłoń w swojej. Dziewczyna wzdycha delikatnie, ale grzecznie idzie za nim do sypialni.
– Chodź do mnie – prosi nagle Urugwajka, kiedy Max jest już przy wyjściu z sypialni. – Przytul mnie, dobrze?
On jedynie delikatnie uśmiecha się z ledwo zauważalnym zadowoleniem. W milczeniu bierze ją w ramiona.
– A teraz obiecaj mi, że mnie z tego wyciągniesz – szepcze nagle, oczywiście nie wypowiadając słowa „uzależnienie”, lecz Andrade doskonale wie, co ma na myśli.
– Obiecuję – całuje delikatnie jej policzek. – Ale proszę, spróbuj teraz zasnąć.
– Wyciągnij mnie z tego, ale tak naprawdę i na zawsze. Nie jak Pauleta.
Kiedy Brazylijczyk ma zapytać o Pauletę – to imię po raz pierwszy pojawia się w ich rozmowie, więc zapewne stanowi cały, tajemniczy dział z życia Alberetty – panna Cruz już śpi. Z czułością składa pocałunek w kąciku jej ust, po czym wyplątawszy się z jej słabych objęć, obiera za cel łazienkę.
Jeszcze tylko dziewięć dni. Jedynie dziewięć dni.
To tak mało, a musi im wystarczyć. Dziewięć dni z Alberettą. To będą przynajmniej najpiękniejsze dni w jego życiu, dzięki którym na pewno wytrwa u boku tego szalonego Szweda z krzywym nosem.


Piąty dzień. Tak szybko minęło te pięć dni, a tak wiele dobrego podczas nich się wydarzyło. Piątego dnia Maxwell Andrade poznaje jeszcze jedną tajemnicę życia panny Cruz. Tę, która zwie się Pauleta. Pyta o nią zaraz po zjawieniu się zaspanej jeszcze dziewczyny – na jej twarzy rysuje się dobrze dlań widoczne poczucie winy spowodowane kilkoma tabletkami „na dobry początek dnia” – w kuchni.
– Kto to jest Pauleta?
Dziewczyna wzdycha, nie będąc pewną, czy nadeszła pora na odsłonienie tak ważnego faktu jak Pauleta. Zabiera Maxowi z dłoni kubek kawy.
– Pauleta… – wzdycha, pomiędzy łykami ciepłego napoju. – Pauleta była moją przyjaciółką. Chyba.
– Chyba? – Andrade sceptycznie unosi brwi.
– Nie wiem, kim właściwie jest Pauleta. Znaczy się chyba Pauleta, bo nie jestem pewna, czy to jej prawdziwe imię. Miała ładny akcent, portugalski, więc wnioskuję, że to jednak Portugalka. Mało wiem na jej temat… Źle, wiem dużo, ale mało z tego jest informacjami pewnymi.
– Nie rozumiem.
– Ja też tego nie rozumiem, Max.
– Ale chciałbym to zrozumieć. Możesz mówić dalej o Paulecie?
– Mogę – uśmiecha się delikatnie, siadając na drewnianym krześle. Dłonie zaciska na ciepłym kubku odebranym Maxwellowi. – Załóżmy, że naprawdę ma na imię Pauleta i to, co mówiła, jest prawdą. Poznałam ją przypadkiem, listownie. Pisała do kogoś w Montevideo, na pewno nie do mnie, lecz list przez naszą kochaną, nieuważną pocztę trafił w moje ręce. Z uprzejmości odpisałam, a potem poszło samo z siebie. Na początku pisałyśmy jedynie dużo listów, ale potem moi szanowni rodzice – wypowiada to z wyraźną pogardą. – Ach, wybacz, oni nawet nie zasługują na to słowo – reflektuje się szybko. Po chwili kontynuuje: – W każdym razie, dorobiliśmy się dostępu do internetu w mniej więcej takim samym czasie co Pauleta w Porto. I wtedy zaczęła się już między nami poważna przyjaźń. Codzienne maile w ogromnych ilościach, z czasem nawet niekiedy do siebie dzwoniłyśmy, żeby pogadać o pierdołach. A pod koniec zawsze padało „Kocham cię” i serduszko – parska ironicznym śmiechem. – To już taka klasyka. Zawsze sobie to mówiłyśmy, albo pisałyśmy. Obie byłyśmy dość samotne – ja cierpiałam przez samotność, Pauleta zaś należała do gatunku ludzi bardzo słabych, słabszych nawet ode mnie. Ale nigdy nie brała, brakowało jej odwagi. Kiedy już uświadomiłyśmy sobie, że jestem uzależniona – a był to gdzieś październik zeszłego roku – obiecywała mi, że wyjdę z tego przy jej pomocy. Miałyśmy wspólnymi siłami pokonać mój problem, miała mnie wspierać. Wytrzymała do stycznia. Odeszła, twierdząc, że moje problemy zaczęły ją przygniatać. Naprawdę tak mi powiedziała – powtarza, zauważywszy niedowierzanie na twarzy Maxa. – Też nie mogłam w to uwierzyć. Zabolało jak nic innego. Ale to była jej decyzja. Nie mogłam temu zapobiec, nawet jeśli bym chciała. Niekiedy naszym życiem steruje ktoś innych, ktoś inny podejmuje za nas decyzje… – wzdycha głośno. Max obejmuje ją ramieniem.
– Nie zostawię cię, Alberetto – obiecuje jej.
– Nie obiecuj, bo obietnice nie zawsze mogą się spełnić.
– A jeśli chcę ci to obiecać?
– Max – brunetka spogląda na niego ze smutkiem. Pod powiekami lśnią gromadzące się łzy. Max instynktownie jeszcze mocniej ją przytula. – Nie chcę uwierzyć w tę obietnicę, bo jeśli ona się nie spełni… – przerywa nagle.
– Wzięłabyś?
Retoryczne pytanie. Jasne, że by wzięła, tylko jest jej głupio się do tego przyznać. Zamiast słów wykonuje delikatny, potwierdzający ruch głową.
– Brałaś coś rano?
Ponownie bezgłośnie przytakuje. Maxwell przełyka głośno ślinę, a Cruz ucieka spojrzeniem w stronę regału z książkami. Ostatnio każdą poważną rozmowę toczą w salonie, siedząc obok siebie na miękkiej sofie.
– Mam pomysł – zdanie to spotyka się z niemym zapytaniem w oczach dziewczyny. – Oddasz mi tabletki, które razem wyrzucimy.
Alberetta blednie. Nie jest na to gotowa. Jak będzie żyła bez tej wspaniałej świadomości, że zawsze, kiedy tylko poczuje się gorzej, może wziąść prochy?
– Max… – zaczyna cicho, wciąż będąc niezdrowo bladą. – Nie jestem gotowa, nie poradzę sobie bez nich…
Andrade krótko całuje ją w czubek głowy.
– Razem sobie poradzimy.
Nie wie dlaczego, ale mu wierzy.


Trzy dni mijają spokojnie, niespiesznie, na czytaniu powieści na tarasie, kąpaniu się w niedużym basenie w ogrodzie i spacerowaniu po plaży, trzymając się za ręce. Niby nic wyjątkowego, niby tylko zwykłe spędzenie wspólnego czasu, podczas którego nie pada żadna deklaracja. Co najwyżej kilka czułych pocałunków w kąciku jej ust, ale żadnego „kocham cię”, żadnego „pojedź ze mną do Europy!”, ani czegoś w ten deseń. Oczywiście propozycja wspólnego wyjazdu byłaby nader szalona i mało realna, ale dałaby szesnastoletniej pannie Cruz stuprocentową pewność, że Max ją kocha.
Nie żeby w to wątpiła. Bo nie wątpi – Max ją kocha, powiedział jej to. Jakkolwiek było to ukryte pod uroczą metaforą, takkolwiek ją kocha. A ona kocha jego.
Nie muszą wcale o tym mówić, by wiedzieć, jak bardzo są w sobie zakochani. Wystarczy im ta świadomość obecności drugiej osoby i możliwość zaśnięcia w jej ramionach.
Ale jeśli Alberetta ma niedługo wyjechać, trzeba coś z tym zrobić. I to już na poważnie, choć ona ma zaledwie szesnaście lat. Widmo jej wyjazdu i możliwość, iż Maxwell nie zobaczy jej nigdy więcej, dociera do niego o poranku ósmego dnia jej pobytu.
Więc Max postanawia. Postanawia coś zmienić, porozmawiać z nią otwarcie o uczuciach. Gdyby jeszcze tylko to było tak łatwe, jak mu się wydaje. Postanowić, a wcielić postanowienie w życie to dwie, różne rzeczy. Cały dzień mija mu na obserwowaniu Alberetty przemieszczającej się pod jego mieszkaniu niczym odrobinę zaspany anioł o czarnych skrzydłach i w chyba jasnoniebieskiej – Ava określała ten kolor pistacjowym, o ile pamięć go nie myli – sukience przed kolano.  
W każdym razie, Maxwell Scherrer Cabelino Andrade się boi. Boi się, choć wie, że Alberetta go kocha.
Ironia losu, prawda? Mieć świadomość czyjejś miłości, ale bać się z tą osobą o owym uczuciu porozmawiać. A Maxwell się po prostu boi. Sam nie wie dlaczego, ale panuje nad nim strach i zamiast z Alberettą porozmawiać, odsuwa ją od siebie przez cały dzień. Ona niby to ignoruje, niby nie zauważa, tworząc iluzję wcale jego zachowaniem nie dotkniętej, ale również zaczyna się bać.
A jeśli wcale nigdy jej nie kochał? Albo, co gorsze, poznał jakąś inną, z którą o wiele łatwiej będzie mu zbudować wspólną przyszłość?
Dopiero wieczorem, kiedy Alberetta już powoli zasypia, leżąc w łóżku, Maxwell odważa się odezwać.
– Słuchaj… – zaczyna, ale natychmiast milknie. Miał w głowie ułożone tysiące scenariuszy, tysiące wersji swojej mowy i teraz żadna z nich nie wydaje mu się odpowiednia.
– Max, coś cię gryzie, prawda?
Przytakuje ruchem głowy, krążąc dookoła dywanu przed łóżkiem.
– Po prostu… Mam wrażenie, że marnujemy czas, nie rozmawiając na ten temat. A musimy wreszcie pewne fakty ustalić i…
– Chodź do mnie – przerywa mu dziewczyna, wyciągając ku niemu rękę. Andrade w przeciągu kilku sekund znajduje się u jej boku, a Alberetta wtula twarz w jego ramię. – Boisz się, bo ja nie jestem łatwa. Bo mam zniszczoną psychikę. Bo jestem… po przejściach.
– Nie o to chodzi – protestuje.
– Ależ o to. Boisz się, bo nie mam łatwego charakteru.
– Daj spokój. Taka jesteś idealna. Taką cię kocham – wyrzuca z siebie.
– Kochasz mnie?
– Jak durny! Marnujemy dni, które nam pozostały. Marnujemy czas, a tego jest niewiele. A ja cię kocham, choć wiem, że to ryzyko. Bo ty wrócisz do Urugwaju, a ja mam kontrakt w Europie. Ale mam gdzieś, że to ryzyko. Alberetta, po prostu tego chcę, chcę cię kochać i już. A zamiast tego mogę co najwyżej pocałować cię w policzek na powitanie i…
– Już – przerywa mu. – Już wystarczy, już rozumiem. Zostało nam mało czasu, ale nie zmarnujemy go, dobrze? Ja ci mogę to obiecać. Poradzimy sobie – jej głos jest cichy, spokojny i kojąco wpływa na odrobinę poddenerwowanego Brazylijczyka.
Czyżby nareszcie mogli spędzić najbliższe dni bez ukrywania uczuć i niepewności?
– Max, ja ciebie też kocham – dodaje cichutko, jakby bojąc się tych słów. Serce Brazylijczyka zaczyna o wiele szybciej bić, bo choć był prawie pewny jej wzajemności, potrzebował to usłyszeć. Kiedy już padły najważniejsze słowa, wszystko jest wyjaśnione.
Delikatnie muska jej usta, lecz Alberetta wplata palce w jego farbowaną czuprynę, pogłębiając przy tym pocałunek. Tak, teraz jest szczęśliwa.


Kilka dni. Szczęśliwych dla obojga dni. Właściwie się nie rozstają – są ciągle razem, często powtarzają zapewnienia o uczuciu, jakim się darzą, i po prostu cieszą się swoją obecnością.
Nigdy dotychczas nie widział Alberetty tak szczęśliwej, tak spełnionej. Nareszcie może zasypiać w jej objęciach ze świadomością, iż jest tylko jego. Nareszcie może ją bez zawahania pocałować o poranku, kiedy jest jeszcze nie do końca wybudzona… Nareszcie może z nią być.
I ona również się z tego cieszy. Z tych spacerów po plaży, ze wspólnego czytania książek, z subtelnych pocałunków. Z tego, że przezwyciężył strach i zechciał z nią być. Dodało jej to tak wiele siły, iż nawet przysięgła przestać brać leki.
– Kocham cię – deklaruje przedostatniego dnia jej pobytu. Jutro będzie musiała wrócić do hotelu, pożegnać się z Maxwellem i ponownie znaleźć się w Montevideo. Już bez niego.
– Wiem, Alberetto. I chciałem cię o coś zapytać.
Dziewczyna unosi głowę, którą dotychczas miała ułożoną na jego torsie.
– Tak, kochanie?
Andrade delikatnie wzdycha. Teraz albo nigdy. Zaproponuje jej to, lub straci ją na zawsze. Wybór jest chyba oczywisty.
– Za dwa lata skończysz osiemnaście lat, prawda? – pyta, a ona jedynie skina ruchem głowy. – Czyli będziesz pełnoletnia. Alberetto Cruz, zostaniesz wtedy moją żoną? – wypala na jedynym oddechu.
Ona nagle zaczyna płakać, nie wierząc w słowa, które właśnie usłyszała.
Nie, to jest niemożliwe. Max nie mógł jej się oświadczyć. Po prostu nie. To takie… absurdalnie nierealne a jednak prawdziwe!
– Mówisz serio? – szepcze, czując, jak piłkarz ociera jej łzy.
– Oczywiście. Kochanie, mam plan. Mam świetny kontrakt w Amsterdamie. Jak tylko skończyłabyś osiemnaście lat, wzięlibyśmy ślub gdzieś w ładnym miejscu i zamieszkali w Holandii. Tylko proszę, powiedz, że się zgadasz.
Pociąga nosem, znów płacząc, lecz tym razem ze szczęścia.
– Oczywiście, że tak – wydusza, mocno się do niego przytulając. Maxwell przez kilka sekund grzebie pod poduszkami, aż wreszcie wyławia stamtąd nieduży, lecz piękny pierścionek. Rodzinna pamiątka. Kiedy wsuwa go na dłoń Alberetty, dociera do niego, iż rozstają się jedynie na dwa lata. Na krótko w obliczu oczekującej ich wspólnej przyszłości. – Tak bardzo cię kocham – wydusza Urugwajka.
Tej nocy skumulowana namiętność wybucha, daje o sobie znać, czyniąc z obojga najszczęśliwszą parę kuli ziemskiej. Należą jedynie do siebie i tak ma zostać już na zawsze.


Przecież tylko złudzenia mi pozostały. Żyjąc bez Ciebie, mogę jedynie łudzić się i tęsknić. Zaś nie umiem nie tęsknić. Tęskniąc, wspominam.
Wspomnienia to jedna z niewielu rzeczy, które mi zostawiłeś. Więc wspominam. Wracam do dnia, w którym mieliśmy rozstać się jedynie na ten krótki okres czasu, jakim były dwa lata. Nie żegnałeś mnie tamtego dnia na lotnisku. Powiedzieliśmy sobie jedynie „Do zobaczenia tutaj za dwa lata” w Twoim – a w obliczy niedalekiego ślubu również moim – domu. Potem poszłam do hotelu i udawałam przez długi czas. Stałam się szczęśliwsza, przestałam rozpamiętywać przeszłość. Kochałam Cię wtedy, wiesz? Wierzyłam w nasz ślub, nasze szczęście, które było już na wyciągnięcie ręki.
Ale dziś jestem w Turynie i wcale nie mogę określić się szczęśliwą. Bo Ciebie tutaj nie ma. Nie ma tutaj nikogo, kto mógłby sprawić, abym znów znalazła się w stanie sprzed dwóch lat, z tych pięknych tygodni w Vila Velha. Dwa lata wypełnione listami od Ciebie, niekiedy też telefonami i przede wszystkim radością, jaką dawała mi świadomość Twojej miłości.
Zapewne sam zastanawiałbyś się, gdybym Ci ten list wysłała, jakim cudem znalazłam się w Turynie z kimś, komu chyba ufałeś. Ale do tego jeszcze dojdę. Na razie wspominam właśnie te chwile, gdy byliśmy już o krok od celu. Ile nam zostało do ślubu? Miesiąc, może półtora i bylibyśmy najszczęśliwszą parą pod słońcem do końca tego świata. Ale chyba popełniłam błąd, przyjeżdżając do Amsterdamu o kilka tygodni za wcześnie, a potem nie pozwalając ci wytłumaczyć, dlaczego nie spotkaliśmy się w Vila Velha dokładnie w drugą rocznicę naszego poznania.
Zamiast pozwolić ci to wytłumaczyć, uciekłam. I właśnie Turyn jest moją kryjówką.


Rok 2003.


Nie, nie podejrzewał, że sprawy nabiorą takiego obrotu. Nie podejrzewał, że w czerwcu dwa tysiące drugiego zamiast lecieć do Alberetty do Montevideo, zagości w Belo Horizonte na pogrzebie. Pogrzebie Felipe, który odszedł w milczeniu, nikomu niczego nie mówiąc. Umarł w śnie na zawał serca.
Nie podejrzewał też, że niecałe pół roku później u Avy zdiagnozują złośliwy nowotwór kości, co zaskoczyło całą rodzinę. Była taka radosna, nigdy nie narzekała, a teraz, kiedy ją obserwuje, ma wrażenie, iż to nie jest tamta Ava Leite Aveiro. Ava Aveiro miała uśmiech na ustach, miała długie, jasno wiśniowe włosy i naturalnie podkręcone, czarne rzęsy. Tak wyglądała, kiedy żył Felipe, kiedy była zdrowa. Po jego śmierci nie załamała się, pozostała w Belo Horizonte mimo nalegań ze strony pani Cabelino i Jorge. Ava nie chciała zostawiać domu, jaki stworzyli razem. Felipe wciąż był w nim, choć już jedynie duchem. Jego obecność była prawie namacalna. I to dzięki Felipe, który odwiedził ją we śnie, dowiedziała się o chorobie.
Niestety, było za późno.
Maxwell obserwował zdarzenia w rodzinie z drugiej półkuli, pisząc pełne miłości listy do swojej narzeczonej i odliczając dni do ich ślubu. Kiedy Ava zachorowała, dni tych było dokładnie sto sześćdziesiąt dziewięć. Za odrobinę więcej niż pół roku miał spotkać się z Alberettą w Vila Velha i już nigdy jej nie zostawiać.
Rak kości u Avy rozwijał się stosunkowo szybko, więc lekarze nawet nie dawali jej szans na dożycie do połowy roku. Maxwell w obliczu tej sytuacji – miał wobec niej i Felipe dług wdzięczności, którego wciąż nie spłacił – postanowił zabrać Avę do Holandii, gdzie została poddana chemioterapii. Niestety, bezskutecznej.
Akurat mija połowa maja, a Ava Aveiro jest na wykończeniu. Sama już nie boi się mówić o śmierci, bo to dla niej jedynie kolejna brama, brama prowadząca do Felipe. Próbuje się uśmiechać podczas obserwowania Maxwella, próbuje chodzić z nim na spacery po Amsterdamie, ale powoli zaczyna tracić siły.
Nic dziwnego. Umiera.  
Maxwell siedzi przy niej, obejmuje ją ramieniem i wciąż nie wierzy, że osoba tak silna jak Ava niedługo odejdzie. Straciła swoją chlubę – gęste i ciemne rzęsy. Straciła wiśniowe włosy. Straciła wszystko, co definiowało ją jako piękną kobietę, poza uśmiechem. Jedynie uśmiech Avy obecnej łączy ją z tamtą Avą. Z żoną Felipe, która nawet po jego śmierci potrafiła jakoś sobie radzić.
– Boisz się? – pyta wreszcie kobietę.
– Nie – głos Avy jest melodyjny i pełny filozoficznego tonu. Przez ostatnie miesiące spełniała swoje marzenia, aby móc umrzeć w spokoju. Przez ostatnie miesiące twierdziła, że jest szczęśliwa. – Tam, po drugiej stronie, jest Felipe. On na mnie czeka, już wychodzi po mnie na próg tamtego świata. Widzę, jak wyciąga do mnie dłoń. Widzę, jak się uśmiecha z radością, iż nareszcie przybyłam. Widzę to wszystko każdego dnia.
Maxwell cichutko wzdycha.
– Nie wydaje ci się, że to za wcześnie? – zadaje kolejne pytanie, przypominając sobie nagle, iż Alberetta, jego słodka Alberetta, również chciała umrzeć. I śmierci się nie bała.
– Nie, Max – Ava uśmiecha się słabo. – Jestem zmęczona, możemy pójść spać?
Andrade przytakuje ruchem głowy, pomagając bratowej wstać z sofy. Powoli prowadzi ją do minimalistycznie urządzonej sypialni – Alberetta zaraz po ślubie na pewno nada mieszkaniu jakiegoś wyrazu, ale Max ryzykować nie chciał i samemu mieszkania właściwie nie urządzał; kupił jedynie najpotrzebniejsze sprzęty – gdzie pomaga jej się położyć do łóżka. Kilka chwil później znajduje się tuż przy niej i mocno ją obejmuje.
Sypiają w jednym łóżku, ale przez cały jej pobyt w Amsterdamie do niczego nie doszło. Ava wciąż należy jedynie do Felipe, zaś Maxwell bardzo często wspomina o ślicznej narzeczonej. Żyją trochę na zasadzie starych przyjaciół, trochę – starego małżeństwa. I nie będą tego zmieniać, bo Ava i tak niedługo odejdzie.
Najlepszemu przyjacielowi Maxwella zaakceptowanie tego układu przyszło opornie – Zlatan Ibrahimović do pięknych kobiet miał zawsze słabość, więc nie potrafił zrozumieć, iż Ava jest żoną jego brata, a Max kocha jedynie Alberettę. Po prostu to było absurdalne – mieszkanie pod jedynym dachem we dwoje i udawanie, że to normalne.
Krzywonosy Szwed jest za mało inteligentny, by móc zrozumieć. Nie rozumie uczucia, jakim Ava darzy Felipe, nie rozumie miłości do pięknej panny Cruz, która z każdym dniem się rozrasta. Nie rozumie niczego, bo sam jeszcze nie kochał.
– Spotkamy się jutro ze Zlatanem? – pyta Maxwell, obserwując, jak Ava powoli zasypia.
– On mnie nie lubi – wymrukuje bez cienia żalu. Zakosztowała już tyle skurwysyństwa tego świata, że zwykła niesympatia ze strony Ibrahimovića jest dla niej niczym.
– Jest głupi i tyle. Nie rozumie pewnych rzeczy, ale to mój przyjaciel.
– Wiem, Max, dlatego możesz jutro gdzieś iść z nim. Ja cię nie ograniczam, nie mam do tego prawa – Ava jeszcze przez chwilę uśmiecha się delikatnie, po czym po prostu zasypia.
Jest taka drobna, że Maxwell aż boi się, iż z jakimkolwiek dotykiem może jej coś złamać. Bierze spore dawki morfiny, która uśmierza ból i przytępia jej zmysły. Jeszcze miesiąc temu wiedziała, kiedy w mieszkaniu pachniało pomarańczami, dziś zapachów po prostu nie czuje.
Maxwell Andrade przed zaśnięciem jeszcze zmawia tradycyjną modlitwę. Cichą, pełną dziękczynienia za skarb zwany Alberettą i proszącą o spokojną śmierć dla Avy. O rychłą śmierć, bo właśnie takiej Ava Aveiro pragnie.


Maturę zdaje na samym początku maja. Ma już osiemnaście lat i postanawia nareszcie wyjechać. Nic nie trzyma jej w Urugwaju, zaś w Amsterdamie czeka na nią nowe, piękne życie. Nie chce czekać jeszcze ponad miesiąca na spotkanie z Maxwellem. Lot do Amsterdamu z przesiadką w Caracas i Paryżu ma dziesiątego maja. Decyduje się polecieć do Holandii bez chwili zastanowienia, mając nadzieję, iż jej narzeczony się ucieszy. Nie widzieli się ponad rok, a i w zeszłe wakacje były to zaledwie dwa dni po przed pogrzebem Felipe. Chciał ją zabrać do Belo Horizonte, twierdząc, iż ona również należy do rodziny, lecz nie poleciała z nim. Została w Montevideo, upierając się, iż rodzice by jej nie puścili. W sumie ich stosunki znacząco się nie zmieniły – i Armand, i Quiaretitia córkę jak ignorowali, tak ignorują, a fakt jej zaręczyn przeszedł niezauważony. Matka udała, iż pierścionka nie zauważyła, zaś ojciec po prostu tego nie zrobił, będąc zbyt zajętym chirurgią plastyczną.
W szkole o wiele trudniej było fakt zaręczyn ukryć, a Alberetta zaprzestała tego po ósmym pytaniu o pierścionek, głośno oznajmiając, iż ona i jej wybranek wezmą ślub na początku czerwca dwa tysiące trzeciego. Dzięki Maxowi i jego uczuciu jest o wiele silniejsza, nagle wybija się ponad wszystkie dotychczasowe królowe szkoły, zdobywając przyjaciół dzięki radości, jaka z niej emanuje, szczerości i prawdziwości. Alberetta Cruz nagle staje się rozpoznawalna i mimo ciągłemu powtarzaniu, iż zaraz po maturze wyjeżdża z narzeczonym do Europy, ludzie pożądają jej sympatii.
Sama Alberetta tego nie rozumie, lecz czuje się o wiele szczęśliwsza. Przestaje brać leki przeciwbólowe – i przez długie lata ma do nich nie wrócić – a także nareszcie odżałowuje utratę Paulety.
Wsiadając do samolotu, już wie, iż nigdy już nie zagości w urugwajskiej stolicy. Jej ojciec i matka również byli tego świadomi, obserwując, jak Alberetta wychodziła z domu z walizkami. Tego dnia zaczyna nowe życie, życie u boku Maxwella, pełne szczęścia i miłości. Nawet nauczyła się podstaw holenderskiego.
Przez większość lotu śpi i spokojnie czyta „Sto lat samotności”. Ta powieść zawsze będzie jej się kojarzyła z mężczyzną jej życia. Amsterdam wita ją o poranku po bardzo długim locie, lecz panna Cruz nie jest wcale zmęczona. Wsiada do taksówki wraz z walizkami i podaje kierowcy adres mieszkania Maxa. W czasie jazdy maluje usta błyszczykiem i przeczesuje szczotką jedwabiste, jeszcze dłuższe niż ostatnio włosy. Nie wygląda na osobę, która prawie całą dobę spędziła w samolotach i na lotniskach. Ba, wygląda świeżo i o wiele lepiej niż dobrze.
I do tego w jej oczach jest radość, o którą niegdyś modlił się Maxwell.
Na zapas, jeśli Max będzie na treningu, nakazuje taksówkarzowi poczekać na nią, po czym szybko wbiega na drugie piętro kamienicy, w której narzeczony zakupił mieszkanie. Dzwoni do drzwi, lecz przez długi czas nikt ich nie otwiera. Osiemnastolatka już chce odejść, kiedy drzwi nareszcie się otwierają, a zza nich wygląda niegdyś na pewno piękna kobieta w kwiecistej chuście na głowie i bez bluzki. Zza drzwi wystaje jedynie jej głowa, lecz Alberetta zauważa również ramiączka białego stanika.
To przecież mieszkanie Maxwella. A ta kobieta z nim mieszka.
Jak rażona piorunem wybiega z kamienicy, nie pozwalając tamtej powiedzieć ani słowa, wpada do taksówki i nakazuje kierowcy udać się pod ośrodek treningowy Ajaxu Amsterdam. Ochłonąwszy już, zdanie zmienia. Nie pojedzie pod ośrodek, lecz do Zlatana Ibrahimovića, przyjaciela Maxa, którego adres dostała „na wszelki wypadek; w sytuacji awaryjnej”. Chyba obecną sytuację można za taką uznać, więc z nadzieją, iż Szwed będzie w domu, próbuje nie myśleć o kobiecie w domu Maxa.
Nie chce wiedzieć, co łączy ją z jej narzeczonym. Odpowiedź na to pytanie mogłaby być za bolesna. Kimkolwiek była, nie zmienia to faktu, iż chodziła po mieszkaniu w samym staniku, a gdyby umalowała rzęsy i nałożyła bronzer na kości policzkowe, nie można byłoby odmówić jej urody.
Mieszkanie Ibrahimovića znajduje się zaledwie sześć przecznic na wschód. Kierowca taksówki nawet pomaga przetransportować kilka walizek na pierwsze piętro, kiedy Alberetta dobija się do drzwi. Wreszcie otwiera jej zaspany i rozczochrany mężczyzna o naprawdę imponującym wzroście i kilku tatuażach na ramionach.
 – Zlatan Ibrahimović? – upewnia się brunetka drżącym ze zdenerwowania głosem. Dopiero teraz dociera do niej, że Maxwell prawdopodobnie ją zdradził.
Mężczyzna przytakuje, subtelnie ziewnąwszy.
– Alberetta Cruz, narzeczona Maxwella. Mogę wejść?


Zlatan nawet jeśli jest zdziwiony pojawieniem się tajemniczej narzeczonej Maxwella, dobrze to ukrywa. Ruchem dłoni nakazuje jej wejść, jakby domyślał się powodu jej przyjazdu.
W rzeczy samej, domyśla się.
– To jego bratowa – oznajmia, wykonując w powietrzu cudzysłów przy ostatnim słowie. Alberetta siada na sofie w zagraconym mieszkaniu, a Szwed na kilka chwil znika wraz z walizkami w pokoju gościnnym. Jakby to, iż na kilka dni tutaj zostanie, było dla niego oczywiste. – Masz ochotę na kawę?
– Z chęcią, poproszę – odpiera, wstając z sofy i podążając za nim do kuchni. Mieszkanie jest typowo kawalerskie. Małe, zagracone ubraniami i kartonami po pizzy oraz posiadające tylko najważniejsze sprzęty. – Kim ona jest?
– Bratową – powtarzając to słowo, znów wykonuje cudzysłów. – Maxwell twierdzi, że nigdy z nią nie spał, ale mieszkają ze sobą prawie pół roku, a jak tutaj przyjechała, naprawdę była ładna.
– Była? – pyta Alberetta, obserwując, jak prawie dwumetrowy Szwed zalewa dwie filiżanki zimnym mlekiem.
– Była. Max coś wspominał o chemii, o raku… Nie wiem, nie pamiętam dokładnie.
Czyżby dlatego miała na głowie kwiecistą chustę?
– Ma na imię Ava. Ava Aveiro, albo jakoś podobnie. Nieszczególnie się lubimy. Nie mówił ci nic o niej?
Alberetta przez kilka długich minut przywołuje we wspomnieniach wszystkie listy od Maxa oraz odrobinę wyblakłe wspomnienia sprzed dwóch lat z Vila Velha. I wtedy staje się jasne. Ava, żona Felipe, bratowa z Belo Horizonte, ta chora na raka. Ale Max wspominał o niej tak rzadko, a już w szczególności nie powiedział o fakcie wspólnego mieszkania z Avą.
– Niekiedy coś przebąkiwał. Ale na pewno nie wiedziałam, że ona tutaj jest.
I znów chwila milczenia, którą mężczyzna wykorzystuje na podanie brunetce kawy. Ta moczy wargi w ciepłym – i nie najsmaczniejszym – naparze, zastanawiając się nad czymś.
– Maxwell jest na treningu, prawda? – pyta po chwili. Zlatan przytakuje ruchem głowy. – Więc dlaczego ciebie tam nie ma?
Ibrahimović parska śmiechem. Powód jest oczywisty.
– Dostałem ofertę z Włoch. Świetną ofertę, a ci idioci nie chcą mnie tam puścić. Jak im pobędę wrzodem na dupie, to się mnie pozbędą albo w tym okienku, albo w zimowym, nieprawdaż?
Szatynka uśmiecha się do niego delikatnie, stwierdzając w myślach, że jest bardzo sympatycznym człowiekiem.
– Okej, Alberetto, jeśli chcesz, pójdę z tobą do Maxa, jak tylko skończy trening. Bo chyba musicie sobie co nieco wyjaśnić.
Ona przytakuje ruchem głowy, zaś Zlatan chcąc, lub też nie chcąc, rejestruje, iż jest niesamowicie piękna.
Jak Maxwell śmiał zdradzić tę niesamowitą istotę z chorowitą żonką własnego brata? Bo w to, iż Andrade z ową Avą spał, Zlatan nie wątpi, choć nie wyraża tego słowami. Panna Cruz nie powinna być narażana na jeszcze to; wystarczy, że miała okazję spotkać Brazylijkę w domu jej narzeczonego.
– Zlatan… – zaczyna brunetka, obserwując go zza kurtyny rzęs.
– Tak?
– Dzięki za wszystko.
– Potem będziesz dziękować. Teraz jeszcze nie masz za co.


Z treningu zrywa się trochę wcześniej – od kiedy Ava jest na ostatniej prostej, trener nie ma nic przeciwko. Przez dwa i pół roku Maxwell pojawiał się na treningu praktycznie zawsze trochę przed czasem i zostawał po, kopiąc wraz ze Zlatanem piłkę dla zabicia domowej nudy. Potem pojawiła się chora Ava i Andrade zaczął poświęcać jej więcej czasu, zaś Zlatan od połowy marca, kiedy pojawiła się oferta z Turynu, treningi regularnie olewa.
Jakby Ajax planował go kiedykolwiek sprzedać. Ibrahimović to jedna z najjaśniejszych gwiazd tutejszej konstelacji, więc póki co o sprzedaży nie ma mowy. Parę lat temu ci z Juventusu dostali van der Sara marnującego się w obecnej chwili w jakimś angielskim średniaku. Zlatana na pewno im nie sprzedadzą, choćby przez wzgląd na to, co zrobili ze świetnym bramkarzem. Żeby ktoś pokroju Edwina van der Sara marnował się w średnim Fulham? Do czego to już doszło, żeby tak świetny bramkarz bronił w takim nijakim klubie?
Andrade Amsterdam przemierza szybko niedużym oplem, którego zakupił za pośrednictwem Ibry od jakiegoś emigranta z… Och, już nawet sam nie pamięta skąd. W każdym razie, Ibra okazał się świetnym pośrednikiem i samochód załatwił w naprawdę niskiej cenie – to nic, że w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy opel zagościł w przydomowym serwisie kolejnego znajomego Ibry już z pięć razy.
Po paru minutach wypełnionych intensywnym rozglądaniem się za miejscem parkingowym w niedalekiej odległości od domu, a następnie parkowaniem samochodu na naprawdę wąskiej powierzchni chodnika, nareszcie dość szybkim krokiem, z torbą przewieszoną przez ramię, przemierza te kilkaset metrów dzielące go od schodów. A potem tylko dwadzieścia dziewięć schodków i jest w domu.
– Ava?! – woła głośno, pragnąc się upewnić, że ta wciąż żyje, wciąż tutaj jest. Dopiero kiedy kobieta wyłania się z kuchni, Maxwell wypuszcza z płuc powietrze, które nieświadomie tam zgromadził.
– Była tutaj – szepcze cicho Ava, ciężko opadając na sofę. Jest taka zmęczona chorobą, życiem tutaj, a to przerażenie, które widziała w oczach tamtej brunetki, udowodniło jej, iż już dawno powinna odejść. Swoją obecnością jedynie skomplikowała życie Maxowi.
– Kto tutaj był? – Maxwell jest tym szczerze zaniepokojony. Szybko ściąga buty i bluzę, porzucając przy tym treningową torbę gdzieś w okolicy drzwi. Podchodzi do Avy i mocno – ale nie na tyle, by cokolwiek jej złamać mimo jej kruchości – ją przytula. – Ava, kto tutaj był?
– Ona, Alberetta.
Maxwell przełyka głośno ślinę.
– Alberetta? – powtarza bezgłośnie, samemu w to nie wierząc. Miała przyjechać dopiero za miesiąc! – Gdzie ona jest?
– Nie wiem, kiedy mnie zobaczyła, wybiegła przerażona.
Alberetta. Serce Maxwella Andrade zaczyna o wiele szybciej bić na myśl, iż jego ukochana jest gdzieś w Amsterdamie. Jego cudowna, słodka Alberetta przyjechała do niego o wiele wcześniej. A mieli zobaczyć się dopiero w Vila Velha, wziąć tam ślub i po nim zamieszkać w Amsterdamie. Ale to nic, pojadą do Brazylii we dwoje i potem wrócą do Holandii i będą aż przesadnie szczęśliwi.
Ale chwila, co powiedziała Ava? Gdzie jego najukochańsza Alberetta jest? Nie ma jej? Jak to? Jak to uciekła? Dlaczego? Przecież nigdy nawet nie śmiał myśleć o… zdradzie. Nie zdradził jej, a ona mogła przecież o tym pomyśleć, kiedy ujrzała Avę.
A przecież Max nigdy by jej nie zdradził!
– Max, to moja wina. Gdyby mnie tutaj nie było, nie byłoby problemu…
– Cicho, Ava – nakazuje, ucałowawszy bratową w czoło. Zaraz na spokojnie zajmie się poszukiwaniami Alberetty, tylko spędzi jeszcze trochę czasu z Avą. Ava zaraz umrze, zaś on i panna Cruz mają przed sobą całe wspólne życie. – Teraz pójdziemy na spacer, dobrze? A dopiero potem zastanowimy się, gdzie może być Alberetta – wypowiada powoli każde słowo, starając się, aby nie drżał mu przy tym głos. Boi się, lecz nie może tego okazać. Nie przy Avie.
A ta posłusznie idzie przygotować się do obowiązkowego spaceru. Nie chodzą daleko, zaledwie dwa, trzy razy przemierzają ulicę, przy której mieszkają. Avie na więcej nie pozwala kondycja, która i tak podobno jest świetna jak na osobę na wykończeniu przez nowotwór kości.
Jednak podczas całego, niedługiego ze względu na formę Avy, spaceru Maxwell nie może się całkowicie skupić na bratowej. Instynktownie rozgląda się dookoła, szukając charakterystycznych dla Alberetty długich włosów w kolorze hebanowego drewna.
I są. Pod drzewem po drugiej stronie ulicy naprzeciw wejścia do kamienicy, w której Maxwell mieszka.
Alberetta.
A obok niej wysoki mężczyzna z czapką nasuniętą na oczy. Ale Brazylijczyk i tak go poznaje.
Zlatan.
Lecz nie fakt obecności Ibrahimovića przy jego narzeczonej dziwi Maxwella najbardziej – przecież sam dał jej adres Szweda. O wiele bardziej dziwne – i, nie okłamując siebie, bolesne – jest to, że na sam jego widok Alberetta odwraca się w stronę Zlatana i niesiona wściekłością wpija się w jego ust. A ramiona Szweda posłusznie oplatają tę drobną sylwetkę, która przecież należy do Maxwella.
A może już tylko należała?
Obrońca Ajaxu Amsterdam zaciska pięści, starając się zahamować wszelkie emocje. I udaje mu się to przez najbliższe kilka dni, dopóki nie dostaje z rąk Zlatana – przez te kilka dni od pocałunku z Alberettą nieobecnego na treningach, co w sumie i tak nikogo nie dziwi – kartki.
Kartkę zapełnia pismo Alberetty, a Zlatan mówi tylko jedno zdanie:
– Nie spałem z nią.
„Max, chyba się pogubiliśmy w tym wszystkim. Są rzeczy, których nie rozumiem w stosunku do Ciebie. I zakładam, że Ty ode mnie również oczekujesz wyjaśnień. Udzielę Ci ich, oczywiście, bo Cię kocham, lecz zrobię to dopiero w Vila Velha. Będę tam na Ciebie czekać do umówionego przed dwoma laty dnia. Kocham Cię. A.”
I na pewno wszystko by się ułożyło, gdyby nie fakt, iż dokładnie w dniu wylotu, na dzień przed umówionym terminem, Ava się nie budzi.
I wtedy Maxwell Scherrer Cabelino Andrade zaczyna rozumieć. Rozumieć, jak okrutny potrafi być Los.


To nie jest brzydkie miasto. Ba, to jest przecież tak piękne miasto, że drugiego takiego na świecie nie można znaleźć – tak twierdzą wszyscy, których tutaj spotkałam. Tak twierdzi ten, z którym tutaj jestem. Ten, który wcale nie chciał popełnić ze mną jednego, karygodnego błędu będącego dziełem impulsu i przypadku.
A może to Ty go popełniłeś?
Nie przyjechałeś do mnie, do Vila Velha, choć czekałam tydzień dłużej.
Nie przyjechałeś, choć mnie kochałeś.
Nie przyjechałeś!
A teraz płacę za to, że nie przyjechałeś. Jestem w Turynie, w miejscu, do którego uciekłam z Nim. On dał mi szansę na ponownie ułożenie sobie życia. Mówią na mnie Allegra, choć nie zmieniałam niczego w dowodzie. Jeden z jego znajomych przypadkiem mnie raz nazwał Allegra i się przyjęło. Jestem Allegrą. Allegrą Ibrahimović, choć w dowodzie wpisane mam Alberetta Cruz Alvetha-Ibrahimović.
Sama nie wiem, dlaczego to zrobiłam. W pewnej chwili On mnie po prostu spojrzał na mnie i zapytał, czy wybrałam termin. A ja go podałam, bo… Nie wiem. Bo Ciebie nie ma obok mnie. Bo mnie zawiodłeś, nie przyjeżdżając do Vila Velha. Bo nie wiem nawet, czy kiedykolwiek naprawdę mnie kochałeś; kochałeś tak bardzo, jak ja wciąż kocham Ciebie.


Rok 2006.


Turyn nigdy nie leżał w planach Alberetty Cruz. O nie, Alberetta Cruz miała znajdować się w Holandii ze swoim mężem, Maxwellem.
Więc dlaczego zamiast w Amsterdamie jest w Turynie i ze znudzoną miną obserwuje, jak jej mąż, Zlatan Ibrahimović, pakuje w kartony te eleganckie świeczniki, które podarowała im jego mama z okazji ślubu?
Och, to przecież takie proste – bo Maxwell nie przyjechał. Maxwell nie przyjechał, zostawił ją samą, zaś Zlatan bez słowa protestu dał jej swoją kartę kredytową, rok wolności i obietnicę, iż w czerwcu dwa tysiące czwartego roku znajdą się w Turynie. Alberetta cały ten rok spędziła na podróżach – była w Portugalii, była w Hiszpanii, była na Wyspach Brytyjskich i na Bałkanach. Była w Italii. Zwiedzała, szukała, odpoczywała. A w Turynie upatrzyła sobie cudowny dom, z którego w obecnej chwili się wyprowadzają. Zlatan nie pisnął słówkiem, kiedy go kupiła, jakby dając tym Szwedowi obietnicę wspólnej przyszłości.
Polubiła go od pierwszego wejrzenia, a przez trzy lata ich związku – jakkolwiek ten pierwszy był cholernie specyficzny, a dwa kolejne dzielili już jako małżeństwo – w pewnym sensie go pokochała. Głupotą jest, że nie można nauczyć się kogoś kochać. Alberetta nauczyła się kochać Zlatana, powoli mogąc oddać mu choć część uczucia, jakim ją obdarzył.
Ale nie, nie zapomniała o Maxwellu. Choć nie przyjechał do Brazylii, w jej sercu został na zawsze. Nadal go kocha, choć minęły trzy lata. A właściwie pięć lat od chwili, kiedy mogła się dokładnie mu przyjrzeć. Miał wtedy jajeczny blond na głowie i był niesamowicie uroczy. W Amsterdamie zjawiska jajecznicy już chyba nie było.
Chyba, bo nie zdążyła nawet zwrócić na to uwagi, całując Zlatana pod wpływem emocji.
Ona sama ma już dwadzieścia jeden lat i właśnie przeprowadza się do Mediolanu. Ale lepszy Mediolan niż sycylijskie Palermo, skąd Zlatan dostał równie interesującą ofertę. Bo w Juventusie Turyn po prostu nie chciał zostawać, nie, kiedy drużyna ta została uwikłana w aferę korupcyjną i zdegradowana do drugiej ligi.
Zlatan jest za dobrym piłkarzem na drugą ligę włoską, zaś z Interem może znów coś wygrać. Już dwukrotnie zdobył scudetto z Juventusem, ale oficjalnie zostało im one przed kilkoma dniami odebrane. Oficjalnie, bo nikt z klubu tego tytułu tak naprawdę nie oddał. A tym bardziej Zlatan.
– Legra, kieliszki wsadzać w ręczniki? – pyta Szwed, przechodząc do kuchni. Nawet on przywykł do mówienia na Alberettę Allegra, a dokładniej skrócił to do uroczego Legra. Ona sama nie zaprotestowała ani razu, bo całkiem ten skrót jej się podoba. Lepsze to od Etty, którą była zwana w Montevideo.
Rodziców o swoim ślubie nawet nie poinformowała. Wzięli go ze Zlatanem w sierpniu dwa tysiące czwartego, umeblowawszy już dom w Turynie. Pojechali specjalnie po to do Szwecji, aby rodzina Ibrahimovićów mogła w tej uroczystości uczestniczyć. Alberetta powiedziała, że nie ma kontaktu ze swoją rodziną od roku, co zostało przyjęte skinięciem głowy przez mamę Zlatana i zmianą tematu przez jego ojca. Szwecja przypadła jej do gustu, jednakże to Turyn miał być miejscem, w którym powoli stawała się panią Ibrahimović, którą nie targały wyrzuty sumienia.
Wszakże kochała Maxwella ponad wszystko i ciężko było zapomnieć. Ciężko było oswoić się z myślą, iż nie przyjechał do Brazylii, choć obiecywał.
Odgarnia na jedno z ramion czarne, sięgające obecnie do pasa włosy splecione we francuski warkocz.
– Kieliszki wsadźmy lepiej do tego koszyka z przegródkami – odpiera. – Musimy je ze sobą w ogóle brać? – pyta po chwili. Zlatan wynurza się z kuchni, przecząc ruchem głowy.
– Możemy kupić w Mediolanie inne. Po prostu myślałem, że je lubisz.
Kobieta uśmiecha się delikatnie.
– To tylko kieliszki. Komu sprzedajemy dom?
Szwed wsadza do jednego z kartonów kilka talerzy, zanim odpowiada:
– Alessandro obiecał znaleźć kupca do końca miesiąca, ale chyba jeszcze nikogo nie ma.
Alberetta cicho wzdycha, biorąc w dłonie biały, nieduży wazon z porcelany, który Zlatan przywiózł gdzieś z północnej Europy.
– Nie chcę go sprzedawać – szepcze bezgłośnie, niezadowolona z faktu, że jest tak sentymentalna. Nie lubi sentymentów, a te zdecydowanie za często się w jej życiu pojawiają.
– Rozumiem – odpiera na to jej mąż, otaczając jej sylwetkę ramieniem. – Znalazłaś go sama i od razu się w nim zakochałaś. Ale ja też go lubię, więc go nie sprzedamy.
Pani Ibrahimović podnosi spojrzenie z wazonu, po czym z czułością całuje męża.
– Dziękuję – wyszeptuje w jego tors.
– Kocham cię, Alberetto – odszeptuje w jej włosy.
– Ja ciebie też, Zlatan.
Naprawdę go kocha, choć wciąż nie tak bardzo jak Maxwella.


Mieszkanie, które Zlatan kupił w Mediolanie, przeraża Alberettę pustością. Przed nią znów ten trud meblowania wszystkiego dookoła. Ale kocha to robić. Kocha spędzać całe dnie na pchlich targach, szukając ślicznych mebli, targując się o kilka euro mniej i przede wszystkim zapominając na kilka chwil o samej sobie.
Zlatanowi to szczególnie nie przeszkadza, bo ma o wiele większy problem, o którym z żoną rozmawiać nie może. Nie żeby wątpił w jej uczucie do siebie, ale w życiu pięknej Urugwajki zawsze będzie ktoś ważniejszy od niego.
A mianowicie Maxwell.
Maxwell, którego spotyka na pierwszym treningu w nowym klubie. Maxwell, którego spotkał w połowie marca w Empoli, gdzie leczył kontuzję, choć miał się przystosować do nowej, włoskiej ligi. O tym, że Inter kupił go w styczniowym okienku z Ajaxu, Ibrahimović wiedział, lecz nie podejrzewał, że Brazylijczyk będzie w Empoli jedynie do końca tamtego sezonu. Raczej liczył na dłuższe wypożyczenie, aby spokojnie móc przygotować swoją żonę na szok, jakim niewątpliwie będzie dla niej spotkanie z byłym ukochanym po trzech latach.
Wszedłszy do szatni Interu na pół godziny przed pierwszym oficjalnym treningiem, już po zapoznaniu z większością klubowych kolegów, Zlatan Ibrahimović w uśmiechem przyjmuje grupowe „Cześć!” i odpowiada nań nienaganną włoszczyzną z lekko północnym akcentem. Del Pierro pracował nad akcentem szwedzkiego napastnika przez ostatnie dwa lata i nic z tego nie wyszło, zaś Alberetta zaciąga włoski w sposób iście latynoski.
Zlatan Ibrahimović jest w gruncie rzeczy człowiekiem o naprawdę miłym i spokojnym nastawieniu, jednak pewna doza nieśmiałości i wrodzonego, szwedzkiego dystansu czyni go osobą na pierwszy rzut oka zimną i odrzucającą. Jednak poznawszy Zlatana lepiej, odkrywa się w nim ciepłego, zakochanego w swojej żonie faceta, który z chęcią Legrze uchyliłby bram nieba i będzie walczył o jej szczęście, póki starczy mu sił.
Nie, Zlatan nie jest w żadnym stopniu zaborczy. Po prostu dla swojej rodziny zrobiłby wszystko, a obronę tych, których kocha, obrał sobie za punkt honoru. Zaś Legrę kocha bardzo i nie pozwoli jej nikomu skrzywdzić.
Zapewne uśmiech nie zszedłby mu z twarzy, gdyby w kilka minut później do szatni nie wpadł wyszczerzony od ucha do ucha, choć lekko zdyszany szatyn, którego twarz doskonale jest Szwedowi znana.
Maxwell.
– Giulia ma humorki? – pyta życzliwie Zanetti zdyszanego przybysza. Ten jeszcze najwidoczniej nie spostrzegł dawnego przyjaciela, który niesamowicie blednie w przeciągu kilku chwil.
– Humorki to mało powiedziane. Wymarzyła sobie napoleonki z czekoladą na pół godziny przed treningiem. Mancini już jest? – odpiera na to Andrade, a jego włoski rozbrzmiewa dziwną mieszkanką południowoamerykańskiego akcentu i twardej mowy Holendrów.
– Nie ma – odpiera na to Walter Samuel siedzący tuż obok nowego nabytku. – A co, Andrade? Kondycja nie ta, co powinna być? – pokpiwa.
Brazylijski obrońca zapewne by odpowiedział, jednak spojrzawszy w stronę Waltera, spostrzega Zlatana Ibrahimovića. Zresztą bladego jak ściana Zlatana Ibrahimovića, który nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa, uparcie zastanawiając się, kim może być wspomniana Giulia i czym mogą być spowodowane jej humorki.
– Zlatan? Nie podejrzewałem, że cię tutaj spotkam – stwierdza po chwili, uporawszy się już z zaskoczeniem.
O ślubie Ibrahimovića z Alberettą nie wie. Nigdy nie rozmawiali na jej temat po wręczeniu Maxowi listu od niej w czerwcu dwa tysiące trzeciego. Zresztą, ich przyjaźń jest wyjątkowo trudna do zdefiniowania i specyficzna.
– Ja tym bardziej, Max – odpiera wreszcie, przygarniając o wiele niższego przyjaciela do siebie. – Miło cię widzieć.
Jedynie Javier Zanetti odczytuje w słowach Zlatana coś, czego tam nie powinno być. A mianowicie „Wolałbym cię nigdy nie ujrzeć, wolałbym, żeby ciebie tutaj nie było, ale jesteś i nie mogę ci tego okazać”.
– Mnie również. Musimy się spotkać, nie rozmawialiśmy ze sobą od dawna.
Zlatan cicho wzdycha. Za szybko. Za szybko, by Alberetta spotkała Maxa.
– Oczywiście. I to jak najszybciej – zaś w myślach modli się, aby nie było słychać jadu, jaki przesyca jego serce.
Ten facet zranił Allegrę, zniszczył ją, zaś ona wciąż go na swój sposób kocha. I nigdy nie przestanie go kochać, o czym oboje ze Zlatanem wiedzą.
Kiedy jakiś czas później podczas rozgrzewki i przy akompaniamencie pokrzykiwania ze strony Manciniego Ibrahimović jeszcze raz spogląda na Maxwella, na serdecznym palcu jego lewej dłoni zauważa złocisty błysk. Błysk słonecznego promienia odbijanego przez ślubną obrączkę.


W drugim tygodniu od przyjazdu do Mediolanu Zlatan zapowiada wizytę kilku kumpli z drużyny. Allegrę nieszczególnie to przeraża, bo dom już umeblowała, zaś w kuchni niepodzielnie panuje jej mąż. Ona ma jedynie ładnie wyglądać i zdobyć kilka przyjaciółek do chodzenia na kawę.
W istocie o ile to pierwsze było jedynie formalnością – wszak zawsze wyglądała pięknie, przynajmniej według Zlatana – o tyle przyjaciółki do chodzenia na kawę… W przeciągu dwóch tygodni miała okazję zaprzyjaźnić się jedynie z żoną Materazziego, która do wszystkich ludzi zwraca się „kotenieńku”, zaś męża terroryzuje przy pomocy zastawy stołowej ze szczególnym upodobaniem do chochli.
– Kotenieńku, będziesz w tym wyglądała perfekcyjnie! – woła Malena Materazzi na sam widok spoczywającej na wieszaku jasnozielonej sukienki, którą Allegra zamierza na siebie włożyć.
Na te słowa na policzki pani Ibrahimović spływa spory rumieniec, choć Malena słodzi każdemu.
– Lenny, nie przesadzajmy – prosi cicho. – To tylko sukienka.
– Sukienka, która na tobie będzie wyglądać perfekcyjnie! – woła rozentuzjazmowana Włoszka. Niestety, stan entuzjazmu jest jej naturalnym stanem, chyba że akurat Marco coś przeskrobał. Wtedy Malena Materazzi popada w „stan chochli”.
– Lenny…
– Kotenieńku, cicho bądź i się w nią ubierz! – nakazuje kobieta, za nic mając protesty ze strony młodszej koleżanki.
Zapewne Allegra opierałaby się dalej, ale z salonu dociera do niej krzyk męża:
– Legra, kochanie, czekamy na ciebie!
Więc brunetka wzdycha i posłusznie zakłada na siebie ową sukienkę, kiedy Malena poprawia jej włosy upięte w luźny kok. Bardzo duży kok, zważywszy na ich długość.
– Kotenieńku, jest cudownie – cmoka z zachwytem, po czym bierze przyjaciółkę pod rękę i powoli kierują się do salonu. Powoli, bo Allegra Ibrahimović lekko chwieje się na niebotycznie wysokich czarnych platformach z czerwonymi podeszwami, a dłonią poprawia naszyjnik ze szmaragdów, jaki Zlatan podarował jej niedawno z okazji dwudziestych pierwszych urodzin.
– … I oto jest moja piękna małżonka, Allegra – Zlatan przerywa opowiadanie o czymś, wyciągając w stronę żony ramię, na którym ta wspiera się z pełnym wdzięczności uśmiechem.
Malena odchodzi w stronę męża wymieniającego zdania – najczęściej całkowicie ze sobą sprzeczne – z Julio Cruzem, zaś Allegra Ibrahimović powoli rozgląda się po salonie. W sumie jest tutaj najwyżej czterdzieści osób, w tym połowa kobiet, więc zawsze mogło być gorzej. Imprezy w Turynie były o wiele dziwniejsze, o wiele bardziej… O wiele mniej eleganckie – to chyba idealne określenie.
Zlatan całuje ją w policzek, wracając do rozmowy z kimś. Wzrok Allegry ląduje na owej osobie dopiero w kilka sekund później. Przed nią stoi niewysoka kobieta w czerwonej sukience, z rozpuszczonymi ciemnobrązowymi włosami, w których mienią wiśniowe pasemka, i z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem. Przystojny szatyn obejmuje ją ramieniem, a jest nim… Urugwajka głośno przełyka ślinę.
– Max – wyszeptuje zaskoczona. Zlatan mocniej obejmuje ją w talii, choć już dawno przewidział reakcję małżonki. Chciał ją ostrzec, lecz za każdym razem, gdy już miał to zrobić, nie potrafił wydusić z siebie ani słowa.
– Legra, proszę, nie zrób niczego głupiego – wyszeptuje jej do ucha, ale ona jakby tego nie słyszała.
Z niedowierzaniem wpatruje się w te ukochane tęczówki mężczyzny, który ją porzucił. Maxwell we własnej osobie jest tuż obok niej.
Maxwell. Jej Max. Jej cudowny, słodki i ukochany mężczyzna, z którym w pewnym sensie jest wciąż zaręczona. Pierścionek schowała w czeluściach swojej szkatułki, nie mając zamiaru na niego kiedykolwiek spojrzeć. Niestety, owa błyskotka jej wzrok przyciągała zawsze, kiedy miała gorszy dzień, ratując ją tym samym od przemożnej chęci połknięcia tabletek.
– Alberetta – odszeptuje on, również niezmiernie zdziwiony.
Zdziwiony, bo jego kobieta jest żoną jego najlepszego przyjaciela, który nawet słowa o tym nie wspomniał. Nazwał ją Allegrą, co w istocie w pewnym sensie jest prawdą, lecz skąd Maxwell Andrade mógł wiedzieć, iż Allegra Ibrahimović i jego najdroższa Alberetta Cruz to jedna osoba?
– Max, kto to jest? – pyta ciężarna szatynka w chwili, w której na dłoni Maxa jego urugwajska ukochana dostrzega obrączkę.
– Alberetta Cruz, moja narzeczona – wyszeptuje beznamiętnie Maxwell, wciąż do siebie nie doszedłszy po jej ujrzeniu. Wciąż jest taka piękna, taka niesamowita i prawdziwa. Tuż przed nim, a jednak już nie jego. – Moja żona, Giulia Andrade. Poznajcie się.
– Alberetta Cruz Alvetha -Ibrahimović, moja żona – poprawia automatycznie Zlatan, mocniej obejmując brunetkę, która bez słowa wplątuje dłoń w ciepły uścisk męża, mając nadzieję, że to tylko zły sen.
Zaś ciężarna Giulia Andrade wyrzuca z siebie jedynie niezrozumiałe dla nikogo:
– O mój Boże, to niemożliwe.
W rzeczy samej – a jednak.


Maxwell Cabelino Andrade przyleciał do Vila Velha w trochę ponad miesiąc po terminie, uporawszy się już ze wszystkim związanym z pogrzebem Avy. Alberetty już tam nie było i nie miał bladego pojęcia, gdzie jej szukać. Mogła pojechać wszędzie, mogła wrócić do Montevideo, albo znaleźć pracę w Hiszpanii.
Nie miał bladego pojęcia, gdzie jej szukać, i był przerażony faktem, iż zostawiła go bez słowa pożegnania. Wiedział tylko, że w pewnym sensie wciąż są zaręczeni, bo jego ukochana nie zostawiła w domu w Vila Velha pierścionka. Właściwie nie zostawiła po sobie niczego, co mogłoby świadczyć o jej obecności w Brazylii.
Dopiero w tydzień po pojawieniu się w domu Maxwell zauważył jedną zmianę.
„Sto lat samotności”, które leżało na stoliku nocnym, nie należało do niego. Książka należała do Alberetty, zaś jego własnej nigdzie nie było.
W ciągu następnych lat wielokrotnie przeglądał kartka po kartce ów egzemplarz dzieła Márqueza, lecz nigdzie nie było żadnej wskazówki, niczego, co pomogłoby mu odnaleźć ukochaną.
Zniknęła, a on nie wiedział, gdzie powinien był jej szukać. Nie miał bladego pojęcia, gdzie mogła być, więc musiał się poddać. Musiał oswoić się z myślą, iż stracił ją na zawsze i nigdy już nie odzyska. Nie przyjechał w umówionym terminie, bo umarła Ava, lecz Alberetta o tym nie wiedziała. A nie wiedząc o tym, mogła sobie pomyśleć, że po prostu ją wystawił. Wykorzystał, omamił pięknymi słowami, dał nadzieję, a potem bezdusznie ją jej pozbawił.
A tymczasem Maxwell Scherrer Cabelino Andrade umierał z tęsknoty i niepewności.
Oswajał się z jej odejściem przez długie dwa i pół roku, kiedy dostał ofertę z Internazzionale Milano i bez chwili namysłu ją przyjął. Półroczne wypożyczenie w Empoli i tak miał spędzić w gabinecie lekarskim, doprowadzając do normy zoperowane z grudniu kolano. A w Mediolanie może nareszcie zapomniałby o tej, którą bezpowrotnie utracił? W Holandii mieli żyć razem, wszystko było już gotowe pod ich szczęście, a po jej odejściu Maxwell nie umiał niczego zmienić. We Włoszech mógł zacząć od nowa.
I zaczął, poznając w połowie stycznia uroczą Giulię, córkę klubowego lekarza Empoli. Nie, nie zakochał się w niej. Miał na zawsze kochać jedynie Alberettę Cruz, która była całym jego światem. Z Giulią umiał jedynie się zaprzyjaźnić.
A przynajmniej przyjaźnił się do połowy marca, kiedy niemiłosiernie się spił, a Giulia była na tyle życzliwa i przyjechała po niego do klubu. Po jej przyjeździe urywał mu się film. Pod koniec miesiąca dowiedział się dwóch istotnych faktów: jego dawny przyjaciel, Zlatan Ibrahimović, nareszcie znalazł kobietę swojego życia – jakkolwiek imię Allegra, którym ją określił podczas krótkiej pogawędki po meczu Juventusu z Empoli, nic Maxwellowi nie mówiło – a także, co gorsze, miał zostać ojcem. A matką bliźniaczek miała być Giulia, z którą ożenił po kilku poważnych rozmowach odbytych z jej ojcem.
Jednak żony – obecnie w piątym, ale bardzo widocznym miesiącu ciąży – po prostu nie był w stanie pokochać, a nawet skupić się tylko na niej, martwiąc się o Alberettę. A w szczególności o to, czy przypadkiem nie zaćpała się tabletkami przeciwbólowymi. Miał nadzieję, że żyje – ba! Czuł to całym sobą – ale zawsze pozostawał margines błędu. Margines, który go niezmiernie przerażał.
Wyjazd do Mediolanu już na stałe – a w szczególności pozbycie się nadopiekuńczych w stosunku do Giulii teściów – miał być początkiem spokoju w rodzinie Andrade. Na pewno Maxwell nie zamierzał zostać zaskoczonym przez spotkanie z ową Allegrą Ibrahimović, którą okazał się nie kto inny – niespodzianka! – jak jego najdroższa Alberetta.
Wpatrując się w jej piękną sylwetkę, nie może nie poczuć się oszukanym. Ta cudowna istota miała być jego żoną, nie Zlatana. Alberetta miała nosić nazwisko Andrade! A Zlatan przez cały ten rok, kiedy był w Amsterdamie po odejściu Alberetty nie pisnął ani słówka na jej temat, choć doskonale wiedział, gdzie ona jest. Wiedział, że żyła i nie brała leków. Lub w ogóle nie wiedział o uzależnieniu, z jakiego wyciągnęło ją uczucie Maxa. I w jakie mogło na powrót ją wpędzić jego niezrozumiałe odejście.
Dopiero po kilkunastu sekundach docierają do niego słowa Giulii, jego żony. I przyszłej matki jego dzieci.
– O co chodzi? – pyta cicho Brazylijczyk, nieświadomie wciąż wpatrując się w swoją narzeczoną. Narzeczoną, którą stracił przez złośliwość Losu.
Odpowiedzi nie dostaje, a bynajmniej nie z ust Giulii.
Odzywa się Alberetta, Allegra, jakkolwiek. Odzywa się, a Maxwell zaczyna rozumieć wszystko.
Pauleta – wyszeptuje. – Poznałam po akcencie. Wciąż zaciągasz w ten przesłodki sposób, nawet po tylu latach.
Maxwell blednie, zaś Zlatan jest całkowicie zdezorientowany.
Nie powiedziała mu o niczym. Nie powiedziała mu o Paulecie.
Urugwajka wyplątuje się w objęć męża, posławszy mu jedynie krótkie, ale przepraszające spojrzenie, i podchodzi do żony swojego ukochanego mężczyzny, a niegdyś i swojej jedynej przyjaciółki.
Giulia Andrade bierze jej drobne dłonie w swoje, ciepłe i delikatne, po czym wyszeptuje po portugalsku:
– Witaj, Alberetto. Bardzo za tobą tęskniłam.
Zaś te słowa jeszcze bardziej mieszają Maxwellowi w głowie.


Alberetta Cruz-Ibrahimović przełyka głośno ślinę, nie potrafiąc zabrać dłoni z uścisku Paulety. Nie, nie tyle Paulety, co Giulii Andrade, żony jedynego mężczyzny, którego jest w stanie naprawdę kochać.
To wszystko wciąż do niej nie dociera. Obecność Maxa w tym samym mieście, obecność Paulety, która będzie miała z nim dzieci… Za dużo jak na jeden raz. Za dużo, aby to móc pojąć w krótkim czasie.
Nie widziała go od pięciu lat. Jeszcze bardziej wyprzystojniał. Wydoroślał. Pozbył się jajecznicy z głowy. Ma o wiele krótsze włosy. Stał się mężczyzną idealnym pod każdym tego słowa względem. Każdym oprócz stanu cywilnego.
Pauleta, a właściwie Giulia Pauleta Andrade miała nigdy już nie pojawić się w jej życiu, miała odejść na zawsze. Odejść, tak jak zrobił to Maxwell. A jednak oboje wrócili i w przeciągu ułamków sekundy zniszczyli wszystko, co Allegra Ibrahimović budowała przez długie lata ze swoim mężem.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wyszeptuje płaczliwie, choć wcale tego nie chciała. Nawet nie obdarza Maxwella spojrzeniem, uparcie wpatrując się w ciemnoszare tęczówki Paulety, które emanują ciepłem i przerażeniem. Przerażeniem, jakie ogarnia też Alberettę.
– Giulia… – zaczyna Maxwell, lecz i żona, i narzeczona gromią go groźnym spojrzeniem. Ten cudowny mężczyzna na kilka chwil znika ze świadomości obu kobiet. Są tylko one dwie i ciepły uścisk Paulety. Paulety, której zachowania Allegra Ibrahimović nie rozumie.
Najpierw Pauleta jej to wszystko wytłumaczy, a dopiero potem będą mogły spostrzec, w jak dziwnym świecie się znalazły.
– Musiałam. Nie radziłam sobie – odpowiada nareszcie Włoszka po ojcu, Portugalka po matce.
– Nie rozumiem – przyznaje wciąż przerażająco smutnym tonem brunetka. – Pauleto, dlaczego mnie zostawiłaś?
Giulia wydaje z siebie ciche westchnięcie, subtelnie gładząc kciukiem delikatną skórę Alberetty.
– Nie mogę ci tego powiedzieć – upiera się pani Andrade. – Po prostu nie mogę!
Alberetta na te słowa wyrywa swoje dłonie z jej uścisku i najszybciej jak potrafi na tych niebotycznych obcasach, przemieszcza się w stronę Maleny Materazzi. Jednak Maxwell chwyta jej ramię tak delikatnie jak to tylko możliwe i obraca ją w swoją stronę.
– Ja nie wiedziałem. Nie miałem bladego pojęcia… – zaczyna się tłumaczyć.
Alberetta zaciska szczękę, aby tylko się nie rozpłakać z cierpienia, jakie powoduje ciepły głos Maxa, widok jego ciemnych oczu i ten dotyk, od którego jej żołądek robi fikołki, po czym wysykuje:
– Przestań – ściąga jego dłonie ze swoich ramion. – Nie przyjechałeś. Straciłeś mnie, bo nie przyjechałeś wtedy, kiedy mogliśmy być szczęśliwi, mogliśmy sobie wszystko wyjaśnić, wybaczyć i być na zawsze razem – dodaje na pół wściekła, na pół smutna, choć stara się nie dać po sobie tego smutku poznać.
– Ale… – Maxwell milknie, bojąc się słów, jakie chciałby teraz wypowiedzieć. Słów, których nie powinien kierować do kogokolwiek, kto nie jest jego żoną. A tym bardziej nie w stronę Allegry Ibrahimović, żony Zlatana, jego przyjaciela. Jednak to robi: – Kocham cię. Kocham cię, jak nigdy nikogo nie kochałem i…
– Gdybyś mnie kochał, ona nie byłaby teraz w ciąży – jej głos ocieka jadem, choć to jedynie maska, maska, którą dość szybko spostrzega Malena przyglądająca się rozemocjonowanym oczom Allegry od jakiegoś czasu. Kilka sekund później już czule obejmuje ją ramieniem, prowadząc w stronę sypialni.
– Kotenieńku, o co chodziło?
– Lenny… ja… sama już nie wiem – odpiera powoli Allegra, opadając na łóżko. Malena Materazzi zostawia ją samą w kilkanaście minut później, kiedy nie udaje jej się niczego dowiedzieć.
Piękna małżonka szwedzkiego napastnika Internazzionale Milano jedynie szlocha w poduszkę. Po wyjściu Maleny sięga do szuflady szafki nocnej i wyciąga z niej coś, czego miała nigdy nie dotykać.
A potem łyka pół opakowania tabletek. I nie czuje niczego.
Dopiero następnego dnia rano dociera do niej, że Pauleta i Max są w Mediolanie jako małżeństwo, zaś ona wciąż go kocha z wzajemnością.


Maxwell doskonale zdaje sobie sprawę z tego, czym zakończył się wieczór. Nawet jeśli Alberetta dotychczas nie brała, po tych wydarzeniach na pewno sięgnęła po środki przeciwbólowe. Widział w jej oczach, jak bardzo przerosła ją cała ta sytuacja. Jak przerosło ją spotkanie z nim. Spotkanie z jego żoną, z Pauletą. Z Giulią, która po powrocie do domu opadła na sofę i się rozpłakała.
Siada obok niej dopiero po kilku minutach, nie mając siły nawet jej dotknąć, zaś w jego dłoni spoczywa wypełniona do połowy szklanka whisky.
– Skąd wiedziałeś? – dociera do niego pytanie żony.
– O czym?
– O wszystkim. Widziałam to w twoich oczach.
Maxwell wzdycha ciężko. To wszystko jest takie trudne.
Odkłada szklankę na niewielki stolik tuż przed sofą, nie wiedząc, czy powinien powiedzieć Giulii o wszystkim, o sobie i Alberetcie.
Ukrywa twarz w dłoniach i trwa tak przez długie minuty, podejmując w milczeniu najważniejszą decyzję w swoim dotychczasowym życiu.
A potem opowiada jej o wszystkim, co wydarzyło się pewnego lata w Vila Velha oraz Amsterdamie w dwa lata później. Opowiada, nieświadomie pokazując swojej żonie, że zawsze będzie kochał tylko tę jedyną.
Alberettę.


Giulia Andrade subtelnie ziewa, spojrzawszy na zegarek. Szósta rano, a Maxwell dopiero skończył swoją opowieść. Opowieść o dziewczynie, którą Giulia Pauleta Andrade poznała przed lat przez jeden głupi, pomylony list.
– Kochanie jej to gwarancja cierpienia – wyszeptuje Włoszka.
Jej mąż spogląda na nią zdziwiony.
– O czym ty mówisz?
Giulia parska ironicznym śmiechem, wstając z sofy i udając się do łazienki.
– Doskonale wiesz o czym.
O tak, Maxwell doskonale wie, o czym mówi jego żona. Lecz teraz jest za wcześnie, by przyznał się do tego przed samym sobą.
Jest za wcześnie, by zrozumieć, że to małżeństwo było pomyłką nie tylko jego, ale i Giulii.


Czy Zlatan Ibrahimović się boi, obserwując wtuloną w jego tors, śpiącą Allegrę następnego poranka?
Tak, zdecydowanie się boi. Boi się pytań, jakie padną z jej ust po obudzeniu. Boi się tego pełnego boleści spojrzenia, jakim zostanie obdarzony przez żonę. A przede wszystkim boi się tego, o co musi zapytać. Boi się tego, co usłyszy z jej ust o Giulii Andrade – lub też Paulecie? Niewiele zrozumiał z tamtej chaotycznej rozmowy prowadzonej przez Maxwella, jego żonę i Allegrę – i tym, skąd Alberetta ją zna.
Delikatnie gładzi jej ciemne, długie włosy spoczywające na jasnopomarańczowej poszewce z jedwabnej tkaniny. Jest taka piękna, gdy śpi. Taka jedynie jego.
Ma ją u swego boku już drugi rok, lecz wciąż nie umie do tego przywyknąć. Zakochał się w niej już w chwili, kiedy ujrzał ją roztrzęsioną widokiem Avy w drzwiach swojego mieszkania. Chyba właśnie przez to, że już tamtej chwili ją kochał, nie przerwał felernego pocałunku, który zniszczył wszystko pomiędzy Maxem a Alberettą. I chyba właśnie dlatego nie wspomniał jej o śmierci Avy – choć dowiedział się o tym dopiero w połowie grudnia, bo Maxwell, chcąc uniknąć niewygodnych kondolencji, uparcie powtarzał, iż bratowa wróciła do Brazylii.
Allegra Ibrahimović mruczy coś pod nosem, powoli otwierając oczy. Nie zważając na fakt, iż dopiero co się obudziła, Zlatan delikatnie ją całuje.
– Dzień dobry, kochanie – szepcze, wciąż gładząc dłonią jej ciemne włosy. Allegra z uśmiechem układa głowę tuż nad jego sercem i wsłuchuje się w miarowe bicie, które jest przeznaczone jedynie dla niej.
– Dzień dobry – odszeptuje wreszcie, uroczo ziewnąwszy. – Nie masz treningu?
Zlatan chichocze, co powoduje zaspanie wymalowane na twarzy żony. Alberetta nie ma pojęcia, co się dzieje dookoła niej, i nie wygląda na taką, która chciałaby przez najbliższe godziny to zmieniać.
– Legra, kochanie, mecz mamy dziś wieczorem. Muszę być na San Siro dopiero popołudniu.
Dwudziestojednolatka ponownie ziewa, podnosząc głowę z torsu męża. Jej ciemne oczy wciąż lśnią snem.
– Och, dziś niedziela – stwierdza, błądząc dłońmi gdzieś po idealne wyrzeźbionych mięśniach brzucha Szweda. – Masz ochotę na śniadanie, czy może… – przerywa z uwodzicielskim uśmiechem, zaś Zlatan natychmiast pojmuje wszystko. Jeszcze nie przyswoiła sobie wczorajszego wieczoru, powrotu Maxwella z ciężarną małżonką u boku, a teraz zamiast się z tą świadomością oswajać, próbuje odciągnąć od tego swoją uwagę.
Zlatan cicho wzdycha, zbierając w sobie naprawdę wielkie pokłady samoopanowania, aby przerwać sytuację, która zaraz mogłaby nastąpić – wszak jego żona jest kobietą piękną i pragnie jej o każdej porze dnia i nocy od chwili poznania.
Wyciąga spod pościeli jej dłonie i składa subtelne pocałunki na każdym z palców. Allegra jest tym odrobinę zdziwiona, ale nie wydaje się, aby jej to przeszkadzało.
– Legra, musimy porozmawiać – zaczyna Zlatan, splótłszy swoją dłoń z jej.
Dopiero teraz w jej oczach sen ustępuje niepokojowi. Nie wie, o co chodzi Ibrahimovićowi, co udowadnia, pytając:
– O czym, kochanie? Nie wiem, co masz na myśli – i choć jej głos nie zdradza uczuć, Zlatan wyczytuje wszystko z jej twarzy.
Twarz Alberetty Cruz-Ibrahimović jest niczym otwarta księga dla kogoś, kto nauczył się z niej czytać. A tym kimś z pewnością jest Zlatan, który w jej pięknych rysach wyraźnie widzi mieszankę strachu, bólu, niedowierzania i pragnienia niepamiętania o czymkolwiek.
– Wiesz – rzuca cicho. – Wiesz, ale się tego boisz. Nie masz czego, Allegro. Tylko opowiedz mi, skąd znasz żonę Maxwella, proszę – ostatnie słowo rozbrzmiewa w uszach Alberetty niczym jęk pamięci, pamięci uwolnionej z klatki, w której miała zostać po wsze czasy.
Brunetka cicho wzdycha, po czym beznamiętnym tonem zaczyna snuć opowieść o dziewczynie, którą podobno znała.

„– Kochasz mnie, Pauleto?
– Oczywiście. Nie umiałabym cię nie kochać, Alberetto. Kocham cię o wiele bardziej, niż mi się wydaje.
– Ja ciebie też kocham, moja droga przyjaciółko.”

Kilka łez.
Niemożność wyduszenia z siebie choćby słowa więcej.
I ten niesamowity ból przeszywający serce Allegry Ibrahimović.
Ból, który musi pokonać, aby móc skończyć opowieść.
A pod jej koniec będzie jeszcze bardziej bolało.

„– Alberetto? Alberetto, jesteś tam?
– Jak mogłaś?!
– Nie płacz, kochanie.
– Nie nazywaj mnie tak! Nie masz prawa! Nie jesteś tego wszystkiego warta, nigdy nie byłaś!
– Kocham cię, Alberetto.
– Kłamiesz! Zawsze kłamałaś. Byłam dla ciebie nikim, osobą, którą warto było się zabawić, co?!
– Zawsze szczerze cię kochałam. Ale ja już dłużej nie potrafię, Alberetto. Proszę, wybacz mi, kochanie.
Piiiik. Piiiik.
Sygnał przerwanego połączenia.”

Alberetta Cruz-Ibrahimović szlocha cicho w ramionach swojego męża, skończywszy już opowiadać historię Paulety, a właściwie Giulii Andrade, która odebrała jej jedną prawdziwą miłość jej życia.
Jej mąż jedynie jeszcze szczelniej otacza jej drobną sylwetkę, aby mogła powoli dojść do siebie w poczuciu bezpieczeństwa i miłości, jaką zawsze będzie ją darzył.
– Oszukała mnie. Odeszła, choć przysięgała. A teraz wróciła, i do tego z nim u boku. Wiesz, jak bardzo mnie to zabolało? – wyrzuca z siebie kolejne słowa, wciąż cicho szlochając. Łzy dają ujście nadmiarowi emocji, pozwalają powoli zrozumieć wszystko, co się wydarzyło.
Maxwell ma żonę. Jego żona to Pauleta. Pauleta za kilka miesięcy urodzi mu dziecko.
Trzy krótkie prawdy, które bezlitośnie ranią serce Allegry Ibrahimović. Trzy zdania, przez które znów zaczęła brać tabletki, choć przysięgała Maxwellowi, iż nigdy do tego nie wróci.
A jednak wróciła. I powiedziała o wszystkim Zlatanowi, mężczyźnie, który teraz mocno ją do siebie tuli, z każdą łzą coraz bardziej nienawidząc państwa Andrade.
– Ciiii, nie płacz, Legra – szepcze uparcie w jej włosy, choć wie, że to nic nie da. Alberetta wciąż będzie ronić ciężkie łzy, nie potrafiąc zapomnieć o czymś, co przeminęło. O czymś, co mając być wiecznością, nigdy nią nie zostało.
– Zlatan? – kobieta lekko unosi głowę, jedynie na tyle, by móc spojrzeć mu w ciemne, ciepłe oczy.
– Tak, najdroższa?
– Nie zostawisz mnie nigdy?
– Nigdy – zapewnia gorliwie, lecz dla niej to za mało.
– Obiecaj – domaga się.
– Obiecam ci coś innego. Obiecam ci, że nigdy nie będę cię blokował bez względu na decyzję, jaką podejmiesz. Masz wolną rękę, a ja zaakceptuję wszystko.
Allegra skina głową, lecz po chwili zadaje kolejne pytanie:
– Dlaczego?
– Bo cię kocham, Legro. Kocham cię i tyle.
Brunetka skina głową na znak, że rozumie, lecz przez najbliższych kilka minut milczy. Na jej twarzy jest wyrysowane to, co próbuje z siebie wydusić, ale słowa nie chcą zabrzmieć. Nie teraz, kiedy znów uświadomiła sobie, że Maxwell, ten, którego kochała, kocha i zawsze będzie kochać, jest w Mediolanie z jej niegdyś najlepszą przyjaciółką. A ona może i na swój sposób kocha Zlatana, jednak nie jest to nic ponad uczucie, jakim darzy Andrade.
– Ja ciebie też kocham, Zlatan – wyszeptuje nareszcie, upewniając Szweda w czymś, co od dawna wydawało mu się całkiem realną perspektywą, której mimo to nie chciał do siebie dopuścić.
Zlatan Ibrahimović jest dla Alberetty Cruz-Ibrahimović, swojej własnej żony, niczym więcej jak nagrodą pocieszenia za uczucie, które utraciła przez błędy sprzed trzech lat.


Pierwszy trening po pamiętnej już na zawsze dla pewnego Brazylijczyka i jego włoskiej żony imprezie ma odbyć się w poniedziałek o dziewiątej rano.
Maxwell budzi się bez pomocy budzika – po latach wstawania o zbliżonej porze jego zegar biologiczny stał się nim sam dla siebie – gdy Giulia jeszcze śpi. Aby tylko jej nie obudzić, przez ponad pięć minut wyplątuje się z jej objęć. Gdyby została przypadkiem wybudzona z błogiego snu, zapewne zachciałaby muffinek z malinami – jak w ostatni piątek – lub też czegoś równie szalonego, na co Maxwell nie ma czasu o poranku.
Delikatnie całuje ją w czoło przed wyjściem z sypialni, zapinając przy tym suwak klubowej bluzy. Ostatni raz przed wyjściem do kuchni obrzuca wzrokiem dużą, beżowo-złotą sypialnię, stwierdzając przy tym, iż Alberetta urządziłaby ją o wiele przytulniej. Owszem, wnętrze jest ciepłe, lecz czegoś mu brakuje
Czegoś, co mogłaby mu nadać jedynie ta niesamowita Urugwajka, którą utracił, a która wróciła w sobotni wieczór jako żona Zlatana.
Cicho wzdycha na samą myśl o Alberetcie. Nie powinien o niej myśleć, nie teraz, kiedy ona została żoną Zlatana, zaś on ślubował wieczność Giulii.
Giulii lub też Paulecie, tej samej, która niegdyś zostawiła Alberettę samą. Tej, dzięki której Alberetta o mało nie odebrała sobie życia. Lecz gdyby tego nie zechciała zrobić, zapewne nie pojawiłaby się w Vila Velha w momencie, który wybrało Przeznaczenie.
Podczas usilnej próby zrozumienia, dlaczego to akurat Giulię Pauletę musiał wziąć za żonę, uruchamia elektryczny czajnik, zaś do dużego kubka wrzuca trochę kawy rozpuszczalnej. Gotująca się woda cicho bulgocze, kiedy Maxwell wciąż nie umie tego zrozumieć.
Dlaczego akurat ona, ta kobieta, która tak bardzo skrzywdziła Alberettę?
Przecież w tym musi być jakiś głębszy sens, którego on nie potrafi dostrzec.
„Kochanie jej to gwarancja cierpienia” – rozbrzmiewają mu z głowie słowa Giulii, które powiedziała o poranku po tamtej ciężkiej dla obojga nocy. A może tak…
Maxwell szybko potrząsa głową, odganiając od siebie tak abstrakcyjną myśl. Nie mógł być częścią planu, który miał doprowadzić do spotkania Alberetty i Paulety.
To zdecydowanie za duży absurd, co stwierdza podczas zalewania kawy. Potężny łyk gorącego, kofeinowego napoju od razu stawia jego wszystkie zmysły na nogi, co doprowadza do ponownego stwierdzenia, iż ta teoria to absurd. A absurdy są tym, co nigdy się nie spełni. Pauleta co najwyżej mogła być powodem, przez który znalazł prawdziwą miłość w postaci jej niegdyś najlepszej przyjaciółki. Lecz na pewno nie jest czymś docelowym.
Bo tutaj chodzi przede wszystkim o to, że tylko przy Maxwellu Alberetta może być szczęśliwa. Zaś Maxwell poczuje się pewnie jedynie u jej boku, mogąc do woli wtulać twarz w jej hebanowe włosy i szeptać po portugalsku, jak bardzo ją kocha.
Bierze kolejny łyk kawy i spogląda na zegarek. Za pół godziny musi być w ośrodku treningowym i powinien już wychodzić, jeśli chce zdążyć złapać Zanettiego dwie ulice od domu.
Ale podczas wiązania sznurówek adidasów do głowy wpada mu coś, co staje się motywem przewodnim tego dnia.
Wzrusza ramionami do swojego lustrzanego odbicia i sięga po niewielki kawałek kartki, jaki znajduje w holu.
„Nie martw się o mnie i nie czekaj z kolacją. Wrócę późno, idę po treningu na miasto z Maiconem. M.”
Oby tylko wszystko wypaliło, a Ibrahimovića po treningu nie było w domu.
I, co najważniejsze, oby była tam ta, którą mąż zwie Allegrą.


Poranek w domu Zlatana i Allegry zaczyna się dość klasycznie od głośnego wejścia Maleny Materazzi z mężem oraz trzymaną przez niego dostawą świeżego pieczywa. Robią przy tym tyle hałasu – klucze dostali już czwartego dnia znajomości „na wszelki wypadek” – że i Zlatan, i jego żona z łóżka zrywają się z niezadowolonymi minami.
– Zabierz Lenny ten klucz, bo kiedyś mnie trafi szlag i dam jej o poranku z patelni – syczy Szwed, pocałowawszy żonę w policzek.
– Jest pod łóżkiem – odpiera na to zaspana brunetka. Zlatan unosi zdziwiony brwi.
– Po co ci patelnia pod łóżkiem?
– Na zapas. W Londynie się nauczyłam, że bez patelni ani rusz – uśmiecha się przez sen w sposób bardzo głupi. Zlatan postanawia fakt ten przemilczeć, ale ciekawość wygrywa i spogląda pod łóżka.
Rzeczywiście. Sporych rozmiarów patelnia leży sobie w spokoju, będąc na wyciągnięcie ręki w chwilach zagrożenia. Na przykład w momencie, kiedy o sypialni wchodzi Marco na wyraźny rozkaz swojej despotycznej małżonki, która uwija się w kuchni nad śniadaniem dla Zlatana i Allegry.
– Materazzi, nie interesuje mnie, czy Lenny ma przy sobie chochlę, czy jej nie ma – warczy pani Ibrahimović i choć jej głos tłumi poduszka, wciąż jest to na tyle wyraźne, by Marco się lekko spiął. – Ja mam pod łóżkiem patelnię i nie zawaham się jej użyć, jeśli natychmiast stąd nie wyjdziesz.
Te dwa zdania działają o wiele lepiej od każdej innej metody perswazyjnej, bo zastraszony Marco wychodzi z pokoju, nawet słowem się nie odezwawszy. Ale i Zlatan, i Legra są zmuszeni wstać, bo prędzej czy później w sypialni pojawi się Malena, a Maleny nie da się wygonić przy pomocy groźby czynnej napaści z patelnią jako narzędziem zbrodni, co kusi Legrę każdego poranka, którego Malena Materazzi odważa się wkroczyć w progi tego domu przed dziesiątą rano.
A jest dopiero siódma trzydzieści, na Zlatana czeka trening, a Allegra i Lenny udadzą się na rytualne zakupy, następnie kawę po wiedeńsku i sernik z brzoskwiniami tuż przy butiku Valentino, a potem kolejna rundka po sklepach i wizyta w kinie na południowym seansie starych włoskich filmów. Po filmie obie panie zaliczają jeszcze lunch w centrum Mediolanu – Legra zdecyduje się na łososia norweskiego grillowanego w migdałach, zaś Malena gustuje w fettuccine alla papalina – po czym wracają do domów, gdzie Malena zajmuje się dziećmi i obiadem dla męża, zaś Legra ogląda seriale, spaceruje i czyta powieści. Głównie Márqueza.
Kiedy wraca do domu dzisiejszego dnia, zauważa stojący tuż przy bramie samochód nienależący do żadnego z sąsiadów. Ale ignoruje to z myślą, iż zapewne do signiory Cavezzi przyjechała wnuczka.
Ale jednak nie. Na schodach prowadzących na czwarte piętro siedzi Maxwell z bardzo znużoną miną. Na widok swojej narzeczonej – wszak zaręczyn nigdy oficjalnie nie zerwali – podrywa się nagle i nim Alberetta jest w stanie wydusić cokolwiek, on pyta:
– Możemy poważnie porozmawiać?
Zdziwiona Urugwajka jedynie przytakuje ruchem głowy i wpuszcza mężczyznę do pustego mieszkania – Zlatan i tak wróci dopiero za jakieś trzy godziny, a może i później, w zależności czy Materazziemu i Cruzowi znów zechce się szlajać po pubach. Mancini nigdy tego nie pochwalał, ale z racji iż cała trójka kolejnego dnia jest w pełni sprawna, nie odmawia im tej przyjemności.
Maxwell nawet nie rozgląda się po mieszkaniu, w którym gości drugi raz. Szybko przechodzi do salonu i, usiadłszy na sofie, wskazuje miejsce obok siebie brunetce. Alberetta Ibrahimović automatycznie siada obok niego.
– Obiecałaś, że sobie wszystko wyjaśnimy w Brazylii – zaczyna Maxwell Andrade.
– Nie przyjechałeś, choć czekałam o tydzień dłużej – przerywa mu kobieta rozżalonym tonem. Z jednej strony nie chce już wyciągać na wierzch spraw sprzed trzech lat, lecz muszą sobie wreszcie wyjaśnić wszystkie wątpliwości.
– Miałem bilet w dłoniach, walizki były spakowane i czekały wraz ze mną na wylot, ale dzień wcześniej zmarła Ava. Nie mogłem przyjechać do ciebie, a organizacja pogrzebu w Brazylii, w tym przetransportowanie jej ciała do Belo Horzonte zajęło mi dużo czasu. Po prostu nie mogłem przyjechać, a kiedy już mi się udało wszystko zorganizować, ciebie nie było w domu!
– Nie wiedziałam… Zlatan nie powiedział ci, gdzie jestem?
– Nie wiedziałem, że Zlatan mógłby mieć cokolwiek wspólnego z twoim zniknięciem. Nie miałem pojęcia, gdzie mógłbym cię szukać. A uwierz mi, że poruszyłem niebo i ziemię, żeby cię znaleźć!
– Zlatan nie powiedział mi, że Ava nie żyje…
– Bo nie wiedział. Tydzień przed jej śmiercią pojechał do Szwecji na wakacje i wrócił dopiero na początku sierpnia, starając się tak bardzo utrudnić życie trenerowi, jak tylko potrafił. O Avie nie powiedziałem nikomu aż do połowy stycznia; dowiedzieli się przypadkiem, bo spotkali jej lekarza gdzieś na mieście. A właściwie Pienaar spotkał i rozgadał wszystkim. Nie powiedział ci potem?
– Nie. Byłam wtedy w Lizbonie, a Zlatan często do mnie dzwonił. W maju kupiłam dom w Turynie, a właściwie Zlatan kupił dom, który ja wybrałam i urządziłam. Nawet się nie oświadczał, po prostu wiedzieliśmy oboje, że na wakacje za niego wyjdę.
– Kiedy dokładnie?
– Siedemnasty sierpień dwa tysiące cztery, godzina osiemnasta piętnaście, Urząd Stanu Cywilnego w Malmö. Była jedynie jego rodzina. Miesiąc wcześniej sfinalizowali jego transfer do Juventusu i po ślubie od razu tam się przeprowadziliśmy.
– Kiedy go spotkałem w marcu, jak Juve grało w Empoli, powiedział, że ożenił się z Allegrą.
– Żona Del Pierro nazwała mnie jako pierwsza Allegrą. Jakoś z czasem się to przyjęło. A Pauleta?
– Nie wiedziałem. Dla mnie była Giulią, córką klubowego lekarza Empoli. Portugalski znała, bo jej matka była Portugalką, ale nie wspominała, że nazywa się Pauleta.
– Nie wierzę, że nie wspomniała choćby o tym, że mieszkała w Porto.
– Mówiła. Ale ile jest Giulii, które mieszkały kiedyś w Porto? A o tobie nigdy nie wspominała. Jej ojciec wspomniał raz o jakiejś przyjaciółce, ale dla Giulii to był temat tabu.
– A potem się z nią przespałeś – wtrąca gorzko.
– Byłem pijany, nic nie pamiętam z tamtej nocy. Dla mnie ona nigdy się nie wydarzyła, ale Giulia wpadła i musiałem się z nią ożenić. Nigdy jej nie kochałem, Alberetto – dodaje, dotykając jej dłoń. Ona szybko ją zabiera, bojąc się uczuć, jakie jego dotyk może obudzić.
Bo zawsze kochałeś mnie… – dopowiada ona bardziej do siebie niż do niego, lecz powoli znów zaczyna wierzyć w te słowa. Maxwell ją kocha, zawsze ją kochał i nigdy nie przestanie.
– Zawsze kochałem ciebie – powtarza po niej bardzo cicho. Lecz tym razem nie odważa się na powrót jej dotknąć, jakby była to zbrodnia wobec Giulii. Mimo wyszystko zostanie ojcem dzieci Giulii i niczego nie może zmienić.
– Pauleta wie?
– Powiedziałem jej wszystko. Ale ona nie sprecyzowała, dlaczego cię zostawiła. Nie wiedziała, że to akurat z tobą planowałem życie, nie miała bladego pojęcia.
Alberetta Ibrahimović uśmiecha się pod nosem.
– Przeznaczenie wiedziało, co robi.
W końcu, po wielu latach samotności i tęsknoty Alberetta Cruz odważa się oprzeć głowę na ramieniu Maxwella, jedynego mężczyzny, którego była zdolna pokochać szczerze i bez przymusu, a ten natychmiast otacza ją ramieniem, szepcząc:
– Wrócisz do mnie? Teraz już wszystko będzie tak, jak planowaliśmy, prawda?
Kobieta ciężko wzdycha, po czym musnąwszy delikatnie jego wargi, znów się odsuwa.
– Mogę cię kochać – zaczyna powoli, a serce pęka jej z żalu. – Mogę chcieć z tobą być i mogę się na to zgodzić. Mogę to zrobić, bo przecież tak miało być, nieprawdaż? Ale mogę też wtedy zranić Zlatana, Pauletę i wasze dzieci. A rodzina, ale taka prawdziwa rodzina, jest najważniejsza. Ty już ją masz, Pauleta niedługo rodzi, a ja i Zlatan w pewnym sensie… Dobrze mi z nim. Kocham cię, Max, ale przy nim jestem pewna spokojnego jutra.
Andrade nieznacznie skina głową, a pięć minut później już po prostu nie ma go w mieszkaniu państwa Ibrahimović. Tego dnia Alberetta Cruz-Ibrahimović po raz kolejny bierze leki przeciwbólowe, nie mogąc opanować innym sposobem płynących po policzkach łez.
Zlatanowi nigdy nie mówi o tej rozmowie, przez następny rok unikając towarzystwa Maxa i jego żony. A po każdym spotkaniu z nimi faszeruje się lekami, płacząc w poduszkę.
W grudniu dwa tysiące szóstego roku w szpitalu w Mediolanie Giulia Pauleta Andrade rodzi bliźniaczki – Allegrę Amalię zwaną Frappe i Chiarę Dominicę zwaną Moccą, dwie cudowne istotki posiadające czekoladowe tęczówki Maxwella Scherrera Cabelino Andrade, który tamtego dnia obdarza ich matkę nieszczerą, udawaną miłością, jaka rodzi się z wdzięczności i tęsknoty za Alberettą. Kocha Giulię jedynie za to, że urodziła mu te dwie wspaniałe dziewczynki.
W grudniu dwa tysiące szóstego roku w szpitalu w Mediolanie Alberetta Cruz Alvetha-Ibrahmović dowiaduje się o złośliwym raku wątroby i szansie na przeżycie może dwóch, trzech lat bez chemioterapii, na którą nie wyraża zgody. I mimo nalegań swojego męża, wydaje na siebie wyrok; wyrok, którego wykonanie odwlekało się od pamiętnego majowego dnia pięć lat wcześniej, a tamten dzień na zawsze zaważył na jej życiu.


I jak wciąż tęsknię za Tobą.
Tęsknię, bo męczy mnie towarzystwo żon Jego przyjaciół. Męczy mnie północny akcent rozbrzmiewający w śpiewnej włoszczyźnie wszystkich dookoła. Męczy mnie pogoda, wahania temperatur, a nawet i zimowy śnieg.
 Męczy mnie bycie Allegrą i uczenie się kochania Go, choć nigdy nie przestałam kochać Ciebie. Nigdy nie przestanę, bo nie będę do tego zdolna. Choćby świat się miał kończyć, choćby wszystko obracało się w nicość, ja będę wciąż myślami przy Tobie, a jeśli Ty przetrwasz, ja przetrwam wraz z Tobą, bo jesteś częścią mnie. Lecz jeśli wszystko obróci się w nicość, a Ty wraz ze wszystkim, zaś ja pozostanę, będę wraz z Tobą tam, gdzie się znajdziesz.
Nie umiałabym żyć ze świadomością, iż Ciebie nie ma na tym świecie. Jesteś moim „wszystko”, jesteś sensem tego nędznego żywota, jaki wiodę u Jego boku tutaj, w Turynie.


Rok 2007.


Zlatan Ibrahimović przez wiele długich tygodni nie potrafił pogodzić się z myślą, iż jego żona, jego cudowna Allegra, na potęgę ćpa proszki przeciwbólowe. Tego przeklętego nowotworu dorobiła się w cztery miesiące od przyjazdu do Mediolanu, od spotkania Maxwella i Paulety, nagminnie faszerując się mieszkanką leków przeciwbólowych, nasennych i uspokajających. Niekiedy nawet brała antydepresanty, lecz te otumaniały ją doszczętnie, więc dość szybko się z nimi pożegnała.
A Zlatan obserwował to i akceptował, nie potrafiąc się sprzeciwić. Wszak był jej nagrodą pocieszenia, jej wynagrodzeniem za niespełnione marzenia, jakie snuła z Maxwellem w Vila Velha lata temu. Na zawsze, do jej końca pozostanie nagrodą pocieszenia, z czym powoli się godzi. Alberetta będzie kochała jedynie Maxwella, co Zlatan – zakochany przecież w swej cudownej żonie na zabój – musi zaakceptować. I akceptuje nawet widok Allegry połykającej o wiele za dużo tabletek o poranku.
Akceptuje też jej brak zgody na chemioterapię. Jakkolwiek jest to przykry prezent na święta – o jej nowotworze dowiadują się na dzień przed wylotem do Szwecji na rodzinne obchody Świąt Bożego Narodzenia – Ibrahimović po prostu rozumie. Alberetta Cruz już raz chciała odebrać sobie życie, już była oswojona ze śmiercią, kiedy stanęła po raz pierwszy w drzwiach jego mieszkania w Amsterdamie.
To smutny fakt, z którym jej mąż nie może walczyć. Nie walczy też z Alberettą, gdy ta w połowie marca mija się z nim na korytarzu, targając dwie duże torby.
– Gdzie jedziesz? – pyta po prostu, ucałowawszy jej policzek. Allegra delikatnie wzdycha.
– Do Turynu, muszę pobyć sama ze sobą – odpiera, znikając za drzwiami.
Zlatan Ibrahimović, najwspanialszy mąż, jaki kiedykolwiek mógł się trafić większości kobiet, przez następne tygodnie nawet słowem nie wspomina o swojej żonie na treningach, zaś o jej chorobie nie mówi nawet najbliższym – jedynie on, Alberetta i Malena wiedzą, iż brunetka niedługo umrze.
Nie dziwi też Zlatana, iż w dwa tygodnie po wyjeździe Allegry Maxwell Andrade nie pojawia się na treningu w ogóle, zaś Maicon długo coś szepcze klubowemu lekarzowi, który potem podaje do informacji publicznej, iż brazylijski obrońca zapadł na zapalenie płuc.
Ale Zlatan swoje wie, lecz nie chce nawet protestować zaistniałej sytuacji. Miłość Allegry utracił w chwili, kiedy ta znów ujrzała Maxa, i już nigdy jej nie odzyska.


To Malena powiedziała mu, gdzie jej Alberetta. Lub też Allegra, jak sama Lenny ją nazwała. I to Malena Materazzi nakazała mu wsiąść w pociąg i pojechać do Turynu, aby nareszcie mogło spełnić się to, co przeznaczyli sobie wiele lat wcześniej.
Malena Materazzi powiedziała mu wszystko oprócz jednego. Nie wspomniała ani słowem o stanie zdrowia Alberetty, która w chwili otwarcia drzwi domu w Turynie jest niezdrowo blada i prawie słania się na nogach. Maxwell bez słowa bierze ją w ramiona, szepcząc przy tym:
– Teraz mnie stąd nie wygonisz. Zostawiłem ją, bo chcę być z tobą.
– Bo mnie kochasz – wyszeptuje cicho brunetka, ufnie oddając się jego ramionom. Nie miała siły do życia przez ostatnie tygodnie, lecz przy Maxwellu na pewno się ułoży. Zostały jej jeszcze ponad dwa lata życia – tak deklarowało całe stowarzyszenie mediolańskich onkologów – i chce spędzić ten czas z miłością swojego życia. Teraz nawet nie widzi sensu do dalszej walki ze swoimi uczuciami, z Maxem i Przeznaczeniem.
– Bo zawsze będę cię kochał ponad wszystko – dopowiada Maxwell, rozglądając się po jasnym salonie domu w Turynie. Alberetta zdążyła wszystko wysprzątać i mniej więc na nowo się tutaj urządzić, więc pomieszczenie jest całkiem przytulne. Na kilka najbliższych dni powinno wystarczyć, a potem wrócą do Mediolanu i Maxwell znajdzie im jakiś nieduży lokal w okolicy miasta.
Ułożywszy drobną sylwetkę ukochanej na sofie, Maxwell siada na podłodze tuż obok, wciąż ściskając jej dłoń w swojej.
– Jesteś blada, kochanie – stwierdza, błądząc wzrokiem po jej twarzy. Alberetta ma przymknięte powieki i nie oddycha jej się najlżej.
– To przeziębienie, nic groźnego, już przechodzi – odpiera, obracając się na bok, aby móc patrzeć wprost w utęsknione ciemne tęczówki brazylijskiego obrońcy Internazzionale. Andrade delikatnie muska dłonią jej policzek, na co ona się jedynie uśmiecha. – Kocham cię – wyszeptuje wreszcie.
– Czekałem na te słowa od lat, ale było warto – odpiera piłkarz, rozbawiając Alberettę. – Mam twoją książkę.
Tym razem to Urugwajka nieznacznie się uśmiecha, starając się wcale nie myśleć o następstwach dzisiejszych wydarzeń. Bo cokolwiek się stanie, przez to Pauleta znienawidzi ją jeszcze bardziej, a Zlatan po jej śmierci zostanie ze złamanym sercem. O Maxwellu – nieświadomym choroby i mającym nie dowiedzieć się o niej przedwcześnie – nie wspominając. Kazałby jej wziąć chemię, zaś ona nie umiałaby mu odmówić i zrobiłaby to, nienawidząc całego świata i cierpiąc w milczeniu. A potem nastąpiłby nawrót choroby i cały cykl zacząłby się od nowa. I tak w kółko aż to śmierci.
Czy nie łatwiej będzie od razu się poddać? Po co walczyć, jeśli i tak przyjdzie jej odejść?
– Zostawiłam ci ją ze wskazówkami – wyszeptuje.
– Niczego nie znalazłem. A szukałem w niej jakiegokolwiek znaku przez całe lata.
– Wiem. Bo nie mogłeś znaleźć znaku w książce. Książka była wskazówką, ona i list.
Maxwell przełyka głośno ślinę.
– List? – powtarza słabo.
Brunetka wstaje z sofy i siada obok niego na podłodze, wtulając się w jego tors.
Kochany, sama już nie wiem, co o tym myśleć – zaczyna powoli prawie dwudziestodwuletnia Alberetta Cruz, odzyskawszy nareszcie sens swojego życia. Lecz jej głos jest cichy i nie brzmi tak, jak brzmieć powinien głos zdrowej i silnej kobiety. – Nie było cię; wciąż cię nie ma przy mnie, tutaj, w Vila Velha. A mieliśmy sobie wszystko wyjaśnić, a mieliśmy brać ślub i być na zawsze razem. Czekam na ciebie, będę zawsze czekać, lecz nie wiem nawet, czy uda ci się mnie odnaleźć. Ale ja będę czekać, bo cię kocham. Nigdy nie przestanę cię kochać, jakkolwiek bardzo bym się starała. Max, najdroższy, wybacz, że uciekam – bo właśnie to robię, uciekam od ciebie. Ale ja już dłużej nie umiem tutaj być. Nie bez ciebie, zaś ciebie nie ma. Bardzo cię kocham, twoja na zawsze, Alberetta – cytuje, splatając ich dłonie. Maxwell, wyraźnie wzruszony, składa pocałunek na każdym jej palcu, starając się udowodnić, jak bardzo ją kocha.
A potem bierze ją w ramiona i po raz drugi w swoim życiu obcałowuje każdy centymetr jej ciała, dziś już dojrzalszego, ale też chudszego niż sześć lat temu. Po raz drugi w życiu Alberetta Cruz oddaje się mężczyźnie, którego kochała, kocha i będzie kochała bez względu na wszystko.
A umierając, zabierze ze sobą jego serce i jego miłość, nie chcąc wcale zniszczyć psychiki dwudziestopięcioletniego mężczyzny, dla którego wciąż jest nastolatką poznaną na plaży w Vila Velha.


Rano Maxwella nie ma. Nie budzi się w jego ramionach, choć jego zapach roznosi się nad łóżkiem.
Przez głowę Alberetty przebiega myśl, jakoby miałby być to jedynie sen, jedynie wytwór jej wyobraźni, która za Maxwellem Andrade tęskni nieubłaganie.
Lecz kiedy z kuchni dobiega ją brzdęk tłuczonego szkła i portugalskie przekleństwo, uśmiecha się delikatnie, bo on naprawdę tutaj jest. Naprawdę wciąż ją kocha. Naprawdę zostawił dla niej żonę i dwoje małych dzieci, z którymi powinien być. Zaś Alberetta Cruz powinna go do nich bezwzględnie odesłać, lecz nie umie tego zrobić. Nie potrafi, bo czekała na jego powrót przez ostatnie sześć lat i dopiero po upływie tego długiego okresu czasu może spokojnie przytulić się do niego i wyszeptać, jak bardzo go kocha.
Myśląc o swoich uczuciach względem tego Brazylijczyka, wstaje z łóżka i wkłada na siebie jego pozostawioną w sypialni bluzę. Jest zdecydowanie za duża, lecz to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że pachnie nim.
Wszedłszy do kuchni, spostrzega, jak Maxwell nieudolnie próbuje przygotować jej śniadanie bez zbytniego hałasu.
– Dzień dobry, kochanie – odzywa się brunetka, przytulając się do jego pleców. Andrade odwraca głowę i cmoka ją w policzek.
– Witaj, słońce. Zrobiłem ci śniadanie, co prawda wyszło, jak wyszło, ale muszę lecieć na pociąg do Mediolanu, bo mam trening za godzinę.
– Nie dojedziesz do Mediolanu w godzinę, nie wspominając o dotarciu na trening – oznajmia Alberetta, wciąż obejmując go w pasie. Maxwell parska śmiechem i, uznawszy argument ukochanej za właściwy, sięga po leżącą na blacie komórkę.
– Andrade, cioto, czekam u ciebie pod domem. Giulia nie ma pojęcia, gdzie jesteś, a Mocca ma kolki i twoja żona panikuje – wita go raport w wykonaniu Maicona. No jasne, bo spełnieniem marzeń Maxwella Andrade było dowiedzieć się, że jedna z bliźniaczek ma kolki, kiedy u jego boku nareszcie jest Alberetta.
– Maicon, powiedz Manciniemu, że jestem chory. Przeziębienie, grypa, zapalenie migdałków… Cokolwiek. Wymyśl coś porządnego – Brazylijczyk subtelnie ignoruje napomknięcie o żonie.
– Gdzie jesteś? – jego rodak w lot łapie grę, w którą został właśnie uwikłany.
– Turyn. Wrócę za… Nie wiem.
– Wkręcę im zapalenie płuc. Ale musisz to jeszcze wytłumaczyć sensownie lekarzowi, a za tydzień masz być w Mediolanie i to cudownie uzdrowiony. Co powiedzieć Giulii?
Alberetta składa na szyi swojego narzeczonego kilka pocałunków, które całkowicie go rozkojarzają.
– Pieprzę to, Maicon. Ufam ci i… Dzięki – dodaje, powoli kończąc rozmowę.
– Pozdrów ją ode mnie i wiedz, że życzę wam szczęścia na nowej drodze życia – odpiera Maicon, po czym się rozłącza.
– Słyszałaś, kocie? – pytanie jest raczej retoryczne, bo Alberetta zamiast odpowiedzi, wpija się w jego ust smakujące poranną kawą.
I cały tydzień mija na namiętności, na wzajemnym upewnianiu się o łączącym ich uczuciu i snuciu bezsensownych rozważań. Ale nawet one mają w sobie pewną dawkę nadziei, dzięki której Alberetta Cruz znów ma siłę, lecz nadal nie chce nawet podświadomie zgodzić się na chemioterapię.
I tak umrze.


– Rozwiodę się.
Kiedy to oznajmia, leżą przytuleni na łóżku, a za oknami Turyn powoli cichnie.
– Dla mnie?
– Dla ciebie.
– Jaki to ma sens?
– Rozwiodę się z Giulią, bo kocham tylko ciebie i to z tobą chcę być.
– Zranisz tym Pauletę i dziewczynki.
– Są za małe, by zrozumieć.
– Niemowlęta wyczuwają o wiele więcej, niż nam się wydaje.
– Allegra i Chiara mają zaledwie po trzy miesiące.
– To Pauleta wymyśliła im te dziwne skróty?
– Tak, niestety tak. Frappe to Allegra Amalia, a Mocca naprawdę nazywa się Chiara Dominica.
– Obie powinny mieć ojca.
– Ja się na niego nie nadaję, dobrze zdajemy sobie oboje z tego sprawę, kochanie. Giulia wychowa je lepiej beze mnie.
– Rozwiedziesz się dla mnie i pozbawisz dziewczynki ojca, a Pauletę męża.
– Zabezpieczę ją na przyszłość. Ale nie kocham jej tak bardzo, jak kocham ciebie.
– Ale ją kochasz?
– Jako matkę moich dzieci. A ty kochasz Zlatana?
– Zawsze wydawało mi się, że w jakimś stopniu odwzajemniam jego uczucie. Ale wróciłeś do mnie i wszystko szlag trafił.
– Zostawisz go?
– Dlaczego?
– Żeby być ze mną. Obiecałem ci wspólną przyszłość, chcę tę obietnicę spełnić.
– Rozwiodę się ze Zlatanem, jeśli…
– Jeśli co?
– Wiesz, co mam na myśli.
– Tak. Weźmiemy ślub, uczynię cię moją żoną i najszczęśliwszą kobietą na świecie. Tylko musisz tego chcieć.
– Chcę.


– Jaki jest Zlatan?
– To twój przyjaciel, znasz go.
– Nie w tym sensie.
– A w jakim?
– Jaki jest dla ciebie?
– Naiwny… Akceptuje mnie ze wszystkimi wadami i nie chce, bym się zmieniała. Jest zakochany w złudzeniu, jakie sobie stworzył.
– A ty jesteś w nim zakochana?
– Nie. Nigdy nie byłam. Jaka jest Pauleta?
– Jaka jest Giulia?
– Tak.
– Oschła. Zamknęła się w świecie bliźniaczek, chyba jest świadoma błędu, jaki popełniliśmy.
– Jesteś w niej zakochany?
– Jestem zakochany tylko w tobie i nikt nigdy nie zajmie w moim sercu miejsca, które należy do ciebie.


– Chciałabym stąd wyjechać.
– Dokąd?
– Gdziekolwiek. Do Urugwaju, do Brazylii, do Londynu, do Mediolanu… Byleby nie być już w Turynie.
– Dlaczego?
– Bo to miasto jest złe dla nas. Bo mam dość wspomnień, jakie się we mnie budzą każdego poranka.
– Co wspominasz?
– Każdy dzień bez ciebie, każdy poranek, gdy budząc się, nie mogłam znaleźć ciebie przy swoim boku.
– I co z tym robiłaś?
– Nic.
– Dlaczego?
– Bo nie miałam siły.


– Kupię nam mieszkanie.
– Zwariowałeś?
– Czemu tak uważasz?
– Bo mamy rodziny!
– Rozwiodę się, ty się rozwiedziesz, przecież już o tym rozmawialiśmy.
– Maxwell…
– Boisz się.
– Boję się.
– To nic. Gdzie chciałabyś mieszkać? Centrum Mediolanu, czy może jakaś wiocha pod miastem?
– Ufam ci. Cokolwiek zrobisz, będzie idealnie, bo będę z tobą.


– Chciałabym już stąd wyjechać. Ale nie do Mediolanu. Chciałabym pojechać z tobą gdzieś daleko, gdzie będziemy anonimowymi turystami, gdzie będziemy tylko my dwoje i nikt więcej.
– W Mediolanie będziemy we dwoje. Ty i ja. Nikt więcej.
– Znalazłeś już dom dla nas?
– Tak, kochanie. Za miastem, niewielka parterówka. Jeśli ci się nie spodoba, wynajmiemy na kilka dni pokój w hotelu i poszukamy czegoś lepszego.
– Na pewno będzie idealna. Więc kiedy wyjeżdżamy z Turynu?
– Jutro o piętnastej rusza nasz pociąg. Noc spędzimy w naszym nowym gniazdku.
– Cabelino…?
– Mhm?
– Kocham cię z każdym dniem coraz mocniej…
– Ja ciebie też.
– … Ale to absurdalne, bo nie można kochać mocniej, niż kochałam cię w Brazylii.
– Widocznie można, kocie. Ja ciebie też kocham z każdym dniem coraz mocniej.


– Masz moją książkę?
– Czemu pytasz?
– Nie wiem. Tak jakoś o niej pomyślałam.
– Mam ją. W domu, w Vila Velha.
– Pojedziemy do domu?
– Do Vila Velha?
– Tam jest nasz dom, tam się poznaliśmy.
– W czerwcu. Spędzimy tam naszą rocznicę. Już szóstą, dobrze liczę?
– To zależy jak liczysz. Ale tak, to będzie nasza szósta rocznica.
Przez cały pobyt w Turynie Maxwell nawet nie domyśla się, że niewiele jeszcze czasu pozostało im jako parze. Wszak nie pytał o leki; nie pytał, bo Alberetta niczego przez tydzień nie brała. Obiecywała mu, że nie weźmie, a on jej ufa.


Przyglądając się swojej narzeczonej i bawiąc się kilkoma kosmykami, jakie wymsknęły się z jej francuskiego warkocza, Maxwell nie może się nie uśmiechnąć. Jego najcudowniejsza Alberetta zasnęła w dziesięć minut po wyruszeniu pociągu ze stacji w Turynie i nie obudziła się do tej chwili, a dosłownie za kilka minut ów pociąg zatrzyma się nareszcie w Mediolanie. Wysiądą z niego razem, trzymając się za ręce, i wsiądą do pierwszej taksówki, a ta zawiedzie ich do nowego domu. Przez następne dni Alberetta będzie z entuzjazmem meblować nowe gniazdko, zaś Max ostatecznie rozmówi się z Giulią i wniesie pozew o rozwód. Ona prawdopodobnie zrobi to samo, załatwiając sprawę ze Zlatanem najbardziej polubownie, jak tylko to możliwe.
A potem, już gdy będą znów wolni, pojadą do Vila Velha i wezmą tam ślub, który obiecali sobie tak dawno temu. I będą tak cholernie szczęśliwi.
W końcu delikatnie wplata owe zagubione kosmyki w hebanowy warkocz Alberetty, stwierdzając przy tym, że wciąż ma w sobie urok szesnastolatki, choć za miesiąc skończy już dwadzieścia dwa lata. Nadal ma naturalne rumieńce, ten sam uśmiech, o radosnych iskierkach w oczach nie wspominając. Wygląda kropka w kropkę tak jak w dniu, kiedy Maxwell oświadczył jej się, trzymając jej drżące ciało w ramionach i kochając ją całym sobą ponad granice możliwości.
Dziś, znów w jego ramionach, odzyskała cały swój urok, całe szczęście, którego jej oczy nie wyrażały w tamtym roku podczas sobotniej imprezy, kiedy to miał okazję ujrzeć ją z bliska po raz pierwszy od pięciu lat. Obecna Alberetta wcale nie przypomina tamtej Alberetty, która kazała mu odejść do Paulety w kilka dni po pamiętnym przyjęciu.
Teraz go nie podrzuciła. Skąd taka zmiana po ponad pół roku?
Zapewne Maxwell Andrade zacząłby się nad tym zastanawiać, gdyby nie fakt, iż pociąg powoli zaczyna hamować, a za oknami krajobraz wskazuje na coraz bliższą stację kolejową.
– Alberetto – zaczyna cicho, musnąwszy ustami jej policzek. – Kochanie, jesteśmy w Mediolanie.
Kobieta ziewa przeciągle, otwierając wpierw jedno oko, a dopiero po kilku sekundach drugie.
– Z-zasnęłam? – pyta, ziewając przy tym po raz kolejny. Maxwell cicho chichocze, ucałowawszy ją.
– Tak, słońce. Ale zaraz będziemy w domu i będziesz mogła znów się położyć.
– Już się wyspałam – odpiera, uśmiechając się do niego. Mężczyzna odwzajemnia uśmiech, pomagając przy tym jej wstać, co zajmuje im kilka minut. Milcząc, obejmuje ukochaną wolną ręką i razem udają się w stronę wyjścia z wagonu.
Peron dworca na obrzeżach miasta jest praktycznie pusty, zaś oni są jedynymi wysiadającymi tam ludźmi. Maxwell składa nieśmiały pocałunek na skroni swojej narzeczonej, poprawiając przy tym zawiązany pod jej szyją szal – niby jest już kwiecień, ale to nie zmienia faktu, iż pogoda nie rozpieszcza – i wtedy zauważa znajomy uśmiech. Nie Giulia, nie Zlatan, a Maicon we własnej osobie postanowił przywitać rodaka i jego narzeczoną w Mediolanie.
– Kochanie, Maicon po nas przyjechał – szepcze wprost do jej ucha, uśmiechając się przy tym do przyjaciela. Brunetka nieprzytomnie, wciąż będąc w stanie półsnu rozgląda się po peronie, ale obraz jest nieostry. Bez zastanowienia przymyka powieki, zaufawszy oplatającym jej ciało ręką Maxa. On na pewno nie dopuści, aby cokolwiek złego jej się stało. Nie wie o chorobie, ma się nie dowiedzieć do chwili, kiedy nie będzie innego wyjścia niż wyjawienie wszystkich sekretów, więc senności nie może zrzucić na karb nowotworu. Poza tym jest za wcześnie, lekarz twierdził, iż przed Alberettą jeszcze dwa lata życia na pełnych obrotach, a potem może zacząć się najgorsze.
Lecz na pewno nie teraz; jeszcze jest za wcześnie.
Maxwell całuje swoją narzeczoną w skroń, podchodząc do Maicona.
– Fajnie, że jesteś – zaczyna rozmowę w dość nieśmiały sposób, nie mogąc spojrzeć przyjacielowi w oczy. Naprawdę próbuje to zrobić, ale świadomość, iż Maicon i jego żona bardzo dobrze zapoznali się z Giulią, uniemożliwia mu to.
– Tak, też się cieszę, że widzę was całych i zdrowych. To jest… – przerywa, dopiero przyjrzawszy się towarzyszce Maxwella. Podejrzewał go o romans z każdą, ale nie ze śliczną Allegrą Ibrahimović, centrum wszechświata Zlatana i jedyną osobą, wobec której potrafił opanować swój niepokorny charakter. Albo też przed nią po prostu nie grał twardego mężczyzny, będąc jedynie sobą.
– Alberetta Cruz, narzeczona Maxa – odpiera dziewczyna, rozkosznie ziewnąwszy, kiedy szatyn pociera dłonią jej ramię. Widząc jeszcze większe zdziwienie w oczach przyjaciela, Andrade jedynie ukradkiem wzdycha, obiecując późniejsze wyjaśnienia. – Maicon, możesz nas zawieść do domu? Jestem troszkę zmęczona, a wy macie trening, prawda?
Obaj Brazylijczycy skinają głowami, zaś Maicon wskazuje dłonią drogą do własnego samochodu. Wszak teraz nie wypada o cokolwiek wypytywać, jeśli wyjaśnienia dostanie za kilkadziesiąt minut, kiedy już Allegry Ibrahimović – albo też Alberetty Cruz, kimkolwiek ona tak naprawdę jest – nie będzie już przy nich.


– … I tak wyszło – kończy Maxwell, kiedy Maicon parkuje swoje auto tuż przed ośrodkiem treningowym. – Wszystko jest załatwione tak, jakbym był przez ostatni tydzień poważnie chory? – upewnia się jeszcze, roztrzepawszy dłonią znów za długie włosy.
– Przecież sam rozmawiałeś z lekarzem. Tylko po pierwsze: Zlatan może się na ciebie złowieszczo gapić; a po drugie: Giulia oczekuje jakichkolwiek wyjaśnień.
Maxwell parska z ironią, po raz pierwszy tego dnia przypominając sobie o żonie i córeczkach. Przy Alberetcie wszystko wydawało się jednak odrobinę prostsze, niż kilka minut przed ostateczną konfrontacją ze Zlatanem.
– Zlatan to nie problem, a Giulia… Jakoś to załatwię w tym tygodniu. Alessia spędza z nią dużo czasu?
– Przecież wiesz, jaka jest moja żona – w głosie Maicona pobrzmiewa duża dawka sarkazmu, jakby żałował ślubu z niegdyś naprawdę uroczą Alessią, matką trójki swoich dzieci. – Szukała od dawna ofiary, którą mogłaby się zaopiekować, a kiedy wreszcie ją znalazła w postaci twojej małżonki, nie odpuści tak łatwo.
– Świetnie, przynajmniej obie będą miały jakieś zajęcie. Potrzebuję jeszcze dobrego adwokata… I Alberetta też.
Maicon skina głową, stwierdzając:
– Załatwi się. Zanetti będzie jakiegoś znał, a jak nie Zanetti, to się zapyta Cruza albo Materazziego.
– Malena Materazzi przyjaźni się blisko z Alberettą, więc to mamy z głowy. Coś jeszcze…?
– Trening, Max – przypomina mu, chichocząc głupio. – A wraz z nim konfrontacja z Ibrą.
Maxwell bierze głęboki wdech i, szepnąwszy, że sobie poradzi, z uśmiechem na ustach wchodzi do szatni. Zlatan nie wygląda bynajmniej na przybitego, zaśmiewając się z jakiś dowcipów Materazziego. Na widok dawnego przyjaciela, którego narzeczona przez złośliwość Losu została jego żoną, rozpromienia się i z uśmiechem podchodzi uścisnąć domniemaną ofiarę zapalenia płuc.
– Dobrze wyglądasz, Max – zauważa z tajemniczym błyskiem w oku.
– Dzięki – odpiera na to odrobinę zażenowany zaistniałą sytuacją Brazylijczyk. W końcu odbił Zlatanowi żonę, choć żona Zlatana miała być jego własną małżonką.
Co za pogmatwana sytuacja.
– Legra była w Turynie? – pyta o wiele ciszej, nie bez subtelnej nutki złośliwości, której nie umie powstrzymać. Mięśnie Maxwella natychmiast tracą zdolność do wykonania jakiegokolwiek ruchu. – Mówiła, że tam będzie, bo musi się pozbierać. Rozmawiałem z Giulią i powiedziała mi szczerze, że wcale nie byłeś chory, ale ja nie będę się o to gniewał. Tylko mam jedną prośbę: nie zrań Legry, zrób z niej szczęśliwą kobietę i nie pozwól, aby przez strach odeszła. Ja wam nie jestem wrogiem, ba, akceptuję wszystko i nie mam ci za złe – ciągnie cichym głosem, prowadząc dawnego przyjaciela w stronę wcześniej zajmowanego miejsca, gdzie z pasją oddaje się wiązaniu korków. Maxwell po kilku chwilach dołącza do niego, zadając proste i dziwne zarazem pytanie:
– Dlaczego to akceptujesz?
 Rosły Szwed parska ironicznym śmiechem.
– To oczywiste. Obiecałem jej, że nigdy nie będę jej blokował, że zaakceptuję każdą decyzję, a poza tym… Ja ją kocham. Mogą mówić wiele złych rzeczy na mój temat, mogą mówić, że jestem chamski i egoistyczny, ale to nie zmieni faktu, jaki byłem dla kobiety, która zawładnęła moim światem. I twoim, tak przy okazji. Miłość jest jak los na loterii; nie wygrasz, dopóki go nie kupisz, święcie przekonany, że to tylko strata pieniędzy, a potem i tak go wyrzucisz, bo był jedynie zbędnym papierem wśród dziesiątek jemu podobnych, będących liścikami, rachunkami i listami zakupów. Ale potem, wiele dni później, wieczorem w zaciszu własnego domu oglądasz wyniki losowania i nagle zdajesz sobie sprawę, że ten zadrukowany kilkoma cyframi skrawek kartki był twoim szczęściem, lecz ty go wyrzuciłeś, myląc z rzeczami nieistotnymi. Z miłością jest tak samo – nie zauważamy jej, skupiając się na codzienności, a kiedy dociera do nas, że kogoś kochaliśmy, zaś on kochał nas, zwykle jest już po wszystkim.
Maxwell zauważa dziwne spojrzenia czterech, czy pięciu ciekawskich niemających lepszego zajęcia od podsłuchiwania, lecz ignoruje je zdziwiony nagłym wywodem zwykle mrukliwego Szweda.
– Zmieniłeś profesję? – ironizuje. Zlatan uśmiecha się tajemniczo.
– Zawsze miałem w sobie coś z filozofa – rzuca na odchodnym, zostawiając Maxwella Andrade samego sobie ze spokojną analizą słów napastnika.


– Kochasz mnie, Maxwell?
Alberetta zadaje to pytanie o piątej po południu, spokojnie leżąc z głową na nogach swojego narzeczonego, oglądając przy tym jakiś denny, brazylijski serial na kanale romansów.
– Consuela i tak zostawi Victora Manuela dla ogrodnika – dodaje znudzona. – Widziałam ten chłam cztery, albo pięć razy, kiedy byłam w Vila Velha.
– Dlaczego znów wątpisz w moje uczucia względem siebie? Jeśli chcesz, przełączymy, bo i mnie to nudzi.
– Zostaw. Chłam, ale lepszy od włoskiego chłamu, a tego jest tutaj na pęczki. Nie wątpię, po prostu się upewniam.
– Kocham cię, Alberetto. Kocham cię jak szalony; kocham cię, jak tylko można kochać kobietę. I wiem, że wątpisz. A Zlatan powiedział mi dziś, abym nigdy nie dopuścił, byś się bała.
– Rozmawiałeś ze Zlatanem?
– Tak. Stwierdził, że wszystko akceptuje i nie ma z tym problemu. A Maicon na zapas znalazł dla ciebie dobrego adwokata.
– Tobie będzie potrzebny bardziej. Zlatan da mi rozwód na najkorzystniejszych dla nas obojga warunkach.
– Dla mnie też ma adwokata. Alessia już się podobno zarzekała, że w imieniu Giulii postara się, abym się nacierpiał za rozwód.
– Pauleta na to nie pozwoli.
– Bo?
– Bo to Pauleta. Ona nie lubi konfliktów. Byłeś dziś u dziewczynek?
– Jutro je odwiedzę, dziś chciałem już być przy tobie.
– Na pewno to zrobisz?
– Obiecuję.
– Pamiętaj, że Allegra i Chiara potrzebują ojca, a ja nie mam sumienia, aby im cię odebrać. Najpierw one, dopiero potem możesz skupiać się na mnie. One będą z tobą nawet wtedy, kiedy mnie już nie będzie, Max.
– To jest jakaś aluzja do czegoś?
– Nie, kochanie – obejmuje jego szyję i składa krótki, czuły pocałunek na wargach mężczyzny. – Oczywiście, że nie. Ale mówię to, abyś zrozumiał powagę sytuacji. Możesz nie kochać Paulety, możesz z nią nawet się nie spotykać, ale musisz mieć kontakt z dziewczynkami. Mnie ojciec miał w poważaniu i widzisz, jak skończyłam? – w ostatnich słowach pobrzmiewa już nutka lekkiej ironii mająca na celu podrażnienie się z ukochanym. – W ramionach jakiegoś piłkarza w Europie, do tego cztery lata starszego, zamiast zostać żoną szanowanego w Montevideo dentysty i w wieku dwudziestu lat urządzić sobie własny pogrzeb w kuchennym zaciszu.
Robi dobry uśmiech do złej gry, w myślach modląc się jedynie, aby Maxwell Andrade nie zrozumiał żadnej z subtelnych aluzji dotyczących nieuchronnie zbliżającego się końca.


Giulia Pauleta Andrade w spokoju przyjmuje do siebie słowa męża nieukrywającego nawet szczegółów swojego romansu. Wiedziała, że prędzej czy później doszłoby do tego, więc, chcąc nie chcąc, po prostu wyraża zgodę na rozwód pod warunkiem, iż Mocca i Frappe zostaną pod jej opieką.
– To moje córki. Twoje też, ale z całym szacunkiem i sympatią, jaką zawsze będę darzyć Alberettę, nie chcę, aby to ona miała decydować o Mocce i Frappe. Nie będę broniła wam rodzinnych spotkań, ależ proszę bardzo, prędzej czy później Alberetta i tak weszłaby do naszego życia, ale po prostu chcę mieć dziewczynki przy sobie. Ona nigdy nie będzie ich kochała tak jak ja – usprawiedliwia swoje żądanie Włoszka. Maxwell skina głową.
– Jeszcze coś?
Giulia przez kilka minut w milczeniu przygląda się z czułym uśmiechem na twarzy dwóm małym dziewczynkom śpiącym na huśtawce ogrodowej ustawionej na tarasie domu państwa Andrade. Ten jest o wiele większy od parterówki zakupionej dla Alberetty i położony w zdecydowanie lepszej dzielnicy.
– Dom jest twój – stwierdza nagle. – Nie potrzebuję go. I chciałbym, abyś nie przeprowadzała się do Empoli, czy Catanzaro. Chciałbym móc zabierać dziewczynki na weekend bez żadnych problemów.
– Nie myślałam jeszcze o jakiejkolwiek przeprowadzce. Ale raczej zostanę w Mediolanie. Jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym ustalić przed ingerencją sądu. Jeśli zmienisz klub, co wtedy?
– W jakim sensie?
– Wejdźmy w czystą teorię. Dostajesz ofertę z… Anglii, którą chcesz przyjąć, a ona cię do tego jeszcze bardziej namawia. Co ze mną i dziewczynkami?
– To zależy. Są głównie pod twoją opieką, ale nie ukrywam, że jeśli taka sytuacja miałaby miejsce, wolałbym, abyś zamieszkała gdzieś bliżej mnie. Czysto teoretyzując, prawdopodobnie spotkalibyśmy się we troje i omówili wszystkie plusy i minusy, podejmując decyzję.
Giulia Andrade skina twierdząco głową na znak, iż rozumie.
– Maxwell?
– Coś jeszcze?
– To, że małżeństwo z nas beznadziejne, nie znaczy, że nie możemy być przyjaciółmi?
– Jesteśmy nimi, Giulio. Zawsze nimi będziemy. I zawsze będą nas łączyć dziewczynki.


Kiedy po rozmowie z Giulią – przebiegła o wiele lepiej, niż się spodziewał – Maxwell Scherrer Cabelino Andrade wraca do domu, humor mu doprawdy dopisuje. Jeszcze tylko kilka tygodni i będą mogli z Alberettą wziąć ślub dokładnie w szóstą rocznicę swojego poznania. Aż cztery lata dłużej musieli na siebie czekać, ale oboje doskonale wiedzą, iż było warto. Miłość między nimi kwitnie, nabierając wraz z każdym dniem na sile. Jeśli dawno, dawno temu oboje myśleli, że nie można obdarzyć siebie jeszcze większym i mocniejszym uczuciem, teraz już wiedzą, w jak wielkim błędzie byli.
Wszak miłość nie ma granic, jest niczym gumowa linka, którą można rozciągać bez ryzyka zerwania. Może się napinać coraz bardziej i bardziej, lecz nie pęknie, a kiedy wypuścimy ją z dłoni, wróci do pierwotnej formy, odkształci się ponownie, dając nam kolejną szansę na naciągnięcie jej. Miłość to taka linka pozwalająca nam po każdej burzy w naszym życiu, po każdej mniejszej lub większej kłótni powrócić do spokojnego życia u boku najdroższej nam osoby.
Wchodząc do niewielkiego domu na obrzeżach Mediolanu, ciemnowłosy Brazylijczyk nie może przestać się uśmiechać. Nawet niezdrowa cisza, jak go owiewa po otwarciu drzwi, nie budzi żadnych obaw. Wraz z nią pojawia się zapach ciepłego jeszcze, świeżo wyciągniętego z piekarnika ciasta, który zaprowadza go do pustej kuchni. A obok okrągłego, czekoladowego torciku leży karteczka. Obdarzywszy ją przelotnym spojrzeniem, Maxwell nagle zatrzymuje w połowie drogi dłoń zmierzającą w stronę kawałka pysznie wyglądającego wypieku.
„Max, proszę, tylko się nie denerwuj, czytając to. Przecież wiesz, że bardzo Cię kocham, kochać Cię będę zawsze i nic tego nie zmieni. Błagam, zrozum moją decyzję, uszanuj ją. Te miesiące razem były najwspanialsze w moim życiu, dały mi siłę i szczęście, lecz odchodzę po trosze z własnej woli, po trosze z przymusu. Podjęłam taką, a nie inną decyzję, wiedząc, że niedługo bym Cię zraniła, a tego nie chcę. Nie chcę też dłużej kłamać, iż wszystko będzie dobrze. Kłamstwo drastycznie obniżyłoby wartość naszych wspólnych chwil, a tego nie chcę. Nie szukaj mnie, będę w Mediolanie, lecz nie chcę, by Twoja rodzina na tym ucierpiała. Pamiętaj, kochany, dziewczynki są najważniejsze, a wraz z nimi i Pauleta. Kocham Cię i jeszcze raz błagam o wybaczenie. A.”
I znów stracił ją na ostatniej prostej do wspólnego szczęścia.


Zawsze będziesz mną. Zawsze będziesz miał część mnie w sobie, kawałek mej duszy i mego serca. Nawet jeśli moje ciało zniknie, ja wciąż będę w Tobie. Będę w Twoich wspomnieniach, w Twoim sercu – a przynajmniej chcę w to wierzyć. Nie wiem nawet, czy tak naprawdę o mnie kiedykolwiek myślałeś od tamtego pechowego dnia w Amsterdamie. Nie wiem niczego na Twój temat, nie mam żadnych wieści. I to od dość dawna, od chwili, kiedy po raz ostatni Cię widziałam, kiedy zostawiłeś mnie bez wyjaśnień. A tych potrzebowałam w szczególności, potrzebowałam niczym powietrza i ucieczki z Montevideo. Nie powinnam teraz żyć, bo moje specyficzne powietrze okazało się nieosiągalne, lecz jestem. Jestem, choć nie powinno mnie być; nie tutaj, w Turynie, nie z Nim.


Rok 2008.


Zlatan przyjął ją z powrotem z łzami w oczach, świadomy, dlaczego zboczyła z drogi do szczęścia. Mocno otoczył ją ramionami, szepcząc dziękczynne słowa po szwedzku, i zaprowadził do sypialni, gdzie nakazał jej odpocząć. Zdobył u jej boku kolejne bezcenne momenty, wiedząc doskonale, iż jej odejście zbliża się wielkimi krokami. Alberetta Cruz miała nigdy nie dożyć dwa tysiące dziesiątego roku, miała opuścić kochających ją ludzi w przeciągu zbliżających się osiemnastu miesięcy, jeśli nie wcześniej.
– Tyś sama się na to zdecydowała – zarzucał jej przez cały rok, po cichu i w ukryciu roniąc łzy żalu. – Tyś sama wybrała – dodawał raniąco smutnym tonem w dni, kiedy nie miała siły na nic. Zlatan przy niej po prostu był i ją kochał. Była też Malena ciągle mówiąca o jakiś prozaicznych sprawach, jakby chciała tym rozładować atmosferę.
Maxwell i Pauleta nie skontaktowali się z Alberettą ani razu. Maxwell nawet nie podjął tego tematu w rozmowach ze Zlatanem, kiedy próbowali odbudować swoją przyjaźń. O chorobie nie został uświadomiony, jakby ukochana kobieta porzuciła go z niewiadomego nikomu powodu.
Sama Allegra zabroniła o tym mówić, chcąc zachować ten fakt jedynie dla siebie, Zlatana i Maleny. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała, było współczucie wobec Zlatana i Maxa. Żadnemu z nich nie należy się choć jedno z tych litościwych spojrzeń, jakie w ludziach wzbudzi informacja o nowotworze Allegry. Przecież przed nią jeszcze trochę życia, jeszcze co najmniej rok na tym świecie mimo ponownego powrotu w ramiona dawnych przyjaciółek – morfiny i innych środków uspokajająco-przeciwbólowych. Szwedzki napastnik obecnego mistrza Włoch – i to prawie podwójnego! – dzielnie znosi widok połykającej mnóstwo tabletek o poranku Alberetty, jakby bał się postawić temu sprzeciw, lub pogodził z ciężką, lecz nieodwracalną już przyszłością. Ktoś kiedyś postanowił, iż kochana przez niego kobieta umrze w taki sposób, połączywszy leki i nowotwór zniszczonej przez nie wątroby, zaś jemu pozostało to jedynie zaakceptować. Jak może walczyć z czymś, co jest ponad niego? Jak może wyszarpnąć życie Alberetty ze szponów nieuchronnie, lecz powoli zbliżającej się śmierci, jeśli nawet sama ofiara się z tym już pogodziła?
Alberetta poddała się bez walki, powiedziawszy sobie w myślach, że chciałaby jedynie poczuć jeszcze przez chwilę miłość Maxa, a potem będzie miała przed sobą całe życie na umieranie. Cierpienie nawet jej nie przeraziło, była bowiem już doskonale zaprzyjaźniona z lekami przeciwbólowymi, ze wszystkim tym, co mogło ułatwić jej ostatnie dni, lub też przy odpowiednim zastosowaniu je ukrócić. I przy tej drugiej wersji wielokrotnie obstawały jej myśli, nakazując protestującemu sercu się zamknąć. Decyzja i tak zależała jedynie od niej, choć z każdym dniem coraz bardziej zastanawiała się nad porzuceniem owego planu. Miłość, z jaką patrzył nań Zlatan, miłość, której nigdy nie mogła odwzajemnić, a jedynie była mu za nią dozgonnie wdzięczna i oddana – pomimo tych kilku tygodni spędzonych z Maxwellem – paraliżowała jej serce. Ale najgorszy z tego wszystkiego był cichy, prawie bezgłośny szloch szwedzkiego piłkarza, który rozlegał się wraz z każdą deszczową nocą, jakby ten miał nadzieję, iż uderzające o okna krople zaciszą jego ból. Za każdym razem, gdy miała okazję znów usłyszeć ciche łkanie swojego męża, Allegra Ibrahimović kuliła się w sobie, zaś sumienie znów wyrzucało jej wszystkie grzechy popełnione względem niego, nie zapominając też o każdym drobnym potknięciu na pozornie prostej drodze, jaką podążało to specyficzne małżeństwo. Jakby sam szatan, obierając postać drobnych łez kapiących na łazienkowy dywanik, gdzie Zlatan pozwalał sobie na chwile słabości, pragnął przypomnieć ciemnowłosej Urugwajce o zbliżającym się spotkaniu, które z wielką ochotą przyspieszyłby, jednak strach, jaki w niej budził, wystarczał, aby poniechać te zamiary. Allegra i tak miała wpaść w ramiona diabła, zostawiwszy na ziemi wszystkich kochających ją ludzi ze złamanymi sercami; zostawiwszy po sobie wyrzucającego sobie błędy Maxwella, cierpiącego ponad wszystko Zlatana i Pauletę w milczeniu niosącą na swoich wątłych barkach ciężar żałoby. Umierając, Allegra Ibrahimović miała odebrać całej trójce żywione przez nich wielkie nadzieje.
Nie płacz – prosi Zlatan za każdym razem, kiedy przez ostatni rok od powrotu przyłapuje ją na okazywaniu niemocy. – Nie możesz płakać.
Dlaczego?
Bo cię kocham, zaś twoje łzy ranią moje serce niczym ostre sztylety, których wcale nie chcesz w nie wbijać. Wiemy o tym oboje, więc nie płacz, Legro.
A ona jedynie zawsze pociąga nosem, bojąc się następnego dnia.


 Pod koniec maja podejmuje decyzję o wyjeździe do Brazylii. Jest już po sezonie, zaś Zlatan zaplanował na następny tydzień wyjazd na wakacje do rodzinnej Szwecji. Ale Allegra nie wyraża zgody.
Dlaczego Brazylia? – pyta po prostu jej mąż. Do Szwecji najwyżej poleci sam, a Legra dołączy do niego za jakiś czas.
To moje ostatnie wakacje. Chcę jeszcze raz pojechać do Vila Velha i w spokoju pożegnać się z życiem w miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło.
Jedź – zgadza się spokojnie Ibrahimović, ucałowawszy żonę w skroń. – Będę czekał na ciebie w Malmö. Tylko obiecaj mi, że nie zrobisz niczego głupiego i wrócisz do mnie, do Szwecji cała i zdrowa.
Brunetka cicho wzdycha, nim udziela oczekiwanej odpowiedzi:
Obiecuję.


Nadszedł już wieczór, kiedy wynajęty na lotnisku, niewielki samochód z Allegrą Ibrahimović za kierownicą dociera do pierwszych ulic Vila Velha. Jedyny hotel – ten sam, w którym zatrzymała się siedem lat temu – wciąż stoi na tym samym miejscu, zaś pole starego Almeidy rodzi kolby kukurydzy, radośnie rozchwytywane przez miejscowych i turystów każdego wieczora. Będąc tutaj, w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, dwudziestoczteroletnia Urugwajka urodzona w Montevideo ma wrażenie, że czas stanął w miejscu, że znów jest rok dwa tysiące pierwszy, a Maxwell z jajecznymi pasemkami na głowie wyjdzie z uśmiechem z domu i weźmie ją w ramiona.
Ale nic takiego się nie dzieje. Zaparkowawszy na ulicy tuż przed niewielkim domkiem Maxa, rozgląda się w przelocie dookoła, szukając jakiegokolwiek znaku życia. Lecz dookoła panuje cisza, nie ma nikogo, przez co Alberetta jedynie subtelnie prycha, ruszywszy w stronę drzwi. Klucz ma w torebce i dopiero po kilku minutach poszukiwań pomiędzy biletami lotniczymi, paszportem i innymi mniej istotnymi rzeczami udaje jej się go odnaleźć. Bez zastanowienia wsadza go w zamek i przekręca. Do jej uszu dociera charakterystyczny dla akurat tych drzwi dźwięk otwarcia, co jest sygnałem do naciśnięcia klamki i wkroczenia do niewielkiego holu. I tutaj panuje pustka oraz kurz, który objął tron po wielkiej miłości, niegdyś rozwijającej się w ścianach niewielkiego domku tuż przy plaży.
Mieszkanie pachnie starością i oczekiwaniem – na pewno nie tym, czego się spodziewała. Nikt tutaj nie był od kilku dobrych lat, może nawet od dwa tysiące trzeciego roku, ale mimo tego najbliższe kilka tygodni zapragnęła spędzić właśnie w tym miejscu, pośród wspomnień, może nawet oparów dawnego szczęścia, jakie dziś wydaje się być całkowicie nieosiągalne. Kiedyś było o wiele łatwiej, kiedyś żadne z nich nie miało rodzin, nie miało wiążących po wsze czasy obietnic zacieśniających granice dozwolonych czynów i uczuć.
Kiedyś Maxwell i Alberetta mogli być szczęśliwi we dwoje, marząc o wspólnej przyszłości, która nigdy nie nadeszła. Kiedyś byli młodzi i naiwni, nieznający okrutnego Losu i złośliwego Przeznaczenia, którzy, idealnie się dobrawszy, zgotowali wiele tragedii, często zakrawając sobie prawa do czyjejś duszy. I tym razem nie było inaczej – Los i Przeznaczenie spotkali się przypadkiem, a przypadłszy sobie do gustu, natychmiast zaczęli spiskować przeciw rodzącemu się w domku przy plaży w Vila Velha uczuciu, aby podarowawszy nadzieję dwójce zagubionych ludzi, bezlitośnie oboje jej pozbawić w Amsterdamie.
Przez kilka kolejnych dni spokojnie porządkując utęsknione miejsce, które niegdyś nawet nie bała się nazwać domem, wspomina każdą ze wspólnych chwil i tutaj, w Vila Velha, i po drugiej stronie Europy, w Turynie i Mediolanie, niekiedy szepcząc w stronę błyszczącej tarczy księżyca bezsprzecznie panującego nad szumiącym oceanem czułe słowa tęsknoty. Przede wszystkim są one jednak kierowane do Maxwella, jednakowoż Alberetta – ostatnimi czasy ciągle odrobinę oszołomiona środkami przeciwbólowymi, o uspokajających nawet nie wspominając – ma nadzieję, iż właśnie za pośrednictwem tego pięknego ciała niebieskiego uroczy szatyn w Mediolanie usłyszy jej głos. Ma nadzieję, iż i jemu zdarza się obserwować nocne niebo, bezwstydnie marząc o powrocie przeminiętych chwil.
Podczas uprzątania sypialni trafia na coś, o czym całkowicie zapomniała przez ostatni rok. „Sto lat samotności” Márqueza uśmiecha się delikatnie spod spowijającej tom warstwy kurzu i zapomnienia, jakby wciąż nosiło na sobie dotyk tęsknych dłoni Maxwella. Alberetta bierze w ręce własną książkę, czując, jak w głębi serca znów pojawia się ten specyficzny ból. Uczucie, jakiego nie można zdusić lekami, nie można go zabić, bo ono jest uparte i będzie męczyć tak długo, aż wreszcie ukorzymy się przed nim, szlochając cicho nie tylko z jego powodu, ale też przez wszystkie nasze błędy. Będziemy ich żałować i marzyć o cofnięciu czasu, a wtedy ten ból ustąpi, oddając tron nieukojonemu nigdy cierpieniu, z rozdrapywaniem ran i nieustannym wspominaniem w królewskim orszaku. Przymknąwszy powieki, wodzi dłońmi po starej powieści, zostawionej tutaj tak dawno temu wraz ze szczęściem.
Bo Maxwell nie przyjechał, choć była pewna jego miłości, choć nawet przez sekundkę nie zwątpiła w ich wspólną przyszłość. Ale wraz z końcem wyznaczonego terminu przyszło rozczarowanie, które nakazało jej pozostawić powieść w domu, jakby miała być ostatnim, niespalonym mostem do nierealnej z dzisiejszego punktu widzenia przeszłości.
Przytula powieść do serca, jednak po kilku sekundach, spostrzegłszy leżący na szafce przy łóżku długopis, odkłada ją na kolana i sięga po ów przyrząd. Na tytułowej stronie kreśli kilka czułych zdań do ukochanego, po czym odkłada „Sto lat samotności” na swoje poprzednie miejsce. Może za rok, może za dwa, Maxwell znów przyjedzie do Vila Velha i, zauważywszy powieść, sięgnie po nią, zaś słowa nakreślone tam drobną, kobiecą dłonią pomogą mu zrozumieć wszystko tak, aby nigdy już nie mógł czuć się winny.
Wraz z odłożeniem książki Alberetta Cruz po raz kolejny odpycha od siebie tęsknotę przy pomocy swoich najlepszych przyjaciół – zabójczego miksu xanaxu, paracetamolu i morfiny.


Wyprawa nad morze już po zachodzie słońca, kiedy ciepły mrok ogarnia wschodnie wybrzeża Ameryki Południowej, staje się jej tradycją. Każdego wieczora wyrusza z domu, nie zamykając za sobą tarasowych drzwi, jakby chciała skusić tym Los i Przeznaczenie, aby uwięziwszy oboje, mogła nakłonić ich do zmiany planów wobec niej i Maxwella, a potem siada na ciepłym piasku twarzą w stronę wody i zatraca się w szumie fal i powiewach wiatru. Nigdy nie odważa się zbliżyć w stronę hotelu, zaś sami turyści rzadko kiedy zapuszczają się za pole kukurydzy starego Almeidy, jakby nieświadomie nie chcieli zniszczyć samotnej skorupki, jaką z upływem dni otacza się Allegra Ibrahimović. Bycie odosobnioną od świata jej służy – wszak i tak niedługo pożegna się z życie, powie kilka ciepłych słów Zlatanowi i na zawsze go zostawi. A teraz będąc całkowicie samą, jedynie z Losem i Przeznaczeniem jako niemożliwymi do zatrzymania towarzyszami, może oswoić się ze wszystkim. Robi to przede wszystkich podczas każdego z wieczorów na plaży, z upływem czasu opowiadając księżycowi historię swojego życia łamanym keczua, wymieszanym z włoskim, hiszpańskim i portugalskim. Z każdym kolejnym słowem głos jej coraz bardziej drży, aż powoli zaczyna bezgłośnie szlochać z bezsilności.
Jednej z tych strasznych, męczących nocy ktoś delikatnie zaciska dłoń na jej ramieniu. Allegra Ibrahimović ociera zewnętrzną częścią dłoni łzy, nawet nie odwracając się w stronę nachodzącej ją osoby. Ona po prostu wie, kto pojawił się u jej boku, zna tożsamość człowieka siadającego tuż przy niej i biorącego jej dłonie w swoje.
– Czekałam na ciebie, najmilszy. Czekałam, wiedząc, że i tak wrócisz do naszego początku. Czekałam na twój uśmiech i wspaniały akcent. Czekałam na wszystko, co z tobą związane, a ty dopiero po latach wróciłeś, mając nadzieję, że nie odeszłam na zawsze. Ale dlaczego? – wyszeptuje cicho, ciągle patrząc prosto w ocean, jakby to właśnie tam skryły się odpowiedzi na wszystkie pytania. Lecz nie, wyjaśnień może jedynie udzielić długowłosy Brazylijczyk czule obejmujący ją ramieniem tak, jak robił to wiele razy w przeszłości, przed siedmioma laty na tej samej plaży.
– Co: dlaczego?
– Dlaczego wróciłeś?
– Bo nie potrafię bez ciebie żyć. Bo nie chcę tego robić. Bo cię kocham. Bo mam nadzieję, że nie odeszłaś na zawsze, że jeszcze potrafisz do mnie wrócić i choć na kilka chwil uczynić mnie szczęśliwym. Nie dbam o przyszłość, o tę daleką i odległą, której nikt nie zna, ważne jest tylko te kilka momentów, podczas których mogę mieć ciebie tylko dla siebie, możesz być jedynie moja. Nie dbam o nic, co nie jest z tobą związane. Nie ważne, co powiedzą ludzie, nie ważne, co sobie pomyślą.
– Więc co jest teraz ważne?
– Ty jesteś najważniejsza. Tylko ty się liczysz.
– Masz dziewczynki i żonę. Ja jestem nikim w porównaniu z Pauletą, Chiarą i Allegrą.
– Jesteś wszystkim, co posiadam, wszystkim, na czym mi kiedykolwiek zależało! – zarzeka się piłkarz, ale kobieta jedynie przeczy ruchem głowy, kontynuując:
– One trzy są teraz twoim życiem, nie ja. Ja mam Zlatana i dobrze mi z nim. Max, ja już nie wrócę i to, co było, też. Nie jesteśmy już młodymi, nieodpowiedzialnymi dzieciakami, które zakochały się w sobie i obiecywały niemożliwe do spełnienia. Ja już nie mam szesnastu lat, nie mam w sobie siły tamtej Alberetty, o której tylko ty wiedziałeś, zmieniłam się przez te lata, pogodziłam ze swoim przeznaczeniem. Ty też już nie jesteś dwudziestolatkiem z jajecznicą na głowie i wygórowanymi jak na tamte czasy marzeniami. Teraz oboje mamy rodziny i musimy trwać przy nich pomimo wszystkich przeciwności. Twoje dziewczyny potrzebują mężczyzny, opiekuna, zaś w życiu Zlatana musi być ktoś, kto będzie na niego czekał po ciężkim treningu z ciepłym słowem i kubkiem herbaty. Ktoś musi hamować jego trudny, niekiedy nawet i sprzeczny charakter, a rolę tego kogoś przyjęłam na swoje barki cztery lata temu i nie mogę teraz zrezygnować. Przysięgałam trwać przy nim i zrobię to, będę przy nim do samego końca.
– Ale… – próbuje jej przerwać, lecz cedząca powoli słowa Allegra nie pozwala mu na to, pokazując ruchem dłoni, aby milczał.
– Tak musiało być, nie mogliśmy być razem. Zajmij się Pauletą, Allegrą i Chiarą, a nie ciągłym rozważaniem decyzji Losu. Raz je zostawiłeś i ona była sama przez prawie miesiąc. Uwierz mi, że to nie było dla niej łatwe, jeśli została bez twojej pomocy we wciąż trochę obcym mieście i z kilkumiesięcznymi bliźniaczkami pod opieką. A jeśli nie umiesz zaakceptować mojej decyzji dla dobra Paulety, zrób to dla dziewczynek. Bądź dla nich kochającym tatusiem, pokaż, że to one są całym twoim światem, bo ja nie zasługuję na to miano. Obiecasz mi to?
– Obiecuję – odpiera zrezygnowany. – Zostaniesz w domu? Pozwolisz nam się godnie pożegnać?
– Robimy to, Max. Tutaj wszystko się zaczęło, niech i tutaj wszystko się skończy. Mam dzisiaj lot do Londynu, a stamtąd do Sztokholmu. Zlatan jest w Szwecji i po mnie przyjedzie, a ty, proszę, wróć do Paulety. Ona nie jest zła, może odrobinę zagubiona, może odrobinę przerażona, ale nigdy nie oskarżaj jej o to, co poczyniła w moim życiu, dobrze? Wszystkie wydarzenia sprzed ośmiu lat są tylko moją i jej sprawą i tylko my dwie znamy ich szczegóły, choć próbowałam ci przybliżyć to tak, jak ja wszystko widziałam. Ale Pauleta mogła mieć swoje motywy. Mogła coś ukryć, poza tym nigdy nie oskarżałam jej o nic. I ty tego też nie zrobisz, prawda?
Ponownie potakuje, dławiąc w sobie jakiekolwiek cisnące się na usta protesty. Nadal kocha ją nad życie, a ona każdym słowem wypowiedzianym tym słodkim, południowoamerykańskim akcentem wbija w jego serce kolejne kolce, jakby chciała go tym zabić. Lecz Maxwell jest silny, przetrwał niejedną taką sytuację, przetrwał lata niepewności i tęsknoty, więc i teraz sobie poradzi.
– Prawda. Ale teraz ja mam jedną prośbę.
– Tak?
– Powiedz, że mnie nie kochasz. Powiedz, że nigdy nie kochałaś.
Czarnowłosa kobieta przymyka powieki, przez chwilę nie mając pewności, czy może wypowiedzieć te kłamstwa, których Maxwell od niej oczekuje.
– Nie kocham cię – wyszeptuje wreszcie, idealnie hamując emocje, aby nie splamiły beznamiętnego tonu. – Kiedyś cię kochałam, ale to przeminęło. Nie kocham cię, Max.
Mówiąc to, nie potrafi spojrzeć mu w oczy przerażona tak doskonale dopracowaną umiejętnością płynnego oszukiwania.


– Powiedziałam, że go nie kocham, że to uczucie wygasło, choć chciał usłyszeć, że nigdy go nie było. Powiedziałam mu kłamstwo, które przyszło mi z zatrważającą łatwością, zaskakując i jego, i mnie. Nigdy nie podejrzewałam, że jedynie poprzez obserwację Maleny nauczę się tak doskonalej sztuki lawirowania pomiędzy niedopowiedzeniami, wręcz na granicy z oszustwem. Nigdy nie podejrzewałam, że będę umiała bez zastanowienia odrzucić jego próby odzyskania mnie, jego walkę o nasze dawne, dziś już nieistniejące marzenia, jakich nigdy nie zrealizowaliśmy – szlocha cicho w ramionach swojego mężczyzny, przyznając do wszystkich popełnionych błędów, do kłamstw i potknięć, jakie spotkały ją podczas wszystkich tych lat. Objęcia rosłego Szweda są silne i dają jej poczucie chwilowego bezpieczeństwa, jakby porywały ją z dala od wszystkich goniących ją dylematów i wyrzutów coraz bardziej wrednego i upierdliwego sumienia. – Jeszcze rok temu składałam obietnice, wiedząc, że będą bez pokrycia. Jeszcze rok temu oddawałam mu się bez słowa protestu, z euforią, bo on znów przy mnie był. Jeszcze rok temu nie myślałam o źle, jakie mogę wyrządzić Paulecie i dziewczynkom, bo mój utęskniony Max obiecywał mi wszystko to, do czego nie miałam już prawa. Byłam wtedy gotowa na wszystko, wszystko oprócz chemii, lecz nie zdawałam sobie długo sprawy, że odchodząc, zranię go. A przecież umrę i to w przeciągu roku. Ty o tym wiesz, ty to akceptujesz i niczego mi nie nakazujesz, ale on by się wściekł, oskarżyłby mnie, iż to wszystko jest na moje własne życzenie, a potem zrzuciłby jeszcze winę na Pauletę, Bogu ducha winną, jeśli chodzi o tę sprawę. Kazałby mi natychmiast wyrazić zgodę na chemioterapię, co bym zrobiła pomimo samej siebie, aby go jedynie zadowolić… Nie, nie to chciałam powiedzieć – aby go jedynie uszczęśliwić. Cierpiałabym, aby móc z nim spędzać kolejne lata pomiędzy nawrotami choroby, aż wreszcie i tak bym umarła, zostawiając go samego ze wspomnieniami. Odciągnęłabym go od rodziny, od dziewczynek, które ojca mieć muszą. Wiem, jak to jest nie mieć normalnej rodziny, więc nie mogłam dopuścić, aby Chiara i Allegra tego doznały. To za bardzo boli nawet teraz, po wielu latach. Zlatan? – przerywa nagle.
– Mów dalej, kochanie. Niczym się nie martw, a jedynie wyrzuć z siebie wszystkie emocje – odpiera na to Szwed.
– Nie chcę cię ranić, Zlatan. A robię to, bo opowiadam ci o Maxie, wiedząc, że ty też mnie kochasz i dla ciebie wszystko, co zrobił, jest zwykłym skurwysyństwem, więc proszę, powiedz mi, kiedy tylko przesadzę. Za wiele już szpilek wbiłam w serca tych, których kocham. Oszukałam Maxa, zwodziłam go, deptałam jego marzenia… Dawałam mu swoją miłość, jednakże ta była destrukcyjna. Kochałam go, nawet nie zdając sobie sprawy, że to uczucie zabija go tak, jak mnie zabijały tabletki. Wybacz, że nie powiedziałam ci od razu o tym drobnym szczególe, może jakoś byśmy to we dwoje pokonali, lecz ja się po prostu najprościej na świecie bałam. Strach przed utratą Maxwella, a potem też przerażenie przed życiem bez niego mnie paraliżowały, nie byłam w stanie dojść do siebie. Przepraszam, że wtedy za ciebie wyszłam, łudząc nas oboje bajkami o szczęściu. Wtedy nie byłam zdolna do kochania ciebie… Wiem, nie powinnam tego nigdy ci mówić, nie powinnam mówić o tym nikomu, ale mam dość kłamania. Chcę spokojnie przetrwać jeszcze ten jeden rok, mając z głowy wszystkie niewyjaśnione dotychczas sprawy. Może nawet odważę się porozmawiać z Pauletą? Powinnam to zrobić, bo chciałabym zrozumieć sytuację, w której znalazłyśmy się dawno temu. Z Maxem wolałabym już się nie spotkać. W Brazylii wystarczająco namieszałam mu w głowie, kłamiąc na potęgę. Naprawdę nie chciałam go ranić, ale on zażądał tej deklaracji, a ja… ja byłam za słaba, żeby zaprzeczyć. Nie umiałam zostać z nim, wiedząc, że i tak w pewnej chwili odeszłabym, porzucając go samego. Ty jesteś z tym oswojony, mam rację, Zlatan? – przerywa na kilka chwil, aby ujrzeć potwierdzenie wymalowane na twarzy męża. – On nie wie. Mam taką nadzieję, że jeszcze nie wie. Napisałam mu o tym, ale wątpię, by wpadł na pomysł zajrzenia do tej przeklętej książki, przez którą zbliżyliśmy się do siebie na niebezpieczną odległość, a potem ulegliśmy magii miłości i egzotycznej atmosfery. Niepotrzebnie po raz kolejny roztrząsam, co? – ponownie przerywa, spojrzawszy mężczyźnie w ciemne tęczówki lśniące prawie niewidocznym cierpieniem. – Ranię cię swoimi słowami, a ty mi o tym nie powiedziałeś. Powinieneś był to zrobić – zauważa, mocniej przylegając do boku napastnika spoczywającego w pozycji półleżącej na łóżku.
– Powinnaś była szybciej wyrazić słowami wszystkie swoje myśli, zamiast dusić je w sobie.
– To dopiero ostatnio wzięło mnie na ciągłe filozofowanie, chyba dlatego, że odstawiłam proszki uspokajające – uśmiecha się smutno. – Wybaczysz mi, że cię zraniłam?
– Nie zraniłaś. Nareszcie usłyszałem prawdę, zrozumiałem swoje błędy. Jestem ci za to winny podziękowania, Legro.
– Zlatan, daj spokój, nie graj twardego – wtrąca cicho.
– Nie gram nikogo. Dziękuję, że dzięki tobie, moja żono, zrozumiałem błędy, do jakich ja sam cię popchnąłem. I mam nadzieję, że mi wybaczysz.
– Kochasz mnie?
– I nigdy nie przestanę.
– Więc obiecaj mi, że po mojej śmierci pozbierasz się do kupy. To będzie o wiele cenniejsze od podziękowań, a ja odejdę spokojniejsza.
Mężczyzna wzdycha ciężko, przejechawszy dłonią po twarzy. Potem jeszcze całuje skroń Allegry, po czym dopiero potwierdza:
– Postaram się, Legro. Ale nie oczekuj ode mnie za wiele.


Nie wiem nawet, ile takich listów do Ciebie napisałam. Zawsze kilka dni później one giną w tajemniczych okolicznościach, a On nigdy nie ma okazji się nawet dowiedzieć o ich istnieniu. Wątpię też, czy zdołam jakikolwiek wcisnąć do koperty i zaadresować do Ciebie, do Amsterdamu – nawet nie wiem, czy nadal tam mieszkasz; nie wiem, gdzie teraz jesteś, a to boli najbardziej – a potem, kto wie, może… wysłać? Nakleić znaczek pocztowy i wrzucić do skrzynki w najbliższej filii turyńskiej poczty. Może wciąż mieszkasz w tym samym miejscu, a list trafiłby w Twoje ręce? Przeczytałbyś, a potem… Nie wiem. Nie chcę snuć bezcelowych, utopijnych rozważań. One dają mi nadzieję, do której ani ja, ani Ty nie mamy już prawa. Odebrano nam je już dawno temu, jeśli nie w Amsterdamie, to nawet i wcześniej, kiedy żegnaliśmy się w naszej Vila Velha. Nie odejdę od Niego, za wiele Mu zawdzięczam, ażeby móc zostawić Go samego. A poza tym… On mnie kocha. 


Rok 2009.


Wraz z początkiem marca powiedziała otwarcie: „Wiem, że koniec jest coraz bliższy, lecz chcę umrzeć w domu.” Słowa te były dla Zlatana prawdziwą zagadką, bowiem Allegra mogła mieć na myśli Montevideo – choć tutaj nie poddawał wątpliwości, iż teoria ta jest mocno naciągana – lub Vila Velha – w tym wypadku dylemat miał większy, lecz wcześniejsza wyprawa do Brazylii pozwoliła mu wyeliminować tę opcję – jak również Turyn oraz Mediolan. W końcu Zlatan postanowił pozostać z żoną w Mediolanie, bo właśnie w tym mieście spędzili najwięcej czasu. Wszak niedługo miał minąć trzeci rok od przeprowadzki tutaj, zaś Turyn gościł państwo Ibrahimović przez niespełna dwa lata pełne ukrytej tęsknoty i przemilczanego bólu. W Turynie Legra mogła sprawiać wrażenie szczęśliwej, lecz nigdy tak się nie czuła, zaś w Mediolanie miała krótkie chwile u boku Maxa, chwile, które pomimo wszelkich uczuć żywionych do własnego męża wyznaczały sens wszystkiego.
Mediolan stał się jej prawdziwym domem w niezauważalnym dla nikogo momencie, nastąpiło to w chwili, kiedy wszyscy byli zajęci sobą i swoimi problemami, i nawet jeśli ktoś pragnąłby ten fakt zmienić, nie dałby rady. Mając na myśli dom, Allegra po prostu pragnie nie wyjeżdżać już nigdzie z Mediolanu, ba, nawet z dzielonego z mężem mieszkania.
W połowie kwietnia zdecydowanie słabnie, z dnia na dzień blednąc, tracąc na wadze i mając coraz perfidniejsze samopoczucie. Początek końca nastąpił i nikt ani nic nie może odwrócić już biegu wydarzeń. Śmierć zbliża się do drzwi mieszkania państwa Ibrahimović, aby w niedługim czasie móc ująć w swe ramiona dogorywającą duszę Allegry i zabrać daleko stąd, raniąc przy tym wszystkich, którzy tę młodą dziewczynę kochają. Allegra niedługo skończy zaledwie dwadzieścia cztery lata; w tak młodym wieku umrze, nigdy nie zrobiwszy tak wielu rzeczy, mając setki niespełnionych i niemożliwych do spełnienia marzeń. Zostawi swojego męża samego pośród trudów życia, pośród zgliszcz dawnego życia i z bardzo ciężką obietnicą do spełnienia.
„Obiecaj mi, że po mojej śmierci pozbierasz się do kupy” za każdym razem na sam widok Allegry, na sam dźwięk jej cichego, słabnącego powoli głosu rozbrzmiewa w jego głowie bolesny szmer niczym cichy podszept sumienia wyrzucającego mu wszystkie niespełnione przyrzeczenia. Wielokrotnie obiecywał, a potem nie wywiązywał się z danego słowa, zawodząc tym ważne dla siebie osoby. Allegry nie chce zawieść. Allegry nie może zawieść, nie wywiązując się z przysięgi przynajmniej spróbowania życia normalnie po jej śmierci. Ta obietnica jest najważniejsza, daje Urugwajce siłę do przetrwania jeszcze kilku miesięcy, do wydarcia ze szponów śmierci choć kilku godzin więcej, alby Zlatan mógł cieszyć się tymi ostatnimi chwilami jak najdłużej. Zaś on sam marzy teraz jedynie o tym, by jego żona cierpiała jak najmniej, aby umarła w spokoju, załatwiwszy wszystkie sprawy, rozwiawszy wszelkie wątpliwości i załagodziwszy jakiekolwiek konflikty. Stara się nawet nie odstępować jej na krok, lecz to koniec sezonu, ostatnie kolejki, a te zawsze są bardzo nerwowe i wymagają mnóstwo wysiłku. Poza tym José Mourinho nienajlepiej znosi wszelkiego rodzaju odstępstwa od treningów czy problemy prywatne – wszak jego piłkarze muszą wygrać trzecie z rzędu scudetto i nic nie liczy się tak bardzo jak będący na wyciągnięcie ręki tytuł mistrza Włoch. Mourinho wymaga wręcz morderczego wysiłku, dlatego też oprócz wykończonego najcięższym sezonem, jaki kiedykolwiek w swojej karierze rozegrał, Zlatana obok Allegry bardzo często znajduje się Malena. Pani Materazzi może i za wiele mówi, lecz dzięki jej obecności z twarzy brunetki nie znika uśmiech – choć raczej jest to uśmiech pełen politowania i rozbawienia samą osobą Maleny, o jej staraniach nie wspominając, mimo wszystko wciąż jest uśmiechem.
Alberetta Cruz-Ibrahimović pomimo zbliżającego się końca bardzo stara się nie utracić pogody ducha, spokojnie przetrwać koniec i odejść, niczego nie żałując, a w szczególności nie myśląc o zmarnowanych szansach na bycie z Maxwellem. W dwa tysiące szóstym to on błagał ją o powrót, lecz odmówiła. Rok potem wróciła, lecz przerażona chorobą upuściła go. A może wcale nie było za późno na chemioterapię i spędzenie z ukochanym mężczyzną zaledwie kilku lat? Tych kilku lat, które nigdy nie zrekompensowałyby im zabranej przez Los przyszłości, lecz mimo wszystko ten niedługi okres czasu byłaby z nim, z Maxwellem, bez którego życie było za trudne, aby móc przetrwać.
Poradzi sobie jeszcze przez te kilka miesięcy, starając się nie zranić Maleny i Zlatana. Poradzi sobie, bo nie może odejść z dnia na dzień, przedawkowawszy braną obecnie w niewielkich ilościach morfinę. Wszak na swój dziwny sposób kocha i Zlatana, i tę gadatliwą Włoszkę, lecz nader wszystko kocha Maxwella, choć nawet myślenie o nim piekielnie boli, zaś tegoż bólu nie mogą zlikwidować żadne medykamenty.
Jeszcze kilka miesięcy i odejdzie do miejsca, gdzie będzie spokojna. Wcieli się w kolejne ciało, kto wie, może o wiele bardziej udane… Oby tylko nie zranić teraz nikogo bliskiego, oby tylko móc przetrwać.


Giulia Pauleta Andrade od dawna przeczuwała wiszącą w powietrzu tragedię, jaka miała nastąpić w ciągu niespełna pół roku. Nigdy nie była głupia, a połączywszy dawne uzależnienia swej byłej przyjaciółki i Maxwella raz przyjmowanego, zaś raz odrzucanego przez Urugwajkę, dość szybko nauczyła się czytać pomiędzy wierszami pisanej przez Alberettę Cruz historii. Maxwell bardzo jej w tym pomógł, choć nieświadomie, zaś żona Maicona, Alessia – w szatni Interu porównywana do legendarnej już Maleny Materazzi, bez której Marco bał się gdziekolwiek wyjść – łatwo wyciągała z przyjaciela Maxa brakujące fakty. Choroba Alberetty Cruz była pewna, ba, pewne było, iż żona Ibrahimovića w najlepszym stanie nie jest. Lecz to, na co Alberetta mogła cierpieć, już tak oczywiste czy łatwe do odgadnięcie nie było. Zlatan pytany o żonę odpierał uparcie, że ta czuje się doskonale, a wraz z zakończeniem sezonu planuje wydać wielkie przyjęcie. Wszyscy w to wierzyli, nawet Marco, którego Malena dość szybko uświadomiła o nienajlepszym zdrowiu swojej przyjaciółki, ale w końcu dobre ukrycie prawdy to połowa sukcesu, nie?
A Alberetta i Zlatan przy pomocy Maleny doskonale o to zadbali, aby ani Maxwell, ani Giulia, ani ktokolwiek inny nie dowiedział się o chorobie. Cóż, widocznie nie wzięli pod uwagę spostrzegawczości pani Andrade, która wie, iż coś jest nie tak. Co dokładnie, o tym pojęcia nie ma, ale mimo wszystko wie.
I dlatego Giulia Andrade jest trochę zdenerwowana, przemierzając ulice Mediolanu i zmierzając do mieszkania Ibrahimovićów. Wszak tylko tam uda jej się rozwiązać zagadkę stanu zdrowia Alberetty, a także powodów ponownego odrzucenia Maxwella. On cierpiał za każdym razem, choć próbował to naprawdę dobrze ukryć pod maskami, jakie wykonał dla niego mistrz tej sztuki, nieznany nikomu rzemieślnik polecony przez Los. Maxwell udaje po mistrzowsku, jest przy dziewczynkach, przy niej i daje całej trójce złudzenie prawdziwej miłości. Budzi się u boku żony ze sztucznym uśmiechem, który nie schodzi z jego twarzy całymi dniami, a jedynie w krótkich chwilach samotności, lub sam na sam z Maiconem pozwala sobie na okazanie słabości, bezsilny wobec wyborów Losu i Przeznaczenia. Giulia o tym wie, obserwuje historię pisaną przez miłość Alberetty i Maxwella od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzała ją w Mediolanie. Co więcej, Giulia po cichu im kibicuje, nawet nie protestuje, kiedy mąż raz po raz opusza ją, aby wrócić pokonanym przez niewiarę Alberetty, a wtedy młoda Włoszka – lub też Portugalka, wszak posiada podwójne obywatelstwo – przyjmuje małżonka z otwartymi ramionami, szepcząc, aby się nie martwił, bo na pewno jeszcze wszystko się ułożyć.
Tylko jak ma się ułożyć, jeśli Alberetta jest chora? Ba, jest bardzo chora, co podejrzewa Alessia, która nie widziała ani jej, ani Maleny w ich ulubionej restauracji od ponad dwóch miesięcy. Obudzone przez to wątpliwości nakazały Giulii Paulecie Andrade udać się do mieszkania byłej przyjaciółki, co też po kilkudniowym namyśle czyni.
– Cześć, Zlatan – odzywa się cicho, kiedy drzwi do mieszkania otwiera rosły Szwed. W jego oczach maluje się zmęczenie, w którym zaś odbicie znajduje strach. – Alberetta jest?
– Śpi. Ostatnio jest bardzo zmęczona – oznajmia napastnik. – Ona i Malena pracują razem nad jakimś dużym projektem, chyba wystrój hotelu. W każdym ciężka robota, a końca nie widać.
Giulia o mało nie parska śmiechem, doskonale wiedząc, iż to jedno, wielkie, wymyślone na poczekaniu kłamstwo. Wszak gustowi Maleny Materazzi daleko do ideału, ba, do czegoś, co można określić mianem ładnego. Jednak zamiast bezlitośnie wykpić nieudaną próbę przykrycia prawdy, jedynie kiwa głową ze zrozumieniem i odwraca się by odejść.
– Pozdrów ją ode mnie, dobrze, Zlatan? – prosi jeszcze na odchodnym, zastanawiając się już nad tym, jak poznać prawdę o stanie zdrowia dawnej przyjaciółki, którą zostawiła samą, ponieważ… musiała. Nie miała innego wyjścia, jak urwać kontakt, jak odejść czym prędzej, nim pewne sprawy zdążą nabrać niekorzystnego dla Paulety obrotu. Została zmuszona do pozostawienia Alberetty i nie mogła z tym walczyć.
Bo jak walczyć z uczuciami, które pozwoliły sobie zabrnąć za daleko? Jak walczyć z czymś, czego nie można zatrzymać? Albo, co gorsze, wcale nie chce się zatrzymywać?


Zlatan Ibrahimović tak naprawdę nie kłamał. Allegra naprawdę śpi, choć powód tego jest trochę bardziej dramatyczny, niż przedstawił to Giulii. Legra traci na siłach każdego dnia i coraz bardziej to widać, zaś dawki morfiny systematycznie zwiększa, twierdząc, że coraz mniej radzi sobie z bólem. Zlatan nie protestuje – znów jest za słaby, by zabronić, za naiwny, by nie wierzyć. Allegra jest dla niego całym istniejącym światem, którego utraty się boi. Życie bez niej jest teraz całkowitą iluzją, tak nierealną i niemożliwą, a jednak coraz bliższą. Niedługo go dosięgnie, Legra umrze i jak Zlatan Ibrahimović, wspaniały szwedzki napastnik, sobie poradzi? Za bardzo ją kocha, aby umieć o tym myśleć, za bardzo się boi, aby spróbować rozważyć opcje przyszłości. Zapewne będzie działał na ślepo, uciekał, dopóki będzie mu dana taka opcja. A potem, wedle jej prośby, spróbuje żyć.
– Jak się czujesz? – pada klasyczne pytanie z ust Zlatana, kiedy tylko jego żona otwiera oczy. Kobieta ciężko wzdycha, hamując cisnące się do oczu łzy.
– Czy Pauleta tutaj była? – odpiera pytaniem na pytanie, lecz jej głos jest ledwo słyszalny i przepełniony nieświadomym bólem do tego stopnia, iż prawie wywołuje łzy u Zlatana.
– Powiedziałem, że śpisz. Źle zrobiłem?
– Nie, kochanie, wolałabym, aby nie widziała mnie w takim stanie. Lecz z drugiej strony… – przerywa na kilka długich chwil, aby wziąść parę głębokich wdechów, zmęczona długością wypowiedzi. – Z drugiej strony lepiej nie będzie, a ja chciałabym ją zobaczyć.
Zlatan czule całuje jej wystające ponad miarę kości policzkowe.
– Oczywiście, kochanie. Powiem jutro Maxowi na treningu, że chciałabyś się spotkać z Pauletą.
– On nie wie… – szepcze, przymknąwszy powieki, aby mąż za żadną cenę nie ujrzał cierpienia, jakie wywołuje w duszy umierającej Urugwajki samo imię ukochanego mężczyzny. – Wciąż mu nie powiedziałam.
– Nic? Ani słowa?
– Napisałam w książce o wszystkim, ale nie wziął jej.
– Skąd wiesz?
– Bo byłby tutaj teraz, bo… Bo przecież mnie kocha.


W rzeczy samej Maxwell Andrade nie ruszył „Stu lat samotności" porzuconych w brazylijskim domu na szafce nocnej. Widział książkę – ba! Ona przyciągała jego uwagę każdego dnia z kilku spędzonych w Vila Velha po odejściu Alberetty – lecz strach go paraliżował. Powieść została na swoim miejscu, jakby to ona wyznaczała istnienie świata, zaś poruszenie jej byłoby integracją w plany Losu i Przeznaczenia. Zaś tego Maxwell nie chciał, bo już raz pokrzyżował plany obojga, zgadzając się na ślub z Giulią. Przecież nie musiał tego robić, przecież wiedział, iż oboje łączy jedynie przyjaźń, ale jednak pojął młodą Włoszkę, swoją przyjaciółkę, za żonę, Losowi i Przeznaczeniu nakazując ułożenie nowego, dużo bardziej bolesnego scenariusza.
Lecz przecież każdy popełnia błędy, zaś ojciec Giulii zaraz po usłyszeniu nowiny o ciąży był aż za bardzo przekonujący, a siła jego perswazji pokonywała nawet najzacieklejszy opór. Maxwell w dwa tygodnie później, podczas cichej ceremonii w Catanzaro, gdzie Giulia bardzo pragnęła wyjść za mąż i gdzie udali się jedynie z tegoż powodu, został na zawsze naznaczony piętnem człowieka nieszczęśliwego, człowieka o niespełnionych marzeniach. Już na zawsze miał być osobą tęskniącą za utraconymi szansami, za zmarnowanym życiem i nadzieją, do której nigdy nie miał prawa. W każdym spojrzeniu żony, w każdym jej ruchu szukał podobieństw do Alberetty, a może nawet samej Alberetty, lecz nigdy nie udawało mu się to. Był pokonywany przez prostotę codzienności, przez obłudę obdarzenia Giulii kiedykolwiek uczuciem niebędącym przyjaźnią, subtelnym sentymentem i… pogardą. Gardził żoną, ponieważ tak łatwo dała się zaciągnąć do sypialni spragnionemu ciepła desperatowi szalejącemu z tęsknoty i niewiedzy. Nie znając szczegółów owej felernej nocy, wziął na swoje barki większą część odpowiedzialności, mając nadzieję, iż w istocie to on uwiódł Włoszkę, a nie na odwrót. Aczkolwiek Giulia wiedziała o targającej sercem Brazylijczyka niespełnionej miłości do jakiejś wspaniałej kobiety-widma, której już nigdy miał nie spotkać. Sama od lat darzyła ponadprzeciętnym uczuciem kogoś, kogo nie miała prawa tym obdarować.
Może gdyby Maxwell Andrade został obdarzony darem wiedzy, może gdyby ktoś łaskawy poinformowałby o stanie rzeczy, czy w tym przypadku powoli gasnącym promyczku życia Allegry Ibrahimović, miałby jeszcze szanse wszystko naprawić, spełnić wszystkie dane niegdyś obietnice.
Lecz czy teraz nie jest już za późno, aby zrozumieć, dlaczego wielokrotnie zostawiała go samego, dając brutalne lekcje życia w samotności, egzystowania bez niej? Może jeśli dowiedziałby się o wszystkim, jeśli Alberetta wyjaśniłaby mu podstawy swojego zachowania, nie zasłaniając się przy tym Giulią, Zlatanem czy dziewczynkami, zrozumiałby, zapewnił, iż będzie ją wiecznie kochał i przysiągł to, co wymusiła na Zlatanie. A może nie przysiągłby, co uległ naleganiom ukochanej kobiety.
Zrobiłby dla niej dosłownie wszystko, zapominając na chwilę o nadchodzącym cierpieniu. I niesiony tą myślą, instynktem i niemożliwą już tęsknotą za jej ciepłem, za jej widokiem czy obecnością idzie naprzód, wprost do mieszkania Ibrahimovićów, aby wymusić na Zlatanie możliwość zobaczenia ukochanej, aby po raz kolejny błagać ją o powrót.
Lecz będąc tuż pod jej drzwiami, trzymając już dłoń na dzwonku, sparaliżowany strachem i szansą na kolejne odrzucenie panikuje. Odwraca się i ucieka tak, jak robi to od wielu tygodni, każdego dnia pojawiając się pod tymi drzwiami, gdzie odwaga ucieka z niego w ułamku sekundy, nigdy nie zezwalając na zadzwonienie do drzwi mieszkania Zlatana i Allegry Ibrahimovićów.
W drodze powrotnej do domu intuicja każe jeszcze wstąpić mu do jednej z księgarni, gdzie jego oczom rzuca się stary, oprawiony w skórę tom. Już wraz z ujrzeniem strony tytułowej rozumie, dlaczego właśnie on.
„Wielkie nadzieje”.


Tego samego dnia, w tej samej chwili, tuż za tymi ciemnymi drzwiami Zlatan Ibrahimović krąży po salonie ze ściśniętą w dłoni komórką i wątpliwościami, czy powinien zadzwonić do Giulii. Z jednej strony Allegra wyraźnie o to prosiła, lecz z drugiej on sam boi się ewentualnego pytania żony Maxwella na temat Allegry i jej stanu zdrowia. Dotychczas jeszcze nie wypowiedział na głos, iż jego ukochana, cudowna żona umiera.
Ale właśnie tak wygląda rzeczywistość – Allegra umiera, umrze już niedługo, może nawet za kilka dni. To już ostatnie minuty meczu jej życia, to końcówka dogrywki, zaś okrutny Los strzelił właśnie zwycięską bramkę, na odrobienie której nie ma już szans. Zlatan musi wykonać ten jeden telefon, musi poinformować o tym Giulię, bowiem jego żona tego wymaga. Bez rozmowy z dawną przyjaciółką nie będzie potrafiła odejść w spokoju, bez jakichkolwiek wątpliwości.
Musi zawiadomić Maxwella. A tego boi się jeszcze bardziej, na samą myśl o wypowiedzeniu doń słów „Legra umiera” wszystkie mięśnie rosłego Szweda przebiega przerażający dreszcz. I pomimo prawdy zawartej w tych słowach, pomimo tego, iż są suchym faktem, najprawdziwszym autentykiem, nie mogą przejść mu przez gardło.
Zmusza się, aby wykonać telefon do Giulii od kilku dni, lecz wreszcie wciska zieloną słuchawkę i nie rozłącza się w chwilę po tym.
– Zlatan? – dziwi się żona Maxwella, odebrawszy komórkę.
– C-cześć, Giulia – wydusza piłkarz. Następuje długa, złowroga cisza.
– Co się stało?
– Allegra… Alberetta… Ona chce cię zobaczyć jak najprędzej.
– Co się stało? – powtarza spokojnie Włoszka.
– Dowiedzieliśmy się prawie dwa i pół roku temu. Zabroniła komukolwiek mówić, jedynie Malena wiedziała…
– Zlatan – przerywa mu Giulia. – Nie owijaj, spokojnie powiedz, na co jest chora.
– S-skąd wiesz? – wydusza zadziwiony żądaniem Włoszki.
– Wiem. Na co Alberetta jest chora?
– Ma raka. Nie chciała chemii, a ja nie umiałem jej zmusić do cierpienia. Zostało kilka dni, może tygodni… Niewiele.
– Będę jutro z Maxem, dobrze?
– Dobrze.
Kiedy zakańcza połączenie, zdaje sobie sprawę, iż po jego policzkach płyną rzewne łzy bezsilności.


Alberetta Cruz przez ostatnie miesiące choroby niesamowicie schudła, jej włosy straciły blask, zaś w ciemnych oczach pozostało jedynie odbicie błagającego o wybaczenie bólu. Giulia Pauleta Andrade, wszedłszy do sypialni Urugwajki w towarzystwie swojego męża i trzymającego się na uboczu Zlatana, o mało nie wydaje z siebie przerażonego pisku. Pani Ibrahimović śpi, oddychając z trudnością i wyglądając jak cień samej siebie, jak widmo zbliżającej się śmierci.
To dlatego odeszła – dociera do Maxwella, kiedy patrzy na tę drobną, cierpiącą sylwetkę ukochanej kobiety. To dlatego go zostawiła; zrobiła to, ponieważ umierała. Nie chciała, aby widział ją w takim stanie, aby obwiniał się o jej chorobę; pragnęła jedynie porzucić go na tyle wcześnie, by mógł nauczyć się życia bez niej, dopóki jeszcze trwała. W przeciągu kilku minut wszystko staje się jasne.
Jak mógł wcześniej na to nie wpaść? Za mocno go kochała, aby odrzucać go za każdym razem, aby ranić jego uczucia, pozwoliwszy na nowo rozkwitnąć nadziei. Robiła to wszystko z miłości, dawała mu jej dowód w ten niekonwencjonalny sposób, powoli umierając. Uciekała od niego, ażeby umiał poradzić sobie w czasach, kiedy już umrze.
Chciała pokazać mu tym, jak bardzo go kocha. Chciała udowodnić mu swoim zachowaniem, ile dla niej znaczy, jak bardzo zależy jej na jego szczęściu, lecz on nie umiał tego zrozumieć. Paradoksalnie, zaślepiła go właśnie miłość do tej niesamowitej kobiety.
Dotyka jej policzka z przerażeniem, obawiając się, czy resztki kobiety, jaką pokochał, nie rozpierzchną się wskutek jego dotyku.
A potem kuca przy jej łóżku i zaczyna płakać. Nie spostrzega, kiedy Giulia i Zlatan opuszczają sypialnię, zostawiają Maxa samego ze śpiącą brunetką.
Jak mógł dopuścić do tego, ażeby Alberetta teraz umierała? Jak mógł nie spostrzec jej chwil słabości wtedy, w Turynie? Okłamała go, iż to przeziębienie, lecz teraz jest już pewny – Alberetta była już wtedy chora, a samotność całkowicie ją dobijała.
– Max, daj spokój – dociera go jej prawie niesłyszalny szept. Ociera wierzchem dłoni policzki, obdarzając ją najpierw tylko pełnym żalu spojrzeniem, a następnie nachyla się nadeń i składa na jej ustach pocałunek.
– Jak mogłaś, Alberetto? – szepcze cicho. – Jak mogłaś pomyśleć, że poprzez odejście nauczysz mnie życia bez ciebie? Jak mogłaś pomyśleć, że kocham cię w tak mały stopniu, ażeby umieć zapomnieć? Alberetto, jesteś moim wszystko, jesteś całym moim światem, nigdy nie liczyło się nic ponad ciebie. A ty postanowiłaś sprawić mi tak przykrą niespodziankę, postanowiłaś umrzeć, nie walcząc o siebie. Nie walcząc o siebie dla mnie, nie walcząc o nas. Najdroższa, jak śmiałaś pomyśleć, iż Giulia kiedykolwiek będzie w stanie zastąpić mi ciebie? Pamiętasz, kochanie, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz? To było osiem lat temu, lecz już wtedy nasze losy były ze sobą nierozerwalnie związane. Tamtej nocy, ostatniej z naszego złudnego szczęścia, przysięgałem ci wieczność. Nawet nie wiesz, jak bardzo źle czuję się każdego dnia ze świadomością, iż nasza wieczność już wtedy przeminęła. Alberetto Cruz, jak mogłaś poddać się chorobie, kiedy dla mnie jesteś całym światem? Nic nie mogło nas rozdzielić, ani żadna siła boska czy szatańska, ani los, przeznaczenie, czy nawet Giulia, bo tyś to zrobiła. Tyś podjęła decyzję za nas oboje, tyś postanowiła umrzeć i odebrać mi tym samym wszystko.
– Max, nie rób tego – przerywa mu słabo.
Ona, niegdyś taka piękna, taka wyjątkowa i silna, dziś jest wrakiem samej siebie. Z dawnej Alberetty nie pozostał nawet błysk oczu, które są puste.
– Odebrałaś sobie życie, zrezygnowałaś z szansy dla nas. Zabiłaś tym i mnie, Alberetto. Zabierasz ze sobą wszystko, moją duszę i serce, zaś dla ciebie nie ma już ratunku. Jak mogłaś, Alberetto?
I wtedy spostrzega, że i ona płacze. W milczeniu pozwala łzom płynąć po bladych, zapadniętych policzkach, przyjmując każde słowo jego tyrady jako szczerą prawdę.
– Jak mogę żyć bez ciebie? Jak mogę żyć, kiedy moje serce i dusza będzie w grobie wraz z tobą, Alberetto? – dopytuje łamiącym się głosem.
– Musisz – szepcze ona.
– Ale nie umiem bez ciebie.
Alberetta unosi się delikatnie na łokciach, co jest jednoznaczne. Maxwell natychmiast obejmuje ją, unosi z łóżka tak, ażeby móc trzymać ją w ramionach, czuć jej niewielki ciężar i móc całować ją raz za razem w policzki i usta.
– Przysięgnij mi, Alberetto, przysięgnij, że nigdy już nie będziesz kłamać. Że nigdy nie okłamiesz mnie tak, jak zrobiłaś to w Vila Velhi w zeszłym roku.
– Kocham cię, Maxwellu Andrade, jeśli to masz na myśli. Zawsze cię kochałam i zawsze, do samego końca będę cię kochała.
– I ja będę kochał ciebie.
– Więc pozwól mi odejść.
– Nie umiem, lecz nie mam innego wyboru.
– A ja kiedyś do ciebie wrócę, najdroższy. Odzyskamy naszą utraconą przyszłość… Nim się spostrzeżesz, ja będę znów z tobą. Przysięgam.


Giulia Pauleta Andrade pozbyła się złudzeń na spełnienie swojej prawdziwej, jedynej miłości już przed laty. Odeszła od ukochanej osoby dla jej własnego dobra, ponieważ nie miała innego wyboru.
Giulia Pauleta Andrade odchodziła właściwie kilkukrotnie, bowiem nie umiała po jakimś czasie nie wrócić. Choćby dla samej siebie, nie wliczając w to kochanej przezeń osoby. W końcu w styczniu dwa tysiące pierwszego poddała się, przestała walczyć o swoją miłość, o siebie i swoje szczęście. Musiała odpuścić, męczyło ją to zdecydowanie za mocno. Tym bardziej zniszczyła ją okrutność Losu, bowiem pięknym uczuciem, jakim pozornie powinna być miłość, obdarzyła nieodpowiednią osobę.
A teraz patrzy, jak jej dawna przyjaciółka, przeurocza Alberetta uśmiecha się doń słabo, siedząc na ogromnym łóżku podparta toną poduszek. Maxwell wyszedł z jej sypialni dopiero przed chwilą, spędziwszy tam bite kilka godzin. Wyszedł z lekko zaczerwienionymi oczami, co oznaczało jedno – Alberetta mu powiedziała, że umiera.
A przecież on tak cholernie mocno ją kocha. Zawsze kochał, od tamtego pamiętnego lata dwa tysiące pierwszego w jego rodzinnej Vila Velhi. Nigdy zaś nie pokochał jej, Giulii Andrade, matki dwojga swoich dzieci. Małych dwóch dziewczynek, które obecnie spędzają czas z Maiconową Alessią.
– Pauleto… – szepcze cichutko i słabiutko Alberetta.
Na sam dźwięk jej głosu pod oczami zbierają jej się z trudem powstrzymywane łzy.
Siada bez słowa na brzegu łóżka, chowając twarz w dłoniach. Czuje ciepłe palce przyjaciółki słabo gładzące jej plecy, co jeszcze bardziej doprowadza ją na skraj. A jednak Giulia Pauleta Andrade nie może się nie rozpłakać w przeciągu najbliższych minut.
– Cześć, Alberetto – wydusza cicho, siedząc wciąż tyłem do niej. – Dlaczego mu nie powiedziałaś?
– Dlaczego odeszłaś? – odpiera pytaniem brunetka. Bynajmniej niełatwym.
– Przecież powiedziałam ci to trzy lata temu.
– Ominęłaś temat. Pauleto, dlaczego mnie zostawiłaś?
I ta cholerna cisza, jaka zalega na długie sekundy.
– Tak miało być lepiej – wydusza wreszcie Giulia.
– Dla mnie, czy dla ciebie? – niewątpliwie udana jest to szpila, wbita z milimetrową wręcz dokładnością w miejsce, gdzie niegdyś była ogromna rana po wielu odejściach.
– Dla nas obu. Nie mogłam wtedy podjąć lepszej decyzji.
– Ależ mogłaś. Mogłaś zostać, trwać i mnie nie łamać swoim odejściem.
Giulia nieznacznie siąka nosem, płacząc już w najlepsze do spółki ze swoją dawną przyjaciółką. Tylko łzy im pozostały. Teraz mogą tylko zapłakać nad utraconym życiem, nad zmarnowanymi szansami i popełnionymi błędami. Nic więcej zrobić się nie da. Alberetta niedługo umrze, Giulii zaś pozostanie jedynie wytrwać u boku Maxa, wychować ich córki i wraz z nim wspominać tę jedną, którą kiedykolwiek oboje byli w stanie pokochać.
Nic ponad to.
– Maxwell mi powiedział. Wszystko o was, o tym, jak było ci trudno, kiedy cię poznał. Powiedział już wtedy, tamtej nocy po naszym pierwszym spotkaniu w Mediolanie, kiedy jeszcze nic nie było jasne. Wiem i cholernie żałuję, że do tego doprowadziłam, że jednak cię opuściła, lecz nie miałam innego wyboru.
– Pauleto, dlaczego mnie opuściłaś? – powtarza słabo po raz kolejny, mając nadzieję, iż tym razem ostatni.
Nim uzyskuje odpowiedź, Giulia Pauleta Andrade składa na jej ustach pełen strachu pocałunek. Krótki, zaledwie dwu-trzysekundowy, ale jakże znaczący. I dopiero potem, kiedy Alberetta milczy, tkwiąc w zadziwieniu, ta szepcze:
– Bo cię kochałam. Za mocno. Nie tak, jak kochać powinnam. Nie tak, jak mi wypadało. Nie mogłam cię kochać, więc odeszłam, Alberetto. Dla mojego i twojego dobra. Bo tak miało być łatwiej.
Po wypowiedzeniu słów, jakie zasugerowała Maxwellowi tamtego poranka w dwa tysiące szóstym roku, po raz pierwszy w życiu, czuje ulgę. Nareszcie się tego z siebie pozbywa, ciężar zniknął i pozostał po nim jedynie żal. Bo nadal żałuje swojej decyzji, w tamtej chwili wydającej się za najsłuszniejszą. Jednak gdyby nie odeszła, Alberetta wcale by nie umierała. Wcale nie spotkałaby Maxa, z którym została przez okrutny Los rozdzielona. Nie wspominając o tragicznej jego ironii, kiedy postanowił zakpić sobie z nich wszystkich i z Maxa i Giulii uczynić rodziców, podobno bardzo szczęśliwych, dwóch małych dziewczynek.
A teraz, w trzy lata po tym wszystkim, Giulia Pauleta Andrade siedzi u boku kochanej przez tyle lat osoby i w milczeniu czeka, aż ta wydusi z siebie choć jedno słowo. Reakcja jest nieistotna, bowiem co zmieni w obliczu niedalekiej śmierci?
Alberettę mógłby uratować tylko cud, ten zaś na pewno się nie wydarzy. Ona sama była cudem, zaś te nie przydarzają się dwa razy w życiu. Nie są na tyle życzliwe, ażeby zwracać zmarnowane szanse.
A Alberetta Cruz jest niezdrowo blada i całkowicie bezsilna. Bo nawet ona wie, iż nie zostało jej nic poza może kilkoma dniami, a teraz, gdy wreszcie wszystko się wyjaśniło, tak naprawdę nie ma rzeczy trzymającej jej na mediolańskiej ziemi. Zlatan pogodził się ze zbliżającą rolą wdowca już przed laty, Max poznał prawdę, zaś Pauleta nareszcie wyjaśniła tajemnicę swego odejścia, które ukierunkowało całe późniejsze życie Alberetty.
Nadeszła pora, ażeby to wszystko się zakończyło. Tylko jeszcze musi coś odpowiedzieć Paulecie. I odpowiada:
Są więzienia gorsze od słów, Pauleto.
A ta uśmiecha się delikatnie.
– Wiem. Miłość jest jednym z nich.


***


Nasze wielkie nadzieje nigdy miały się nie spełnić. Miałem jeszcze tylko przez chwilę być przy niej i być ostatnią osobą, którą widziała. Podarowałem jej „Wielkie nadzieje” jeszcze tego samego dnia. Rozpłakała się z żalu i płakała, póki nie zasnęła, zaś ja czytałem jej tę książkę. Potem wróciliśmy do naszego początku, do „Stu lat samotności”. I to one okazały się jej końcem. Naszym końcem.
Umarła dwa dni później we śnie. Właśnie podczas lektury „Stu lat samotności” zasnęła. I już nigdy się nie obudziła. W tamtej chwili nie chciałem w to wierzyć, w milczeniu błagałem Boga, w którego już od lat nie wierzyłem, aby mi ją oddał.
Bezskutecznie.
Alberetta Cruz Alvetha, jedyna kobieta, jaką miałem być zdolny pokochać w swoim życiu, umarła tamtego sierpniowego popołudnia, w dniu, w którym wszystko utraciło sens. Nie raz pytałem sam siebie, gdzie popełniłem błąd i jak mogłem być tak ślepy, aby nie spostrzec oznak choroby. Do dziś mam świadomość, iż podjęłaby leczenie na tylko jedną moją prośbę. Tak samo jak mam w pamięci jej żądanie. 
Niestety, nie umiałem zacząć żyć od nowa. Bez niej to nie miało sensu. Celu. Jakichkolwiek barw. Mój świat zamknął się w czerni, wszechogarniającej czerni i żałobnym kirze. Mogłem tylko modlić się, aby powróciła, aby znalazła to wcielenie, w którym była szczęśliwa.
Nie wychodziłem z jej sypialni, o ile nie było takiej potrzeby. Zlatan zaś prawie wcale nie przebywał w domu. Tego samego dnia co z Giulią pożegnała się również z Maleną Materazzi, nakazała jej spełniać swoje marzenia i o samej sobie zapomnieć. Jednak w dniu śmierci, o poranku szepnęła, iż tej wcale się nie obawia. Obawiała się zapomnienia, bowiem istniejemy dopóty, dopóki ktoś o nas pamięta. Obiecałem pamiętać zawsze, bez znaczenia, czy ta wieczność skończy się już następnego dnia, czy może za osiemdziesiąt lat. To nie miało znaczenia, bowiem było ostatnią złożoną jej przysięgą, o czym jeszcze nie wiedziałem. Często przez te dwa dni powtarzałem jej, jak mocno ją kocham, jak bardzo jest dla mnie ważna. A kiedy zasypiała, co zdarzało jej się często – była bezsilna, wycieńczona prawie trzyletnią walką z chorobą, antydepresantami, morfiną i wieloma latami cierpienia – płakałem z braku możliwości jej uratowania.
Błagałem o cud. Bo tylko ten by ją uratował. Ale nic się nie wydarzyło. Umarła, zostawiła mnie samego sobie. Porzuciła mnie na pastwę wspomnień z nią w roli głównej. Zaś jej ostatnie słowa zabolały najbardziej: „To było moje najważniejsze wcielenie, to było miejsce na świecie, w którym czułam się szczęśliwa”. Wymamrotała to już nieświadomie, prawdopodobnie kilka chwil przed wzięciem ostatniego oddechu.
A ja mogłem tylko obejmować jej wychudzoną do granic możliwości sylwetkę pozbawioną życia i płakać. Trwałem tak coś dwie godziny, nim wreszcie Zlatan nie wrócił do domu niesiony przeczuciem.
Potem pamiętam niewiele. Dali mi antydepresanty, bojąc się, czy przypadkiem nie podążę za nią. Przez dwie godziny trzymałem w ramionach zimne, pozbawione życia ciało mojej kobiety, więc według nich byłem zdolny do wszystkiego.
Miała dwadzieścia cztery lat, zaś osiem z nich poświęciła mnie, nic niewartemu w ogólnym rozrachunku piłkarzykowi z brazylijskiej Vila Velha, w gdzie rozpoczął się jej koniec. Umarła w moich ramionach, a kiedy już jej nie było, pozostałem sam ze świadomością, iż jeśli nigdy nie wkroczyłbym w jej drogę ze swoimi jajecznymi pasemkami, dziełem Avy, do której teraz dołączyła, Alberetta wciąż by żyła.
W sześć lat po śmierci mojej przyjaciółki, najdroższej Avy Leite Aveiro, znów tego doświadczyłem. Różnica była tylko jedna – Avę znalazłem już martwą po powrocie z ośrodka treningowego, zaś kobieta mojego życia opuściła ten świat w moich ramionach, kiedy ja marnowałem czas, czytając jej „Sto lat samotności”. Naszą powieść, jedną z tych rzeczy, od których wszystko się zaczęło. I na których wszystko po ośmiu latach się skończyło. Po tym czasie zostałem tylko z książką, z wspomnieniami i rodziną, do której nie chciałem wracać. Ale musiałem to zrobić, musiałem wziąć odpowiedzialność za Giulię i bliźniaczki.
Alberettę „Allegrę” Cruz Alvethę -Ibrahimović, do śmierci moją narzeczoną – bowiem nigdy nie zerwała zaręczyn, umierała z pierścionkiem ode mnie na dłoni – pochowaliśmy w Mediolanie. Najwięcej czasu spędziła właśnie w tym mieście i czuła się z nim najbardziej związana. Montevideo nie wchodziło w rachubę, Amsterdam był jedynie miejscem pierwszej z wielu tragicznych pomyłek, jakie nam się przydarzyły, zaś Turyn wydawał się za smutny. Nie była tam sobą, okłamywała mnie. Długo upierałem się przy Vila Velha, lecz miałbym ją za daleko od siebie. Mediolan wydał się najracjonalniejszy, był najbardziej w centrum Europy, w której przyszło mi żyć.
Pod koniec Zlatan podpisał kontrakt z Barceloną. Jednym z jego nieoficjalnych, nigdy głośno niewypowiedzianych warunków było zakontraktowanie w katalońskiej potędze również mnie. Potraktował to jako zadośćuczynienie za tamten pocałunek w Amsterdamie, który mi ją odebrał. Ponadto doskonale wiedział, iż obaj nie poradzimy sobie w Mediolanie bez niej. A ona nie żyła.
Wytrzymał w Hiszpanii sezon. Stał się paskudnym, bezuczuciowym skurwysynem o przerośniętym ego – innymi słowy: włączył w sobie barierę ochronną, dzięki której na pozór nie cierpiał wcale. Udawał, nauczył się tego w przeciągu niewielu dni po jej śmierci, kiedy postanowił już nigdy nie czuć. A przecież wciąż kochał ją chorą miłością, miłością niemającą tak naprawdę granic.
Kochaliśmy ją obaj równie mocno.
Wcale się nie zdziwiłem, kiedy ten, którego z czasem przestałem poznawać, pokłócił się z Guardiolą i w ponad rok po jej śmierci wrócił do Mediolanu, do mieszkania, w którym żył z nią i w którym ona umarła. Nie umiał pozbyć się tych kilku pokoi z widokiem na San Siro choćby przez sentyment do wielu dobrych wspomnień. Ona należała do niego w tamtych pokojach. Przynajmniej w jakiejś, na pewno większej części niż do mnie. Zmienił barwy na czerwono-czarne, po czym po raz kolejny udowodnił, iż jest magnesem na krajowe mistrzostwa. Kiedy ja drugi raz zdobywałem Hiszpanię, a także Ligę Mistrzów, Zlatan dopisywał do kolekcji kolejne scudetto. Wydawało się, iż stanął na nogi, znalazł sobie chyba nawet jakieś kochanki na krótszą metę i szokował prasę swoimi nocnymi wybrykami. Stał się tym, za kogo postrzegano go od zawsze – zimnym skurwielem pozbawionym uczuć i jakichkolwiek skrupułów. A on tylko nie mógł pozwolić sobie na upadek, znalazł ucieczkę od jej widma, które nigdy jednak nie chciało przestać go nawiedzać. Poczuł się zagubionym chłopcem, choć miał już prawie trzydzieści lat na karku i zrobił wszystko, ażeby przynajmniej spróbować to pokonać. Pozbierać się. Żyć bez niej. Wypełnić złożoną jej obietnicę przynajmniej z punktu widzenia opinii publicznej.
Zrobił więcej ode mnie, a i ja przysięgałem. Mnie uratowała tylko jej obietnica, jej słowa, iż gdziekolwiek by się nie znalazła, znajdzie sposób, ażeby do mnie wrócić.
Dziś mijają dwa lata. Stoję nad jej grobem na mediolańskim cmentarzu i patrzę przed siebie. Zlatan jest tuż obok, zaś w dłoniach ściskam znalezione w Vila Velha „Sto lat samotności”. Te z listem, kawałkiem papieru zakreślonym jej pismem jeszcze z czasów pobytu w Turynie. I płaczę, tak samo jak robi to Zlatan i Giulia stojący po lewej i prawej stronie jakieś dwa kroki za mną.
W rocznicę jej śmierci urodziła córkę. Nasze trzecie dziecko. Dziś mała kończy roczek, zaś ja od roku już wiem, jak moja ukochana wypełniła dane mi słowo. Mała nosi jej imię. Alberetta Andrade, co brzmi dumnie. I jest jej kolejnym wcieleniem.
Poprzysięgła mi powrócić, a teraz wiem, iż znów jest u mojego boku. I właśnie dlatego te łzy, jakie płyną po moich policzkach, są łzami radości.


A ja kocham Ciebie. Tylko Ciebie. Na zawsze, tak jak w milczeniu ślubowaliśmy jeszcze jakieś cztery lata temu w domku nad brazylijską plażą.
Popełniłam wiele błędów. Wiele z nich karygodnych. Lecz nadal proszę, kochany, wybacz mi wszystkie te, które popełniłam w stosunku do Ciebie. Wybacz mi, bo ja naprawdę Cię kocham. Zawsze będę Cię kochała, aż do chwili, kiedy świat się skończy. Pamiętaj, błagam, pamiętaj i nigdy nie zapominaj: dopóki Ty będziesz, ale wszystko inne ze mną na czele zniknie, ja pozostanę przy Tobie, lecz jeśli Ty jako jedyny znikniesz, ja zniknę wraz z Tobą, bo jesteś całym moim życiem i jego sensem.

            Kocham Cię bardzo mocno.
Najmocniej na świecie.
Mocniej się nie da.
I zawsze, zawsze będę Twoja. A.