Od autorki: Wiecie,
zawsze miałam ogromną słabość do tych dwóch panów, których poniżej męczę. I nie
mogłam wyobrazić sobie tej opowieści bez nich. Szczególnie że to moja spowiedź.
Dwa lata mojego życia zawarte w czternastu miesiącach pisania. Nie każdy zrozumie
tę historię, to nie jest moja autobiografia, ta historia pozornie nie jest
związana z tym, co wydarzyło się w moim życiu. Ja nie jestem nią, żadną z nich.
Pisałam to długo, mam wrażenie, że niektóre wątki nadal są źle rozwinięte, lecz
najwyższa pora to opublikować. Ostatnie zdanie postawiłam w grudniu, potem były
poprawki. Miałam nadzieję kończyć to już na sucho, lecz… nie udało się.
Przynajmniej nie wtedy. Ale dzięki temu powstało dzieło mojego życia. W każdym
bądź razie, na tym skończę moje trucie. Wam mogę życzyć tylko przyjemnego
czytania i mieć nadzieję, iż za wiele łez nie wylejecie ;) xx
Czas pisania: październik
2011 – styczeń 2013.
Długość: 94
strony.
Dedykacja: Miałam
mnóstwo wątpliwości przy dedykacji. Chciałam podarować ją komukolwiek innemu,
jednak nie umiem i nie mogę tego zrobić. Dla Niej, ponieważ gdzieś tam,
poniżej, zaplątana jest też nasza historia. Ponieważ już nie ma Ciebie ze mną,
co czyni mnie szczęśliwą. I dlatego także, że jesteś wszystkim, czego nie chcę
i nie potrzebuję. W podziękowaniu za dwa lata, które będą do Ciebie zawsze
należały, lecz odeszły już w niepamięć i nigdy nie wrócą. Po prostu dla P.
~*~
Pamiętasz mnie
może jeszcze?
Taką drobną
brunetkę, niziutką, o ciemnych oczach i sklejonych morską solą włosach, którą
poznałeś w Vila Velha kilka lat temu. Jeśli pamiętasz… To chyba dobrze. Bo ja
wciąż pamiętam Ciebie. I każdego dnia modlę się, abyś nadal mnie pamiętał.
Każdego dnia od
ponad trzech lat tęsknię za Tobą i marzę jedynie o Twych silnych ramionach.
Każdego dnia rozglądam się po Turynie i za wszelką cenę staram się nie
wybuchnąć płaczem, bo Ciebie tutaj nie ma. Każdego dnia myślę o Tobie i błagam
Boga, abyś choć raz na jakiś czas pomyślał o mnie. Każdego dnia boję się tego,
co może nadejść, boję się przyszłości.
Nie, inaczej –
boję się przyszłości bez Ciebie. Każdego dnia Cię kocham coraz bardziej i
bardziej. Nie wiem, czy jest możliwe, ażebym kochała Cię aż tak potężnie, jak
kocham. Każdego dnia uczę się być kimś innym, kimś, kto już nigdy nie będzie tą
małą bruneteczką, którą poznałeś, a która nie miała pojęcia, jak radzić sobie z
otaczającym ją trudem prozy codzienności. Każdego dnia po prostu żyję. Żyję bez
Ciebie. Żyję tysiące kilometrów od Ciebie. Żyję tak, jakbyś Ty tego
chciał.
A przynajmniej
tym się łudzę.
Rok
2001.
Alberetta Cruz Alvetha łatwego dzieciństwa nie miała. Rodzice – choć
sama nigdy by ich tak nie określiła; nie zasługiwali na to miano – nie umieli z
nią rozmawiać, a o jej uczuciach wiedzieli tyle co nic. Nie mieli pojęcia o
potężnej depresji wyniesionej jeszcze z okresu, kiedy mała dziewczynka nagle
stawała się kobietą. Nie wiedzieli o przyjaciółce poznanej przez przypadkowy
list – jedynej w pewnym stopniu świadomej uczuć młodej mieszanki Montevideo
osobie – która odeszła nagle i niespodziewanie po ponad sześciu miesiącach
intensywnej znajomości. Nie wiedzieli o nałogowym braniu proszków
przeciwbólowych wraz z każdym napadem smutku. Nie zdawali sobie sprawy z
pragnienia śmierci, które nad Alberettą panowało od ponad trzech lat. Od
dziecka czuła się ignorowana przez zapracowanych rodziców – matka miała własną
firmę, która opornie się rozwijała, a ojciec, będąc lekarzem, dorabiał
specjalizację za specjalizacją, praktycznie nie odchodząc przy tym od książek –
którzy nigdy sobie nie poradzili z tym, że przez małą Alberettę utracili
ukochaną wolność. Nigdy też nie planowali ślubu, ani bycia razem do końca życia
– raczej traktowali swój związek jako coś niezobowiązującego. Swojego podejścia
do życia nie zmienili, przy okazji okropnie krzywdząc małą córeczkę. Znajdowali
dla niej około dwóch tygodni w ciągu roku, gdy wyjeżdżali z Montevideo na
rodzinne wakacje, wybierając za miejsce docelowe albo Chile, albo Argentynę, a
w ostateczności południowe krańce Brazylii – oby tylko nie musieć za długo
siedzieć w tym przeklętym samolocie z Alberettą. Cały pobyt spędzali nad
morzem, tudzież basenem, nie zwracając uwagi na to, co robi ich córka. O kilku
dniach w ramionach pewnego Argentyńczyka starszego o jakieś osiem lat nie mieli
pojęcia, zaś sama Alberetta nieszczególnie miała ochotę do tego wracać.
Wiedziała jedynie Pauleta, która kilka miesięcy później i tak opuściła jej
życie na wieczność.
Pauleta była jedyną osobą na świecie, który wiedział cokolwiek na
temat Alberetty Cruz. Cokolwiek
prawdziwego. Była Portugalką – a przynajmniej tak twierdziła – i zniknęła z
życia swojej przyjaciółki tak szybko, jak się weń pojawiła. Podobno była z tego
samego rocznika i mieszkała gdzieś w okolicach Porto. Ile w tym było prawdy,
tylko ona sama wiedziała. Odeszła na samym początku stycznia dwa tysiące
pierwszego roku, zostawiając swoją przyjaciółkę z Urugwaju samą i z nawrotem
depresji. Jedynym konkretem był brak umiejętności pozwalających wytrzymać
dłużej z odległością i bynajmniej nie wesołym nastrojem młodej Urugwajki.
Więcej nie precyzowała, błądziła w okolicach kłamstwa i bezpiecznego – pozornie
– utajnienia prawdy.
Nim Alberetta się pozbierała po odejściu Paulety, nadszedł maj. A pod
koniec maja stało się najgorsze i gdyby nie szybsze pojawienie się matki w
domu, która zapomniała podlać ukochanych kwiatków, Alberetta zapewne oglądałaby
świat z góry – w którą notabene nie wierzyła. Jeśli chodziło o wiarę, raczej
była buddystką, tudzież wyznawczynią kilku z prawd tej religii. Trafiała do
niej karma i reinkarnacje, choć o ile w te drugie wierzyła naprawdę, o tyle z
karmy kpiła. Bo cóż też takiego musiała nieświadomie zrobić, aby dostawać od
Losu aż tak w dupę?
Gdyby nie nadeszły kolejne miesiące, gdyby Pauleta nie odeszła,
zapewne wszystko potoczyłoby się inaczej.
Ale nadszedł maj. A potem był czerwiec i człowiek, którego Alberetta
kochała jako jedynego w życiu.
Maj w Montevideo jest ciepły tak jak zawsze. Około dwudziestu stopni
nie schodzi z termometru przed okrągłe osiem-dziewięć miesięcy w tym niewielkim
kraju położonym między Atlantykiem na wschodzie, rzeką Urugwaj na zachodzie i
zatoką La Platy na południu. Zaś poniżej dziesięciu stopni słupek rtęci spada w
wypadkach absolutnie losowych, rzadkich i – według przyzwyczajonych do
spokojnego ciepła mieszkańców Montevideo – całkowicie ekstremalnych.
W gruncie rzeczy morsko-umiarkowany klimat Urugwaju jest naprawdę
przyjemny. I choć w okolicach grudnia, stycznia, niekiedy lutego potrafi zrobić
się naprawdę gorąco, zawsze jest czym oddychać.
Z czasem zawsze idzie się przyzwyczaić nawet przyjezdnym z północnej
półkuli, gdzie pada notorycznie, zaś temperatura trzydziestu stopniu pod koniec
roku jest fatamorganą.
Dziś jednak, w połowie maja, w powietrzu wyczuwa się około osiemnastu
stopni i trochę charakterystycznej dla burzowych dni wilgoci. O dziwo, na
niebie chmur brak, zaś słoneczne promienie przedostają się przez okna jednej z
lepszych szkół średnich i rażą drobną brunetkę w oczy. Mruży je niezadowolona,
siedząc na korytarzu oparta o ścianę i ściskając w dłoniach zapisany drobnym,
całkiem zgrabnym pismem zeszyt.
Podczas przerw Alberetta Cruz
zwykła obserwować ludzi ze swojej klasy, którzy śmieją się, żartują,
rozmawiają, a niekiedy nawet przyjaźnie przepychają w grupkach. Tylko ona
jedyna siedzi sama skulona w miejscu, gdzie promienie słońca spotykają
drewnianą podłogę i z lekką pogardą przewraca oczyma na widok kilku tulących
się po kątach par. Do niedawna na przerwach jej uwagę absolutnie i
bezsprzecznie absorbowało pisanie listów do Paulety, jakie wysyłała na
pobliskiej poczcie zaraz po skończeniu lekcji.
Ale Pauleta odeszła.
Dziś zostało jej jedynie czytanie notatek z poprzedniej lekcji,
obserwowanie, lub dogłębna analiza kolejnego tomiska powieści Márqueza. Dziś
trafiło na to pierwsze, choć biologię – jej ukochany przedmiot jedynie według
mniemania drogiego tatusia – miała dwie lekcje temu.
Uśmiecha się z lekką litością do samej siebie, po czym lekko się
krzywi na widok kolejnej całującej się parki, której imion nawet nie pamięta –
a chodzi z nimi do klasy już dość długo – a następnie spogląda na plan lekcji.
Portugalski.
Nawet nie ma sensu na niego iść. Nauczyciel dalej będzie katował swych
biednych uczniów czasem przeszłym złożonym, który Alberetta ma opanowany do
perfekcji od najmłodszych lat swojego życia. Posiadanie matki Metyski, córki
Brazylijczyka i Indianki, ma swoją cenę, choć ten portugalski to akurat całkiem
przydatna rzecz.
Stwierdziwszy, iż nie ma sensu siedzieć i słuchać señora Garcíi
kaleczącego portugalski swoim akcentem z Salto, po prostu wstaje z podłogi i
rusza w stronę wyjścia z klimatyzowanego – Bogu niech będą za to dzięki przy
dzisiejszej duchocie – budynku. Jej nieobecności i tak nie spostrzegą –
nauczyciele, kiedy już odczytują listę obecności, co zdarza im się niezwykle
rzadko, przy nazwisku Cruz Alvetha rzucają zawsze coś na kształt „Kto to?” –
więc brunetka często znika z lekcji, na których jakoś szczególnie jej nie
zależy. Szczególnie z portugalskiego u señora Garcíi. Oceny ma dobre, na
portugalski w gruncie rzeczy chodzi tylko na sprawdziany, zapowiedziane kartkówki
i zaliczenia, może raz na miesiąc pojawi się na zwykłej lekcji.
A dziś po prostu nie ma już siły siedzieć w tej przeklętej szkole. Tym
bardziej, że zostały jej dwie tabletki przeciwbólowe, a z taką ilością na
chemii nie da się przeżyć. Ojciec często powtarzał niby: „Pamiętaj, Etta, ucz
się, bo musisz zdać perfekcyjnie egzaminy końcowe, żeby dostać się na
medycynę”, od czego szlag ją trafiał. Wciąż trafia. Biologia ją nie interesuje,
na samą myśl o chemii zaś ma ochotę rozwalić chemiczce kilka kolb i szalek
Petriego na głowie. A na dodatek krew i cięcie żywych tkanek odrzuca ją jak nic
innego, może poza papają. Oczywiście ojcu nigdy tego nie powiedziała – niech
dalej wierzy w tę durną medycynę. Ona sama zresztą wciąż nie wie, kim zostanie
w przyszłości. Kiedy niegdyś Pauleta zadała jej to pytanie, odpowiedź sprawiła
młodej Urugwajce sporo problemu. Skończyło się stwierdzeniu, iż ucieknie z
Montevideo. Może do Europy, może do Ameryki, albo do Australii, gdziekolwiek
jeszcze ją poniesie, ale nie zostanie w ojczyźnie.
Zaraz po wyjściu z budynku sięga do torebki, z której wyciąga wielkie
okulary przeciwsłoneczne i kapelusz, zaś założywszy to, łyka jeszcze dwie
ostatnie tabletki. Mniej więcej równocześnie owiewa ją wilgotne powietrze
oblepiające natychmiast całe jej ciało, począwszy od ubrań, skończywszy na
włosach. Zdecydowanie może od tego zacząć boleć głowa i tylko wcześniejsze
wzięcie prochów przed tym ratuje. Szybko przemierza ulice Montevideo, jakie
oddzielają dom od szkoły, a kiedy już po kilkunastu minutach znajduje się w
kolejnym klimatyzowanym wnętrzu, ból głowy jest dość odczuwalny. Nawet pomimo
prochów. Lecz nim sięga po kolejną porcję leków, bierze zimny prysznic i
otulona miękkim ręcznikiem, z ociekającymi wodą włosami, idzie do kuchni. Z lodówki
wyciąga wino, którego kilka łyków bierze wprost z butelki. Jest ohydne,
całkowicie w typie win, jakie umie wybierać tylko jej matka. A potem sięga po
kolejną dawkę prochów.
Zaś kiedy wraca na górę i wygląda przez okno na ulice Montevideo,
dociera do niej, iż nadszedł czas. Nadszedł czas, by odejść, zobaczyć ten
przeklęty świat z innego wymiaru.
I wyciąga z szafki nocnej zapas tabletek. I je łyka. I po chwili
odpływa.
Inny świat wydaje się być zbyt znajomy. Jasnoczekoladowe ściany wydają
się być zbyt oczywiste. Zapach orchidei zaś jest taki… banalny.
Kiedy Alberetta Cruz otwiera oczy, nie znajduje się na pewno w innym
świecie. Skądś zna i te ściany, i zapach, a nawet charakterystyczny, uliczny
hałas.
Przeklęte Montevideo.
W innym świecie to miasto nie byłoby tak irytujące. W innym świecie
nie powinna otwierać oczu z niezrozumiałym przeczuciem nakazującym zachować
spokój i… bólem. Alberetta czuje pulsujący ból czaszki, co może oznaczać jedno
– na pewno nie jest to inny wymiar.
Czyli żyje. Żyje i nie jest z tego powodu absolutnie zadowolona.
Planowała odejść. Nareszcie przestać cierpieć. Nareszcie zacząć żyć – co jest
absolutną ironią w przypadku śmierci. Ale wcale nie umarła, nie spełniła
swojego planu. Zamiast umrzeć, wciąż żyje na tym perfidnym świecie z ludźmi,
których przecież nienawidzi. Jak Los mógł być wobec niej tak perfidny?
– Etta, jak się czujesz? – pyta jej matka. Gdyby nie indiańskie
korzenie, byłaby naprawdę piękną kobietą, jednakże rysy charakterystyczne dla
jej plemienia całkowicie odbierają jej urodę. Alberettę kiedyś zastanawiało, na
co tak naprawdę poleciał jej ojciec, lecz po jakimś czasie doszło do niej, że
to właściwie nieistotne. Ojciec musiał być ślepy, oślepiony alkoholem i życiem
bez zobowiązań, bez przymusów i stałości. Musiał to kochać, bowiem nadal ucieka
od pseudorodzinnego światka.
– A jak mam się czuć? – odburkuje słabo, lecz z wyraźnie odczuwalnym
cieniem złości. Głowa wciąż boleśnie pulsuje, co po chwili głośno stwierdza.
– Cudem cię odratowali, nie możesz brać środków przeciwbólowych. Trzy
dni byłaś nieprzytomna, miałaś wiele szczęścia, że w ogóle żyjesz – kwituje
całą sytuację matka, po czym wychodzi z pokoju. Uznaje całą sytuację za
zamkniętą. Po chwili jednak wraca z powrotem i mówi: – Za dwa tygodnie polecimy
do Brazylii na wakacje. Musisz odpocząć od tego wszystkiego, zrelaksować się.
Ojciec już opłacił już jakiś superluksusowy hotel w Vila Velha. Więcej nie
wiem.
Gdziekolwiek to cholerstwo leży.
Matka znów znika za drzwiami, pozostawiając Alberettę samą sobie na
łóżku w jej pokoju. Tylko tutaj ściany są jasnoczekoladowe, bowiem Quiaretitia
Alvetha uznała, iż kolor ten jest ohydny i nigdy nie zgodzi się, ażeby
jakiekolwiek inne pomieszczenie nosiło choć jego odrobinę. O ścianach nie
wspominając.
Zostawia Alberettę samą sobie i instynktowi, który podszeptuje
powzięcie kolejnej próby opuszczenia tego świata. Choć najlepiej zrobiłaby jej
teraz rozmowa z Pauletą.
Ach, gdyby tylko mogła teraz zadzwonić do Paulety i jej się wypłakać!
Ale Pauleta odeszła pół roku temu i od tamtej chwili Alberetta musi radzić
sobie bez niej. Jakoś przetrwa te dwa tygodnie do wyjazdu, potem wynudzi się
kolejne dwa w Vila Velha i może jednak się ułoży?
Cóż, na pewno będzie musiała przeżyć jeszcze z miesiąc, może pięć,
sześć tygodni. A potem znów spróbuje odpłynąć, wierząc, że tym razem się uda.
Gdyby jeszcze wiedziała, jak bardzo się myli. Gdyby wiedziała, że
podczas wakacji w Brazylii jej życie nagle nabierze kolorów…
Dni jakoś mijają, zlewają się ze sobą, z chodzeniem na kolejne lekcje,
potem powrotem do domu i wielogodzinnym spaniem. Ukojenie znajduje tylko w
Márquezie i właśnie śnie. I w lekach przeciwbólowych, który nie umie porzucić.
W klasie nikt nawet nie zauważył jej nieobecności przez kilka dni, a tym
bardziej tego, że wróciła dużo bardziej osłabiona. Przywykła już, iż wśród tych
ludzi jest niezauważalna. Pierwsza klasa nowej szkoły, pierwszy rok z ludźmi,
których nigdy nie chciała bliżej poznać. Zawsze miała przecież Pauletę. I nawet
nie myślała, iż ta kiedykolwiek odejdzie.
Absurdem jest jednak życie w świecie złudzeń, idealnych marzeń
niemogących się nigdy spełnić.
Absurdalne jest też to, że do wyjazdu do Brazylii odlicza dni. Chyba
jedynie dlatego, iż ten wypada w trakcie roku szkolnego, zwalniając tym samym
młodziutką Urugwajkę z dwóch tygodni męczarni na lekcjach oraz cyrku zwanego
zakończeniem roku szkolnego. Gdy ci idioci będą się płaszczyć ze zwiędłymi
kwiatkami przed bandą niecierpianych nauczycieli, ona w spokoju będzie
wylegiwać się na plaży, czytając po raz kolejny ukochane opowieści Márqueza.
Zapewne skupi się tylko na nich aż do chwili, w której podejmie skuteczną próbę
zejścia z tego świata. Pewnie przez tabletki, których naprawdę nie jest w
stanie rzucić. Wciąż nałogowo je połyka, zazwyczaj popijając winem. W końcu na coś
i tak trzeba umrzeć.
Dni mijają powoli, ale kiedy już Alberetta Cruz zasiada w miękkim
fotelu pierwszej klasy w samolocie mającym za cel Brazylię, dociera do niej, że
może jednak te dwa tygodnie w jakimś stopniu będą podobne do zeszłorocznej
Argentyny. W końcu zeszłoroczna przygoda nadała jej życiu niewielkiego sensu,
jakiegoś małego celu na krótszą metę.
Nic bardziej mylnego.
Nie wie też, że mniej więcej w tej samej chwili w Amsterdamie pewien
Brazylijczyk ze świeżutkim kontraktem z Ajaxem siedzi w identycznym,
samolotowym fotelu i, pijąc tanie, półwytrawne wino, przygląda się panoramie
Holandii. Podświadomie przeczuwa, że wakacje w Vila Velha zmienią jego życie.
Szkoda jedynie, że jeszcze nie zdaje sobie sprawy z tego, iż najbliższe
kilkanaście dni zapoczątkują bolesny, wieloletni związek, który wcale nie
będzie dla żadnej ze stron prosty czy miły.
Niekiedy lepiej jest żyć w błogiej nieświadomości.
Vila Velha niczym nie różni się od Montevideo. A przynajmniej pod
względem klimatycznym – jest równie wilgotnym i gorącym miastem. A właściwie
niedużym miasteczkiem z jednym luksusowym hotelem i piękną, piaszczystą plażą.
Doprawdy dziura. Gorąca, wilgotna dziura na jakimś brazylijskim,
zapomnianym przez czas i Boga wygwizdowie. Alberetty jakoś szczególnie nie
zachwyca, witając przeklętym, prawie czterdziestostopniowym żarem. Szkoda, że
jest początek czerwca, gdzieś za półtora miesiąca może byłoby tutaj łatwiej
wytrzymać. Zaś rodzice panny Cruz są zachwyceni, powtarzając co kilka chwil,
jakież to piękne miejsce, jak różne od Argentyny i o ile czystszy, piękniejszy,
cieplejszy i tak dalej jest tutejszy ocean. Raz czy dwa wyrywa im się nawet
uwaga dotycząca tego, że kochana Etta na pewno tutaj odpocznie. Akurat jej jest
tutaj najmniej do śmiechu. Jak na sam początek, to już absolutna przesada.
Zaprawdę zapowiadają się cudowne wakacje. Nudne, wilgotne i w
całkowitym odosobnieniu od prawdziwej cywilizacji. Zdecydowanie wolałabym
popłynąć na drugi brzeg La Platy i spędzić kilka tygodni w pięknym Buenos
Aires, zapewne gubiąc się w gąszczu jego uliczek raz po raz. A w ostateczności
zostać w Montevideo, byleby w samotności i świętym spokoju.
Pauleta na pewno kazałaby jej się teraz zamknąć i podziwiać widoczki –
skałki, ocean i Brazylijczyków bez koszulek beztrosko kopiących wymęczoną
futbolówkę. W Porto podobno też na każdym kroku jakiś dzieciak kopał piłkę,
choć i w Montevideo sport ten jest popularny. Taka już jest charakterystyka
Ameryki Południowej – każdy jej mieszkaniem ma w krwi miłość do futbolu i
ojczystej reprezentacji, choć urugwajskiej ostatnimi czasy sukcesów brakuje.
Zaś pani Cruz, co z jej pochodzeniem jest dość oczywiste, zwykła entuzjazmować
się reprezentacją Brazylii, wzdychając w ukryciu do Ronaldinho – Alberetta
zwykła zaś określać go tym brazylijskim dupkiem ze szczęką godną konia – a na
rodowitą reprezentacje przekabaciła też męża, choć to zajęło jej kilka długich
i trudnych lat. Z całej rodzinki jedynie Alberetta gardzi sportem, nie czuje
tego dreszczyku emocji, kiedy kolejny z piłkarzyków o wydumanym ego i za dużych
zarobkach próbuje strzelać gole.
Do niej to po prostu nie trafia. Już wolałaby pisać wiersze – w całym
swoim szesnastoletnim życiu stworzyła aż trzy – niż zostać zmuszoną do
obserwowania dwudziestu dwóch idiotów biegających za piłką.
– Etta, jak ci się tutaj podoba? – zwraca się do niej ojciec. Nawet na
wakacjach ma ze sobą podręcznik dla drugiego roku chirurgii plastycznej.
Niewątpliwie za kilka lat zbije fortunę na wszczepianiu sylikonu w pośladki i
piersi tych wszystkich próżnych lalek.
– Nijak. W Montevideo jest identycznie, nawet ocean mamy – odburkuje
brunetka, objąwszy rękoma kolana na tylnym siedzeniu prowizorycznej
taksówki-mustanga sprzed jakiś czterdziestu lat.
– Nie mów tak – oburza się matka. No jasne, zawsze musi wystąpić w
obronie męża. – Tutaj jest o wiele lepiej niż w Montevideo, powietrze jest
zdrowsze, woda czystsza. Odpoczniesz sobie, zrelaksujesz się… – zaczyna kolejną
pogadankę na ten sam temat, jednak Alberetta już jej nie słucha.
Jasne, zrelaksuje się. Tak samo jak ostatnio w Argentynie? Choć w
sumie ta Argentyna to nie była wcale taka zła. Co prawda już raczej tam nie
wróci z własnej i nieprzymuszonej woli, ale jeśli miałaby wybierać między tą
całą Vila coś tam a Argentyną, wybrałaby tę drugą. I to bez chwili zawahania.
W milczeniu wyciąga nieodłączną „Miłość w czasach zarazy” Márqueza, po
czym zatapia się w lekturze. Chyba nawet wolałaby żyć w fikcji literackiej,
gdzieś, gdzie Pauleta na pewno by jej nie opuściła. Tam życie jest łatwiejsze,
prostsze i o wiele mniej bolesne. Ale i to uczucie może być fikcją, może być
złudzeniem, bo czy nie jest łatwiej żyć wtedy, gdy na pamięć znamy już głoski
składające się na zakończenie naszej opowieści? Alberetta po przeczytaniu
wszelkich dzieł Márqueza zna je doskonale. Wręcz na wyrywki. A jednak nie może
przenieść się tamte miejsca, przyszłość zaś jest dla niej zagadką, taką
tajemnicą jak dla każdego człowieka. Nikt nie może przewidzieć happy endu, nikt
nie może zapowiedzieć z góry, że tego i tego dnia poznamy kogoś, kto niedługo
od nas odejdzie. Odejścia Paulety nie można było przewidzieć, ale to właśnie
jest piękne w życiu. Ta nieświadomość jutra, ten dreszczyk emocji i podświadome
pytanie dotyczące tego, co może się dziś wydarzyć. Najłatwiej jest żyć, wiedząc
wszystko, lecz to życie w ciągłej niewiedzy jest prawdziwe i na swój sposób
cudowne.
Niekiedy nawet łatwiej jest właśnie tak, bo gdyby Alberetta Cruz
wiedziała, co się tutaj wydarzy, nigdy w życiu nie pojawiłaby się w Vila Velha.
Ale przyjechała i poznała w niej posiadacza najpiękniejszych oczu na świecie. A
potem okropnie cierpiała przez lata.
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade najbardziej na świecie nie lubi
upałów. Jest to spory precedens, bo brazylijski paszport jako miejsce urodzenia
wskazuje naprawdę gorącą Vila Velha. Ale przecież absurd jest na świecie jak
najbardziej częsty. Każdy człowiek ma w sobie jakąś jego cząstkę – choćby nawet
miłość do wódki u Polaków, którzy wiecznie się jej zapierają. Absurd jest
naturalną koleją rzeczy w ciągu długiego, szokującego i niezbyt logicznego
życia. Jest ono wypełnione po brzegi absurdalnością spowodowaną choćby
niezgodnościami charakterów, czy poglądów.
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade również jest człowiekiem wypełnionym
po brzegi absurdalnością. Jednakże bliższe zapoznawanie się z jego prywatnymi
uchybieniami na tle psychicznym nie ma większego sensu. O wiele odeń ważniejszy
jest fakt, iż już pewny najbliższych dwóch, może trzech lat w sferze zawodowej,
ze spokojem wraca do Vila Velha na wakacje. Tydzień, dwa, no może trzy w
rodzinnym mieście dobrze wpłyną nań przed powrotem do Europy. Choć Amsterdam na
pierwszy rzut oka wyglądał na miłe i przyjazne miasto, a ten wysoki jak dąb
Szwed z całkowicie nie szwedzkim nazwiskiem – on również podpisywał pierwszy
kontrakt z Ajaxem, zaś cały klub po cichy okrzyknął go już mianem najlepszego
piłkarza świata w niedługim odstępie czasu – oznajmił, iż najbliższe lata w
Holandii będą najfajniejszymi z całego życia Brazylijczyka. Cóż – legalne
dziwki, marihuana na każdym kroku i rowery są ciekawym połączeniem, z jakim
dotychczas wychowanek Cruzeiro Esporte Clube nie miał okazji się zetknąć. A
Zlatan już obiecał mu wielką imprezę zaraz po powrocie do holenderskiej
stolicy. W sumie nawet zaprzyjaźnienie się z nim jest interesującą perspektywą,
dobrze by było mieć kogoś bliskiego i godnego zaufania w tej obcej Holandii.
Właśnie, Holandia. Czy ona robi tylko takie pierwsze wrażenie, czy
naprawdę jest pełna wszechpanującego luzu, spokoju i perfekcji? Bo tego, czym
Holandia pachnie, akurat Maxwell Andrade jest pewien – Holandia pachnie serem
goudą i tulipanami. Setkami, tysiącami odmian tulipanów, które są wspaniałym
widokiem z samolotu. I tam wcale nie będzie tak gorąco…
Najbliższy rok na pewno będzie cudowny. Nawet w tym klitkowatym,
chwilowym mieszkaniu w samym centrum miasta – zaraz po powrocie do Amsterdamu
będzie musiał poszukać sobie czegoś bardziej w stylu sympatycznego domku przy
plaży w Vila Velha, albo większego mieszkania. Raczej to pierwsze jest
fajniejszą perspektywą, bo w bloku mieszkał ostatni rok w Belo Horizonte.
Odgarnia dłonią za długie brązowe włosy z blond pasemkami wykonanymi
przez żonę brata, szczerząc się głupio do samego siebie. Wygląda w nich co
najmniej kretyńsko, co też na dzień dobry skwitował Zlatan. Ale raczej nie
będzie przycinał włosów, lubi ich długość i to, że zazwyczaj wpadają mu do
oczu, a na meczach ociekają żelem niczym wieprzowe kiełbaski na grillu
tłuszczem – kolejne urocze porównanie autorstwa Ibrahimovića.
Po spędzeniu z tym człowiekiem jakiś dwóch godzin, Andrade nauczył się
podstawowych szwedzkich przekleństw, a także kilku zdań po chorwacku. Dobitne.
A po holendersku wciąż mówi tyle, ile zdążył się zapamiętać w ciągu dwóch
tygodni przy intensywnych treningach. Czyli właściwie absolutne podstawy obejmujące
najważniejsze zdania. Ciekawe, jak z tak beznadziejnym językiem poradzi sobie w
Holandii? Tym bardziej, iż tamtejszy akcent brzmi okropnie, brzmi jak francuski
zaciągany w sposób czysto niemiecki.
Mimo wszystko jest zadowolony z
opuszczenia Belo Horizonte – brazylijski sezon trwa cały rok i można dosłownie
oszaleć, wiecznie kopiąc tę piłkę z jednymi i tymi samymi ludźmi przez jakieś
dwanaście miesięcy w roku. Choć niektórzy z nich uważają, że rok ma miesięcy
trzynaście, a w porywach i piętnaście. Boże, z kim mu przyszło spędzić ten
ostatni rok?
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade potrząsa delikatnie głową,
odpędzając nadmiar myśli od siebie. Przy okazji na oczy opada mu spora ilość
pofarbowanych na jajeczny blond pasemek. Zlatan będzie miał z nich ubaw przez
co najmniej rok. Odgarnia włosy za ucho, skupiając się na drodze. Klasycznie
nie jest ona szczególnie uczęszczana – w końcu prowadzi jedynie do takiego
zadupia jak Vila Velha. Brazylijczyk znudzony monotonnością ciągnącego się lasu
tropikalnego niecierpliwie wypatruje jedynego na odcinku najbliższych stu
kilometrów zjazdu, który kieruje prosto do jego rodzinnego miasta. Piętnaście
minut później zamiast tego cholernego lasu, przed oczyma Maxwella Andrade
rozciąga się ocean. To aż nie do pojęcia, jak on się stęsknił za brudnym i
zajebiście zimnym Atlantykiem! Jak dobrze, że tam, w Holandii, mimo wszystko
będzie jakieś morze. To, że zapewne będzie zimne jak piwo wyciągnięte z
lodówki, liczy się najmniej.
Powoli przejeżdża przez główne ulice Vila Velha, sentymentalnie
zwalniając jeszcze bardziej przy swoim rodzinnym domu. Będzie musiał za jakiś
czas wpaść do rodziców i Jorge. Ale pierwsze kilka dni spędzi na odpoczynku i
porządkowaniu swojego niezbyt dużego domku nad brzegiem morza. Gdy do niego
dojeżdża, rozgląda się dookoła podczas wyciągania walizek z bagażnika auta,
rejestrując ewentualne zmiany. Oprócz kolejnej wyraźnej rozbudowy sporego
hotelu w odległości jakiś trzystu metrów – i tak od domu Maxwella oddziela go
pole kukurydzy starego Almeidy– nie ma jakiś znaczących zmian. Vila Velha żyje
swoim starym, niezmiennym rytmem, nie chcąc żadnych udoskonaleń i nadmiaru
turystów. Rok temu hotel był naprawdę mniejszy, zaś wszyscy od chwili jego
wybudowania powtarzali, iż właściciel popełnił finansowe samobójstwo. O tej
dziurze właściwe nikt nie słyszał.
W starej, dobrej i utęsknionej ciszy wnosi do domu walizki, a tam wita
go spora warstwa kurzu. Jak tutaj milutko. I jak milutko, że od nadmiaru pyłków
znów zbiera mu się na kichanie.
Najbliższe dwa tygodnie zapowiadają się absolutnie beztrosko i
spokojnie w pełnym relaksie na przydomowej plaży. A przynajmniej tak myśli ten,
któremu złośliwe plany Losu na szczęście są wciąż obce.
Alberetta Cruz już w pierwszy wieczór po przyjeździe do Vila Velha
przekonuje się, iż te wakacje nie będą się różnić od poprzednich. Ojciec zaraz
po obejrzeniu swojego pokoju i pokoju córki – na zapas, aby mieć pewność, iż
Alberetta nie będzie im przypadkiem przeszkadzać, zdecydowali się wynająć córce
osobny pokój, do tego umieszczony po drugiej stronie kompleksu, którego balkon
wychodzi nie tylko na ocean, ale też urocze pole kukurydzy – znika nad basenem
z podręcznikiem chirurgii plastycznej. Matka zaś rozpakowuje rzeczy, aby na
wieczór dołączyć do męża z jakimś idiotycznym romansidłem. Nie czyta literatury
szczególnie ambitnej, co najwyżej sięgnie po pisadła dołączane do jej
ulubionego czasopisma. Niskich lotów romanse amerykańskich gospodyń domowych
niespełnionych w kwestii uczuciowej. Zapytana kiedyś o Márqueza stwierdziła, że
przecież stary Hugo Márquez zmarł trzy tygodnie temu na raka płuc, bo za dużo
palił.
Kolejnego dnia jest tak samo – wliczając w to nawet przedkolacyjną
wizytę ojca. Naprawdę zdążyła do tego przywyknąć. Poza tym ogromna swoboda,
jaką jej ta sytuacja gwarantuje, szczególnie przypadła Alberetcie do gustu już
rok temu. Dzięki temu wtedy spotkała drogiego José, zaś dziś po prostu wychodzi
wieczorem, po kolacji z mamusią i tatusiem – oba te określenia oczywiście
nasącza sporą dawką szyderstwa – mając za cel pobliską plażę.
Dopiero dotknąwszy nagimi stopami wciąż ciepłego piasku, uśmiecha się
delikatnie pod nosem. Potem siada gdzieś pod polem kukurydzy i wpatruje się w
zachodzące słońce. Samotnie. Nie żeby czuła się zagrożona, jej żywot jest i tak
marny i nic nie warty, jakkolwiek na razie brak jej odwagi do podjęcia ponownej
próby odejścia z dala od znienawidzonego, choć wciąż rodzinnego Montevideo.
Na tej cholernej plaży w promieniach słonecznej kuli powoli chowającej
się za taflą oceanu czuje się nawet szczęśliwa. Po raz pierwszy od jakiegoś
roku, od pamiętnego Buenos Aires, kiedy siadali we dwoje na plaży i przyglądali
się w milczeniu La Placie. José uwielbiał wodę, nawet jeśli port był niedaleko
i ta nie grzeszyła czystością.
To było pięć najszczęśliwszych dni jej dotychczasowego życia, zaś w
Vila Velha woda jest o wiele czystsza, portów brak, a w szczególności nie ma
José. Alberetta została sama, lecz to nawet jej nie przeszkadza. Czuje się
lekko, o wiele lżej aniżeli zazwyczaj, siedząc właśnie tutaj, w jasnoróżowej
sukience do połowy uda, z sandałkami z pasków w lewej dłoni, i patrząc, jak
słońce zachodzi, jak zakańcza kolejny dzień, powoli zasypiając, zbierając
energię na ten następny, w którym może przecież wydarzyć się wszystko.
– Dlaczego siedzisz sama pośród piachu od ponad godziny? – słyszy
męski głos. Dziwne, przecież była święcie przekonana, iż jest sama.
Mężczyzna ma całkiem uroczy akcent, jednakże ten jest o wiele
dziwniejszy od zaciągania jej matki-Metyski. Zapewne rodowity Brazylijczyk,
możliwe że nawet tubylec.
Czyżby cud podobny do dni z José miał nagle się powtórzyć?
Niemożliwe.
Alberetta nie odpowiada, bez słowa, z zaciętą miną, uparcie wpatruje
się w słońce, które już prawie zaszło.
– Jeśli ktoś się tutaj pałęta o tej porze, to zazwyczaj po polu
starego Almeidy, kradnąc kukurydzę – głos nie ustaje, a jego właściciel jest
bardzo uparty. Ale i tę próbę nawiązania rozmowy Alberetta ignoruje.
Mężczyzna siada obok niej, lecz już się nie odzywa. Jej wzrok ucieka
delikatnie w jego stronę, aby zza kurtyny czarnych włosów zauważyć jego uroczy
uśmiech i jasne pasemka, w których wygląda co najmniej jak ta blond odmiana
strusia. Do czego to dochodzi, żeby facet miał jajecznicę na głowie?
– Idź sobie – odzywa się po chwili Urugwajka. Jej głos jest miękki,
ale dość stanowczy. Ten jedynie parska śmiechem. – I pozbądź się tej jajecznicy
z łba – dodaje już sympatyczniej. – Wyglądasz jak kretyn.
– Słuchałem już tego typu uwag prawie dwie godziny po szwedzku –
stwierdza Brazylijczyk, wprowadzając w niewielkie osłupienie swoją towarzyszkę.
Jego słowa, szczególnie wzmianka o szwedzkim, brzmią trochę dziwnie, ale
Alberetta szybko się reflektuje, iż jego życie jest całkowicie nie jej sprawą.
Ot, po prostu miły facet, który usiadł obok niej i z którego pasemek ona się
wyśmiewa. – A potem dodali jeszcze po holendersku, że będę wyglądał jak ciota z
jajecznicą na łbie – dopowiada po chwili, celowo używając jej określenia.
Powoduje tym delikatny uśmiech wpełzający na jej usta. Aczkolwiek
wciąż wpatruje się uparcie w zachodzące słońce.
– Bo wyglądasz jak ciota z tymi pasemkami. Robiłeś je wodą utlenioną
nad zlewem w publicznym kiblu? – kpi jadowicie. Jej głos aż ocieka tym jadem, w
którym jednak dźwięczy nutka rozbawienia.
– Miła jesteś dla dzieła żony mojego brata. Aczkolwiek już nigdy
więcej nie oddam moich włosów w jej ręce – zastrzega, po raz kolejny parskając
ironicznym śmiechem. – Powiesz mi, kim jesteś, czy będziemy tak siedzieć i
wymieniać poglądy, ale nie zdradzimy sobie swoich imion? – pyta po chwili. Jego
głos jest taki przyjazny, a ta ohydna jajecznica chyba nawet dodaje mu
swoistego uroku.
Jakkolwiek ona wcale tak
nie pomyślała.
– A nie było książki o tym? – Alberetta sprytnie odsuwa ostateczność.
– Nie mam pojęcia – szczerze przyznaje on. – Ostatnio czytam jedynie
przyspieszone kursy podstawowego holenderskiego i zdarzyło się też, że w ręce
wpadł mi kontrakt, ale nie jest to jakaś szczególnie ciekawa lektura.
Zadziwia ją jego otwartość i upór. Za wszelką cenę chce nawiązać z nią
jakikolwiek kontakt i nie zapowiada się, aby szybko odpuścił. Dla panny Cruz
jest to absolutna nowość, bo jeszcze nigdy nikomu nie zależało na jej osobie –
nie wliczając w to Paulety, którą i tak napotkała na drodze swego życia przez
przypadek, bo nawet José dobrze jej nigdy nie poznał – a tutaj nagle
niespodzianka. Całkiem przystojny Brazylijczyk z blond pasemkami zechciał się z
nią lepiej poznać i nie zamierza odpuścić, choć raczej dotarło do niego, że z
nawiązywaniem znajomości Alberetta Cruz ma spore problemy.
– Holenderski? – dziwi się brunetka, odgarnąwszy włosy na jedno z
ramion. Mężczyzna nareszcie ma okazję zobaczyć jej twarz w całej okazałości,
zaś w jego oczach po dłuższym przyjrzeniu się można spostrzec cień zachwytu. Na
szczęście stosunkowo dobrze ukryty. – To nie lepiej już angielskiego, albo
hiszpańskiego?
– Ogólnie rzecz ujmując, dostałem robotę w Holandii – szatyn (bo chyba
nim jest, choć jajecznica zabiera Alberetcie całkowitą pewność tej teorii)
szybko odpowiada odrobinę bardziej spiętym tonem. Do tego bardzo uogólnia swój
mały sukces, lecz w obecnej chwili nie czuje potrzeby dzielić się nim z piękną
nieznajomą mówiącą perfidnie zhiszpańszczonym portugalskim. – Zdradzisz mi swe
imię, piękna nie-Brazylijko? – powraca do poprzedniego tematu, nadając swojemu
głosowi zabawnego brzmienia.
Alberetta ciężko wzdycha, w myślach odnotowując mu na plus, iż wyłapał
hiszpańskie naleciałości w jej akcencie.
– Alberetta – wymawia bezgłośnie. Po chwili powtarza mocniejszym
głosem: – Alberetta Cruz Alvetha.
– Maxwell Cabelino Andrade – odwdzięcza się tym samym, uśmiechając się
przy tym uroczo. Po raz pierwszy odważa się spojrzeć ślicznej brunetce w oczy,
ale szybko odwraca wzrok przerażony ogromem smutku, jaki w nich gości. – A
więc, Alberetto, nie jesteś z Brazylii…
– Nie zaczyna się zdania od „a więc” – wytyka ze śmiechem. Pieprzony
Andrade poprawił jej humor w przeciągu kilku minut. – Montevideo. Takie duże
miasto w Urugwaju – uzupełnia po chwili, robiąc sobie z niego wyraźne żarty.
– Aż tak głupi nie jestem! – protestuje ten z udawanym oburzeniem. –
Raczej wiem, gdzie leży Montevideo, stolica przecież, chociaż mam na głowie
platynowe pasemka.
– Raczej? – pokpiwa Alberetta, zarzucając włosami do tyłu. Te
rozsypują się na jej plecach, tworząc coś na wzór skrzydeł upadłego anioła.
O tak, upadły anioł jest wobec niej w pewnym sensie słusznym
określeniem. A szczególnie słowo „upadły”, bo rzeczywiście już dawno upadła.
Łykając tabletki pod koniec maja, udowodniła to całemu światu, choć tak
naprawdę w głębi serca nie była jeszcze gotowa umierać. Ale też nie umiała już
żyć bez Paulety i jej wsparcia prosto z Porto. Nie radziła sobie, będąc
samotną, a wylewanie łez i przekładanie swego cierpienia na papierowe, nigdy
niewysyłane listy do Portugalii na niewiele się zdało. Musiała umrzeć, aby poczuć
się nareszcie wolną.
Na szczęście się nie udało. Bo teraz, w kilkanaście minut po poznaniu
Maxa czuje się o wiele lepiej na tym świecie. Nie czuje się samotna, a to jest
najważniejsze.
– Nie kpij ze mnie – oburza się ten.
– Wybacz, ale ten jajeczny blond nie pozwala mi z ciebie nie kpić –
Alberetta ze śmiechu aż opada na piasek. Jest odrobinę zimniejszy, a słońce
praktycznie już zniknęło pod powierzchnią wody.
Maxwell głośno prycha.
– Masz ochotę na kukurydzę? – pyta nagle. Brunetka jedynie posyła mu
zdziwione spojrzenie. – Staremu Almeidzie i tak kradną kukurydzę w ilościach
hurtowych – dodaje z tą szelmowską miną znajdującą odbicie nawet w jego oczach.
Alberetta odwzajemnia gest, odgarniając w przypływie czułości opadające mu na
oczy kłaki w kolorze żółtka jajka.
– Kukurydzy jeszcze nie kradłam – stwierdza szczerze. – Właściwie
nigdy nie kradłam.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz .
Andrade milknie na chwilę, zerwawszy się z piasku. Po chwili ciągnie
swoją towarzyszkę, która zaśmiewa się do łez z pomysłu zdewastowania
miniaturowej plantacji kukurydzy, w pole, gdzie kukurydzy właściwie już nie ma.
– Cóż, już chyba wszystką ukradli – stwierdza niezrażony Maxwell. Jest
do bólu uroczy, choć mimo wszystko ma na głowie blond pasemka. – Ale może do
jutra coś znów urośnie.
– Czyżbyś właśnie stwierdził, że jutro też będę z tobą biegać po polu
i szukać tej głupiej kukurydzy? – oburza się. – Cabelino, co ty sobie myślisz?
Ja tutaj jestem na wakacjach z rodzicami!
– To czemu z nimi nie jesteś teraz, tylko siedzisz na plaży w
samotności, a twoje oczy są przepełnione smutkiem? – nieświadomie trafia w
czuły punkt, bo Alberetta opada na piach i podkula pod siebie kolana, które
obejmuje ramionami, i milczy. Tylko, że to nie jest jakaś szczególnie miła
cisza, a raczej ta z rodzaju krępujących. – Alberetta, co jest?
– Zawsze tak wyglądają nasze wakacje – stwierdza, po czym wstaje z
piasku i otrzepuje różową kieckę. – Może jutro się spotkamy – dodaje w ramach
pożegnania, po czym odchodzi.
Tej nocy nie może zasnąć, bo jej myśli uparcie uciekają w stronę tego
idioty z jajecznicą na łbie. Nie jest świadoma, że jakieś trzysta metrów dalej,
zaraz za tym głupim polem Almeidy, właściciel jajecznych pasemek robi to samo,
tyle, że jego umysł uparcie biegnie w stronę czarnowłosej Urugwajki o
najsmutniejszych oczach tego świata.
Maxwellowi Andrade – mimo że Cabelino uroczo brzmi w ustach Alberetty,
wciąż nie lubi używać nazwiska matki – dotychczas zwleczenie się z łóżka w
wolnych dniach przed dziesiątą trzydzieści wydawało się rzeczą tak
abstrakcyjną, jak kontrakt z jakimś lepszym, europejskim klubem pokroju Ajaxu.
A tymczasem po prawie nieprzespanej nocy budzi się jakieś półtora godziny
wcześniej. Przeklęta Vila Velha. Czy ona musi mieć taki wpływ nawet na jego
cykl senny? Oszaleć idzie.
Przeciągle ziewa, sturlawszy się na podłogę z miękkiego łóżka. Podłoga
jest, niestety, twarda, ale do tego zdążył przywyknąć. Po chwili wstaje zeń,
soczyście przy tym przeklinając po szwedzku – niech Ibrahimovića szlag trafi!
Klasycznie już, wraz z sympatycznym przekleństwem z jego ust wydobywa się syk
bólu. Od kiedy tylko pamiętał, o poranku niemiłosiernie bolał go kręgosłup. Ava
uparcie radziła mu wizytę w najbliższym sklepie z materacami i kupieniu
jakiegoś o wiele miększego od dotychczasowego, ale Maxwell swoim zwyczajem miał
zdanie żony brata na ten temat w głębokim poważaniu. Jakkolwiek do złośliwego,
porannego bólu kręgosłupa raczej nie umie się przyczaić. Kiedy jeszcze trwał
sezon, zazwyczaj zaczynał dzień od wizyty u sympatycznej, klubowej masażystki,
ale przez najbliższy miesiąc nie ma na to za dużych szans – nie dość, że
obecnie przecież znajduje się ponad dziesięć tysięcy kilometrów od siedziby
klubu, to jeszcze wszyscy jego pracownicy mają upragniony urlop.
Ale za porządny masaż pleców oddałby teraz fortunę i kontrakt z
Ajaxem.
Starając się wyprzeć z myśli ów ból, zaparza sobie mocną kawę – Ava
kazała mu zalewać ją dopiero po jakiś dwóch, trzech minutach od zagotowania
wody, ale oczywiście tego nie robi. Właściwie Maxwell Andrade nie umie parzyć
dobrej kawy. Albo wychodzi mu lura o smaku wody, albo zwalająca z nóg siekiera.
Istne beztalencie kucharskie z niego, choć sam uważa, iż nie ma czasu czekać,
aż woda odrobinę przestygnie, by mógł nią zalać ziarna kawy.
Nie umie też słuchać dobrych rad Avy, która z niespożytymi zapasami
cierpliwości przez cały rok próbowała go nauczyć trudnej sztuki parzenia kawy –
teoretycznie nie było to jakoś szczególnie trudne przedsięwzięcie, aczkolwiek
Maxwell po prostu uznał, iż co najwyżej zainwestuje swego czasu w ekspres.
Uśmiecha się na samą myśl o Avie, która zapewne o tej porze
przygotowuje sobie i Felipe śniadanie złożone z uroczych kanapek i pysznej
kawy. Sam Maxwell może i nie jest mistrzem w gotowaniu, ale z kanapkami –
jakkolwiek nie tak perfekcyjnymi jak te w wykonaniu Avy – raczej nie ma
problemu. I tak, „raczej” należy potraktować jako słowo-klucz.
Po zjedzeniu szybkiego śniadania, złożonego z kilku prowizorycznych
kanapek z wczorajszego chleba i sera żółtego – notabene jedynych jadalnych rzeczy
w tym domu – i ogarnięciu kuchni Brazylijczyk przymyka powieki i bierze ostatni
łyk kawy. Kubek ląduje w zlewie, zaś on sam po prostu klęka na podłodze i
zaczyna się modlić.
Cichym, stanowczym głosem, miast wypowiadać oklepane formułki, po
prostu dziękuje. Dziękuje za wspaniałe dzieciństwo, za zdrowie matki, za
świetnie ukończone przez Jorge studia, za miłość Avy do Felipe i za ich
małżeństwo… Ale przede wszystkim dziękuje Bogu za kontrakt z Ajaxem i piękną
dziewczynę z Urugwaju spotkaną wczorajszego wieczora. A potem mimo wszystko
zmawia jedną z tych oklepanych modlitw, których osobiście nie lubi. Bo choć
Maxwell Cabelino Andrade wierzy w Boga pod każdą postacią, nie wierzy w zbawczą
moc skleconych przez kogoś dawno, dawno temu formułek. Może nie jest jakimś
idealnym wyznawcą swojej religii – nie afiszuje się z tym, raczej modli się
każdego poranka, ale pewne nakazy, przykazy, czy jakkolwiek inaczej się to
nazwie, wytrwale ignoruje – ale każdego poranka i każdego wieczora przywykł
dziękować Bogu za wszystko. A w szczególności za mamę, braci i Avę, a także
brak kontuzji.
A po chwili do głowy przychodzi mu jeszcze jedna, cicha prośba. I
mając nadzieję, że Bóg go wysłucha, błaga cichym i pełnym napięcia szeptem, aby
w pięknych i przerażająco smutnych oczach Alberetty kiedyś zalśniła radość.
Zdarzają się takie chwile, gdy próbujemy usilnie naprawiać coś, czego
nie da się już odbudować. Z jednej strony jest to wielką głupotą, ale z drugiej
chyba tylko tak można zagłuszyć wyrzuty sumienia.
Quiaretitia i Armand Cruzowie mieli od dawna wyrzuty sumienia wobec
swojego jedynego dziecka. Zdawali sobie sprawę z tego, iż Alberetta nie jest
szczęśliwa – co gorsze, wiedzieli o jej samotności, depresji i podświadomie
nawet o uzależnieniu od środków przeciwbólowych. Ale jedyne, co potrafili
zrobić w związku z tym, to kilkutygodniowy wyjazd poza Montevideo – zazwyczaj
do Argentyny, oby tylko nie przebywać z nią za długo na małej, zamkniętej
przestrzeni.
Zdarzały się też lata, gdy celem wakacji stawała się Brazylia, jednak
nigdy nie znaleźli się dalej niż w Porto Alegre, choć i matka, i córka mówiły
po portugalsku płynnie, a z czasem nawet i Armand opanował do perfekcji
podstawy tegoż języka. Oczywiście, pani Cruz dość szczególnie tęskniła za
doliną Amazonki, za rodzinnym Manaus i równikowym klimatem, lecz miała to po
prostu zapisane w metyskich genach. Wraz z indiańską krwią – jej drogi
dziadziuś był nawet wodzem jakiejś wioski – odziedziczoną po matce, dostała w
prezencie również brazylijską radość życia i ojcowską niechęć do zobowiązań.
Quiaretitia Contenão Alvetha dzieci mieć absolutnie nie chciała – bała
się, że zniszczy im dzieciństwo i zamiast uczynić je szczęśliwymi, staną się
najsmutniejszymi ludźmi na świecie. Wpadka nazwana Alberettą jest doskonałym
potwierdzeniem obaw niegotowej do dziś na macierzyństwo Metyski. Armand również
nie dojrzał do ojcostwa, w chwili, gdy jego była już dziewczyna oznajmiła mu
podobno radosną wieść o ciąży, był młodym i ambitnym studentem. Chciał kiedyś
wyjechać z Urugwaju do Stanów i tam zostać jednym z najlepszych chirurgów na
świecie. W międzyczasie zamarzyło mu się również dorobienie specjalizacji w
chirurgii plastycznej, co urodzenie się dziecka uniemożliwiło mu na najbliższe
piętnaście lat. Oboje, choć nigdy tego nie powiedzieli, byli świadomi, iż
Alberetta zniszczyła im życie, ale oni odwdzięczyli się pięknym za nadobne.
Jako rodzina byli beznadziejni od pierwszych dni. Po próbie
samobójczej córki również za bardzo nie wiedzieli, co począć. Armand jedynie,
starym zwyczajem, wykupił wyjazd na wakacje, ale tym razem postawił na Vila
Velha, miejsce o wiele bliższe utęsknionemu Manaus. Ojczyzna miała wspaniale
wpłynąć na Quiarę, a co za tym idzie również ocieplić ich małżeństwo. O
Alberetcie pomyślano na zasadzie, iż po zeszłorocznej Argentynie wyglądała
naprawdę dobrze, więc Brazylia również pomoże jej wrócić do równowagi. W
istocie, nie mylili się, choć nie mieli przy tym pojęcia, jak to zrobi.
– Masz jakieś plany na dziś? – pyta Quiaretitia, wsuwając do ust
niedużą kromeczkę ciemnego chleba posmarowaną dżemem.
– Zapewne spędzę go tak jak wczorajszy. Posiedzę z książką na plaży,
poopalam się, może pójdę na jakiś spacer – Alberetta usilnie próbuje nie
parsknąć ironicznym śmiechem, słysząc, iż matkę cokolwiek obchodzą jej plany.
– Jeśli chcesz, pójdź na zakupy. Zostawiliśmy ci kartę kredytową –
stwierdza ojciec, wziąwszy łyk zimnej herbaty. Zielonej oczywiście, bo ta jest
najzdrowsza. Po chwili wraz ze swoją żoną wstaje od stołu. – Do zobaczenia na
kolacji – mówi, Quiara przytakuje ruchem głowy, po czym wychodzą z hotelowej
restauracji.
Alberetta wzdycha ciężko, przystawiając do ust filiżankę parującej
kawy. Jeszcze trzynaście dni i wróci do Bogoty, do swojego przeklętego życia.
Zapewne za jakiś czas znów spróbuje nałykać się tabletek, oby tym razem z
odwrotnym skutkiem, niż niedawno.
Cóż, jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że w ciągu tych najbliższych
dwunastu dni jej tok myślenia obróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, a
spory udział będzie miał w tym pewien Brazylijczyk z ohydnymi pasemkami na
głowie.
O ile poranek zlatuje Maxwellowi na rzeczach tak przyziemnych jak
telefon do matki i zakupy w najbliższym supermarkecie – właściwie jest to sklep
wielobranżowy, gdyż można tam znaleźć wszystko: od produktów spożywczych i
papieru toaletowego, przez opony i narty, po śrubki, wkrętki i nakrętki – o
tyle popołudniu pozwala sobie na wyjście w kierunku plaży ze sporym kocem,
zapasem zimnej wody i pierwszą książką ze stosu, jaki powstał od ostatniej
przerwy świątecznej w brazylijskim sezonie. Na tytuł owej powieści spogląda
dopiero na miejscu, po uprzednim przygotowaniu wygodnej miejscówki zacienionej
sporym parasolem przeciwsłonecznym. Wprawia go on w niemałe zaskoczenie. Od
kiedy to na stosie książek do przeczytania znajduje się „Duma i uprzedzenie” Jane Austen?
Zapewne to dzieło Avy i jej umiłowania do klasycznej, angielskiej
literatury. Aczkolwiek piłkarz jest święcie przekonany, że zabrał ze sobą
Márqueza. Cóż, najwyżej dziś zapozna się z przykładem literatury typowo
kobiecej, a do Márqueza wróci za kilka dni. Ma tylko cichą nadzieję, iż panna
Austen go nie zawiedzie, tudzież zanudzi na śmierć.
Gdy po kilkunastu minutach lektury stwierdza, iż to typowy przykład
literatury kobiecej pełnej sprytnie skrytej ironii i dziwnych, niedzisiejszych
słów, ciężko wzdycha, ale czyta dalej. Mimo wszystko panny Bennett – lub też
pan Darcy, do którego po cichu wzdychała Ava – w pewnym sensie go fascynują.
Robią to co prawda w absolutnie odmienny sposób od Alberetty Cruz i jej
przeraźliwie przygnębionego spojrzenia, ale wciąż to na swój sposób…
pasjonujące.
– Cabelino, co czytasz? – pyta nagle cichy głos należący do pewnej
Urugwajki. Maxwell nieświadomie uśmiecha się pod nosem.
– Austen, „Duma i uprzedzenie” –
odpowiada, odłożywszy powieść. Siada na kocu tak, aby móc spojrzeć na
Alberettę. Na twarzy brunetki pojawia się kpiący uśmieszek, lecz milczy dopóty,
dopóki nie siada obok niego i nie bierze książki w dłonie.
– Czyżbyś był wyjątkiem wśród facetów z jajecznicą na głowie, którzy
potrafią czytać literaturę ambitną? – drwi, ale jest to dość sympatyczny
przytyk, więc oboje kwitują go parsknięciem śmiechem.
– Nawet nie jest taka zła ta Austen – stwierdza po chwili, już
opanowawszy śmiech, z absolutną szczerością. – Ale chyba jednak wolę Márqueza.
– Czytasz Márqueza? – jawnie się dziwi.
– Ty też? – Maxwell ostrożnie spogląda na nią zdumiony. O proszę,
panna Cruz również czyta literaturę ambitną.
– Uwielbiam Márqueza! – jej entuzjastyczny ton powoduje niesprzyjające
spojrzenia najbliżej ulokowanej rodzinki złożonej z potężnej mamuśki, ojca
mniej więcej mniejszego o połowę od niej i dwójki rozrabiających bachorów o
wzroście ojca i wymiarach matki. Alberetta kwituje to głupiutką miną, która
rozbawia Maxwella. – Aczkolwiek czytam wszystko to, co wpadnie mi w ręce –
dodaje ze słodkim uśmiechem. Maxwell jedynie wciąż się śmieje z jej genialnej
miny. – Maaaaaax!
Andrade nagle przestaje wybuchać coraz to nowymi salwami śmiechu,
zdziwiony, iż po raz pierwszy nie nazwała go nazwiskiem matki.
– No proszę, awansowałem na Maxa – teraz to on wyraźnie z niej kpi.
Brunetka jedynie uderza go delikatnie w ramię. – Co jest, Alberetto?
– Mogę dzisiaj z tobą posiedzieć? – Urugwajka spogląda na niego
prosząco. Dla Brazylijczyka jest to najoczywistszą rzeczą na świecie. Jeśli dzięki
temu w jej oczach zagości radość, jeśli dzięki niemu to się stanie, Alberettę
może zabrać nawet do Europy wraz ze sobą.
– Powinnaś to uznać za rzecz oczywistą – stwierdza po chwili. – Nie
puszczę cię co najmniej do wieczora – dodaje, a dziewczyna spontanicznie rzuca
mu się na szyję.
Niewątpliwie jest to dla niego spore zaskoczenie. Ale zamiast
zaprotestować, jedynie mocniej ją do siebie przygarnia, ciesząc się, że czuje
ciepło, którym jej drobna postać emanuje.
Ciekawe, ile ona ma w ogóle lat?
– Alberetto… – zaczyna cicho. Dziewczyna szybko się wyrywa z jego
objęć, chwytając przy tym kurs języka holenderskiego wystający spod złożonej w
niedbałą kostkę koszulki. Po chwili, zauważywszy już, co wzięła, odkłada go ze
znudzoną miną.
– Tak? – jej głos drży. Max wyraźnie zauważa, że mniej lub bardziej
świadomie napięła wszystkie mięśnie, jakby była gotowa do skoku, ucieczki lub
czegokolwiek innego mającego uratować jej życie.
– Ile masz lat? – pyta w końcu, rumieniąc się delikatnie. Jest pewny
jedynie tego, iż musi być od niego młodsza o jakiś rok, może dwa.
Alberetta przełyka niezrażona ślinę, po czym na krótką chwilę jej
wzrok ucieka w stronę oceanu. W jego falach w cudowny sposób odbijają się
słoneczne promienie, która na szczęście nie dosięgają ani jej, ani Maxa.
– Szesnaście – oznajmia. A więc jest od niego młodsza o kilka lat
więcej, niż podejrzewał. – A ty?
– Dwadzieścia.
A dokładniej o cztery pełne i długie lata. Cóż, to jeszcze nie jest
jakaś szczególna przepaść. Ava jest młodsza od Felipe o siedem lat i żyje im
się wspaniale i bardzo szczęśliwie.
– Nie jest jeszcze tak źle – szepcze sam do siebie brazylijski obrońca
Ajaxu Amsterdam. Urugwajska nastolatka siedząca obok subtelnie udaje, że wcale
nie słyszała owych słów.
– Maaax – zaczyna po chwili. Uroczo przeciąga zdrobnienie jego
imienia.
Och, na litość boską, przecież ona sama w sobie jest urocza.
– Mhm? – mruczy cicho.
– Chcesz Márqueza? – dziewczyna podsuwa mu pod nos dzieło ulubionego
pisarza, które wyciągnęła kilka chwil wcześniej z torebki. Andrade wdzięczny
odstępuje jej opowieść o perypetiach Jane i Elizabeth Bennett. Márquez po
portugalsku jest jego wybawieniem od przejrzystego, ale jakże starodawnego
stylu pisania panny Jane Austen.
– Na pewno poradzisz sobie z Austen po portugalsku? – upewnia się
wyraźnie zatroskany. Alberetta uśmiecha się do niego delikatnie.
– Oczywiście. Moja matka jest Metyską urodzoną w Manaus. Co prawda w
domu zawsze mówiło się po hiszpańsku, ale dość szybko opanowałam portugalski i
podstawy jej ojczystego dialektu w keczua – tłumaczy, leżąc na brzuchu tak
blisko niego. Max wpatruje się weń zdziwiony, ale ona zamiast nawiązać z nim
kontakt wzrokowym, ucieka spojrzeniem w stronę drugiej w karierze powieści
Austen.
– Keczua? – jest wyraźnie zaskoczony. – Madre mia, dotychczas nie znałem nikogo, kto mówi w keczua!
– A ja nie znałam nikogo, kto z jajecznicą na głowie uparcie uczy się
holenderskiego i co jakiś czas wyrywa mu się szwedzkie przekleństwo – odgryza
się Alberetta, wracając do lektury. Andrade nie odpowiada, hamując śmiech. Po
raz kolejny rozbawia go kpinką z jego pasemek.
Kilkanaście minut milczą, zagłębiając się w lekturze. Oczywiście pannę
Cruz mało co interesują pokrętne przygody panienek Bennett, które i tak
zakończą się dwoma weselami. Zamiast wczuwania się w osiemnastowieczny klimat
powieści, jej myśli odpływają w stronę mężczyzny zajmującego miejsce obok niej.
Jest uroczy ze swoimi pasemkami, poczuciem humoru i ślicznymi, ciemnymi oczami.
Nie ruszają go jej sarkastyczne kpiny z jego włosów, a odrobinę egzotycznego
akcentu – choć ten jest akurat dość tutejszy, bo w hotelu też kilkukrotnie
słyszała te dziwnie zaciągane „s” – nie umie zapomnieć na choćby jedną chwilę.
Maxwell Andrade absorbuje każdą komórkę jej ciała swoim uporem, wspaniałym –
jakże innym od reszty mężczyzn! – charakterem i przeszywającym ją z każdym
spojrzeniem wzrokiem.
W skrócie, Alberetta Cruz jest na najlepszej i najłatwiejszej drodze
do absolutnego zakochania się w mężczyźnie, którego zna od wczorajszego
wieczora, a który zrobił dla niej w tym czasie więcej, niż na początku było to
możliwe. Bo życie szesnastoletniej mieszkanki Montevideo wraz z pojawieniem się
Maxa nabrało sensu, kolorów i nadziei.
A w szczególności tej ostatniej, która uparcie jej podpowiada, że
wszystko za kilka lat będzie już idealne i ustabilizowane, a ona sama zostanie
najszczęśliwszą kobietą na świecie.
– Alberetta?
– Mhm?
– Śpisz?
– Przysypiam, a co?
Maxwell z subtelnym uśmiechem odgarnia kosmyki włosów, które narzuciła
sobie na twarz, aby słońce ją nie raziło. Rzeczywiście, wygląda na zmęczoną i
to dość poważnie. Dochodzi siedemnasta, co znaczy, że spędzili ze sobą
praktycznie cały dzień na czytaniu książek, analizowaniu holenderskiego – „Jaki
to jest głupi język!” skwitowała brunetka. Maxwell odpowiedział jej na to, że
keczua zapewne brzmi jeszcze gorzej, na co Urugwajka rzuciła w jego stronę
wiązankę niezidentyfikowanych słów w owym języku zapewne. Rzeczywiście, brzmiał
jeszcze dziwniej od holenderskiego – i kąpaniu się w zimnym oceanie, które
opierało się głównie na podtapianiu i wpychaniu do wody.
– Zbieramy się? – pyta cicho, musnąwszy opuszkami palców jej policzek.
Ona delikatnie drży na ten dotyk.
– Mhm – wymrukuje.
Maxwell bez zastanowienia podnosi ewidentnie zasypiającą
szesnastolatkę – notabene dziewczyna jest leciutka niczym piórko – po czym
chwyta w dłoń niedużą, szmacianą torbę, którą jakiś czas temu kupiła Ava.
Alberetta szczególnie się nie burzy, głównie dlatego, że nie za bardzo wie, co
się dzieje dookoła niej. Za dużo czasu spędziła na słońcu – choć niby więcej
siedziała pod parasolem, wyśmiewając dziwne słowa po holendersku. Chyba po
prostu zmęczyła się tym dniem, a ostatniej nocy mało spała. Niczym on, z tą
różnicą, iż Maxwell do nieludzkiego wręcz wysiłku przyzwyczaił się już lata
temu podczas treningów piłkarskich. Oszukiwanie zmęczenia było dla niego
błahostką w Belo Horizonte – kilkuminutowa drzemka na sofie, kilkanaście
mocnych kaw dziennie i ponad litr soku z granatów działało na niego zbawczo.
– Cabelino, gdzie mnie niesiesz? – pyta zaspanym głosem Urugwajka.
– Do domu, musisz trochę odpocząć, bo zasypiasz – jego cierpliwy głos
połączony z delikatnym uśmiechem całkowicie uspokajają chwilowe obawy brunetki.
Ufa mu, jest tego stuprocentowo pewna, a Max na pewno nie zrobi jej nic złego,
lecz mimo tego protestuje:
– Puść mnie, pójdę do siebie, prześpię się i spotkamy się jutro.
Maxwell przeczy ruchem głowy.
– Mam pozwolić, żebyś była sama? Daj spokój, przecież nawet zaczęłaś
się uśmiechać, ale tak szczerze, twoje oczy zaczęły się śmiać. Teraz cię samej
nie zostawię.
Kilka słów widocznie działa, bo Alberetta ziewa przeciągle, nim
stwierdza wreszcie:
– Wyglądasz jak kretyn z tymi pasemkami – jej dłonie obejmują jego
szyję, a oczy zamykają się mimowolnie. – Ale jak całkiem uroczy kretyn.
Andrade uśmiecha się pod nosem na te słowa. Alberetta właściwie już
śpi, ale i teraz wygląda pięknie. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia na jej
twarzy gości malowniczy spokój, a i smutku nie można tam zauważyć. Nawet ma
delikatne, różowawe rumień – co prawda trudno zauważalne przy ciemnej,
latynosko-indiańskiej karnacji – które jeszcze bardziej ją odmładzają.
Cholera, ma dopiero szesnaście lat, a on cudem powstrzymuje się przed
ucałowaniem tych ślicznych, zarumienionych policzków, czy też pełnych,
kuszących ust. Jest absolutnie piękna, nawet jeśli ma wyraźnie krzywe nogi i
kilka centymetrów za dużo w biodrach i udach. Modelką raczej by nie została – i
nawet nie chodzi o spory deficyt wzrostu, który wynosi jakieś piętnaście
centymetrów, odnosząc się do obecnych kanionów piękna z wybiegów – ale przecież
jest absolutnie wspaniałą kobietą. Lub też dziewczyną, spojrzawszy na jej
metrykę urodzenia. Jest jeszcze właściwie dzieckiem, dzieckiem, którego
dwudziestoletni brazylijski piłkarz Ajaxu Amsterdam chyba pragnie. Jak jeszcze
niczego innego nie pragnął. Myśli z serii „Co by było, gdyby była starsza?”
uparcie od siebie odpycha, nie chcąc za nic w świecie jej skrzywdzić. Już samo
to smutne spojrzenie pierwszego dnia było wystarczająco przerażające i mówiło o
sporym bagażu doświadczeń.
Och, litości, ile ona mogła złego przeżyć przez ledwo szesnaście lat
życia? Aczkolwiek Maxwell przecież mało wie o jej życiu, o niej samej. Zdobycie
tej wiedzy obiera za główny cel najbliższych tygodni, za najważniejsze z
marzeń.
Kiedy kładzie ją – już od dawna śpi, mamrocząc co jakiś czas jakieś
bliżej niezrozumiałe słowa, zapewne w keczua, tudzież hiszpańskim – na swoim
miękkim łóżku w towarzystwie kilku grubych słowników holenderskiego, uśmiecha
się pod nosem. Po raz kolejny już. Nie mogąc się powstrzymać od złożenia
delikatnego pocałunku na jej policzku, w milczeniu to robi, po czym wychodzi z
sypialni. Odchodząc, obrzuca jeszcze śpiącą szesnastolatkę czułym spojrzeniem,
po czym dociera do niego, że już raz czuł coś podobnego.
Wtedy, gdy poznał
Raquel.
Raquel Oliveira da Silva miała trzynaście lat, krzywe nogi i aparat na
zębach. Poza tym była wybitnie płaska, a z figury raczej przypominała chłopaka
niż dziewczynę, co potęgowała również krótka fryzurka i okulary w rogowej
oprawce. Raquel nie dbała o swój wygląd, nie zastanawiała się nad tym, co
powinna założyć kolejnego dnia do szkoły – zamiast tego pilnie się uczyła i
grała w piłkę. Bo kiedy Raquel da Silva stawała na bramce, przestawało się
liczyć to, że zamiast pustych czasopism dla szanujących się dziewczynek czytała
„National Geographic” lub tym podobne. Była najlepszym bramkarzem, o jakim
można było marzyć. Nie była wysoka, a przynajmniej na tej płaszczyźnie
szczególnie nie wyróżniała się spośród swoich rówieśników, ale zasłaniała sobą
całą bramkę. Spośród całej szkoły nikt nie potrafił strzelić Raquel bramki do
chwili, gdy pojawił się tam łamagowaty i mało utalentowany chłopiec. Owym
chłopcem był Maxwell, który jako pierwszy zdołał wkopać piłkę do bramki poza
zasięgiem ramion bramkarki z aparatem na zębach. Wtedy też po raz pierwszy w
życiu poczuł, jak serce mocniej mu zabiło na widok niezbyt ładnej – a wręcz
brzydkiej i do tego zaniedbanej – dziewczyny.
Jak przystało na kujonkę, Raquel oczywiście przez dobry rok skutecznie
odpędzała się od zalotów najfajniejszego chłopaka w szkole – twierdziło tak
trzy czwarte jej populacji, które mniej lub bardziej skrycie się w nim
podkochiwało. Dopiero po jakimś roku i wakacjach spędzonych babci w Brasilii –
które notabene oprócz jej podejścia do chłopców nie zmieniły niczego – wciąż
jako kujonowata i wybitnie brzydka bramkarka pomyślniejszym wzrokiem spojrzała
na Maxa, który uparcie ją adorował. Zgodziła się na jakikolwiek spacer dopiero
pod koniec grudnia, kiedy poczuła się odrobinę zazdrosna na widok maślanych
spojrzeń największych lalek w szkole kierowanych pod adresem Maxwella – którego
już sobie w pewnym sensie przywłaszczyła – po czym chętnie przystała na
sympatyczne spotkanie.
Potem wszystko potoczyło się dość szybko – on usilnie próbował zrobić
z niej osobę odrobinę ładniejszą – co wychodziło mu z różnym skutkiem – a ona
uczyła go porządnej gry w piłkę, która miała polegać na dobrej taktyce, a nie
improwizacji. Ale wciąż chodziła w wyciągniętym dresie starszego brata, nie
miała pojęcia o tym, czym jest zalotka – Max wiedział! – i nosiła ohydne,
rogowe oprawki, choć nie miała wady wzroku. Powoli też zakochiwała się w
uroczym piłkarzyku i jego oczach, które były naprawdę śliczne. Oczywiście
działo to się nie bez wzajemności.
Dopiero kolejne wakacje w Brasilii zmieniły doszczętnie Raquel da
Silvę – lub też zrobiły to wespół z rozwodem jej rodziców. Piętnastoletnia już
wtedy Brazylijka wróciła z nich z przedłużonymi, zafarbowanymi na kasztanowy
kolor włosami, zapasem „Vouge’a” i kilkoma parami bucików na obcasie. Właściwie
ze starej Raquel pozostał tylko miły charakterek, umiłowanie nauki i miłość do
Maxa, którego zmiana w wyglądzie dziewczyny mile zaskoczyła. Panna Oliveira da
Silva zmieniła się z zewnątrz nie do poznania, a w niedługim czasie przestała
nawet grywać w piłkę, która zastąpiła zakupami ze swymi nowymi
przyjaciółeczkami należącymi do elitki szkoły.
Ale Maxwell wciąż ją kochał jak głupi, tym bardziej, że jego pozycja w
szkole natychmiastowo wzrosła. Był dumny ze swojej dziewczyny i nawet odrobinę
zazdrosny, gdy łapał spojrzenia innych chłopców kierowane w jej stronę. Raquel
była najpiękniejsza ze wszystkich dziewczyn w szkole, ale jej przemiana miała
jedną wadę – jak się później okazało oznaczała też niedaleką przeprowadzkę na
stałe do Rio de Janeiro z ojcem i jego młodą dziewczyną odpowiedzialną za
przemianę Raquel. Była modelką i uparcie prowadzała piętnastolatkę po sklepach
dopóty, dopóki ta nie przekonała się do uroku sukienek, spódnic, bluzek z
dekoltami i butów na obcasie. Spojrzawszy na te przemianę i to, iż nabrała
nareszcie kobiecych kształtów i pozbyła się aparatu z zębów, z dnia na dzień
stała się największym skarbem swojego chłopaka, którego wtedy jeszcze kochała.
Bo kiedy odjeżdżała do Rio w czerwcu następnego roku, już nie była pewna swoich
uczuć wobec Maxa.
A on kochał ją od chwili, w której ujrzał Raquel jeszcze jako brzydką
trzynastolatkę w przydużym dresie i dosyć dużo czasu zajęło mu wyleczenie się z
choroby zwanej Raquel da Silva. Ale już jako dwudziestoletni, poważny piłkarz
Ajaxu Amsterdam, który wspomina swoją pierwszą dziewczynę jedynie z delikatnym,
niegroźnym sentymentem, podobnie jak jeszcze za jej czasów czuje się dziś,
spoglądając na drobną postać śpiącej Urugwajki odzianą w jasnoróżowe bikini z
przewiązaną w biodrach chustką w jaskrawe, abstrakcyjne wzory od jakieś
projektanta.
Maxwell Scherrer Cabelino Andrade powoli zakochuje się w niej – lub
też powoli zdaje sobie sprawę z tego uczucia, którym zapałał do
szesnastoletniej dziewczyny już wcześniej, w pierwszej sekundzie ich spotkania,
w pierwszej chwili, gdy ujrzał ją wczorajszego wieczora na plaży obserwującą
słońce.
Obudziwszy się przed kilkoma minutami, pewna urocza mieszkanka
urugwajskiego Montevideo rozgląda się dookoła, przesuwając wzrokiem po obcym
wnętrzu. Jest umeblowane dość ciekawie, trochę chaotycznie, lecz wciąż ze
smakiem i bez przesady. Na pewno robiła to jakaś kobieta. Ziewa przeciągle,
obrzucając krótkim spojrzeniem słowniki holenderskiego, które wpijały jej się w
łydki, po czym wstaje w łóżka. Na dworze zaczyna już się odrobinę ściemniać.
– Max? – woła Brazylijczyka, wychodząc z sypialni. – Gdzie jesteś?
Szatyn wystawia głowę przez drzwi, na kilka chwil odrywając się od
kuchenki.
– Chodź do kuchni, akurat kończę kolację – stwierdza, uśmiechnąwszy
się uroczo.
– Co dobrego zrobiłeś? – zaciekawia się brunetka, wchodząc do jasnej,
drewnianej kuchni. Na pewno ten dom meblowała jakaś kobieta, albo Max jest
gejem. Ma za dobry gust jak na faceta. – Masz coś przeciwbólowego? Trochę boli
mnie głowa.
– Coś dobrego – stwierdza tajemniczo, podając jej opakowanie proszków,
aby po chwili zaobserwować, że dziewczyna łyka aż pięć tabletek. – Nie za dużo
ich wzięłaś? – jego głos zdradza niepokój. Brunetka jedynie subtelnie wzdycha.
– Zawsze tyle biorę – odpowiada, jakby to była najoczywistsza rzecz na
świecie.
– Alberetta… – ponownie zaczyna po chwili milczenia wypełnionej
jedynie odgłosem skwierczącego na patelni mięsa.
Ona w mig zgaduje, o co chce zapytać.
– Tak – potwierdza cicho, spuściwszy wzrok. – Często biorę za dużo
tabletek. Ale tak jest łatwiej – stwierdza.
Maxwell w milczeniu wyłącza kuchenkę, a z gorącego wciąż palnika
zdejmuje patelnię. Bierze dłoń Alberetty, którą prowadzi do salonu.
– Dlaczego? – pyta, usadowiwszy się u jej boku.
– Bo tak jest łatwiej. Bo
tak jakoś radzę sobie z życiem. Kiedy się czegoś nałykam, nie czuję. Niczego
nie czuję. Popadam w swoistą znieczulicę, jest mi prościej – tłumaczy cicho,
opierając głowę o jego klatkę piersiową. Jest taki czuły, pełen ciepła i troskliwy.
– Od kiedy? – rzuca kolejne, rzeczowe pytanie.
– Zaczęło się jakieś trzy lata temu – zaczyna cicho opowieść. Na
chwilę przerywa, ale spojrzenie Maxa uświadamia jej, iż ten chce jedynie jej
pomóc. – Depresja i te tematy, nie wnikajmy w powody. Plus do tego rodzina, w
której się dusiłam. Ba! Duszę się do dziś. Ale wtedy po raz pierwszy
zrozumiałam, że to wcielenie jest krótkie i przejściowe, bo długo tak nie
wytrzymam. Wzięłam osiem tabletek przeciwbólowych i poczułam się lepiej, lżej…
Byłam pusta w środku, właściwie nie czułam niczego oprócz tej
charakterystycznej pustki. Chyba powoli się uzależniałam, ale nie od tabletek,
lecz od tej pustki. Wtedy czułam się spokojna, może nawet w pewnym sensie
szczęśliwa… I tak jakoś żyłam przez kilka lat. Dzień po dniu. Od tabletek do
tabletek. Od rana do wieczora. Byleby tylko przerwać. Byleby tylko ten dzień
minął i nadszedł następny. Byleby odliczać dni do końca, tego niby
nieprzewidywalnego, a jednak się zbliżającego. Jednak jakoś sobie radzę w
Montevideo nadal… Głównie na prochach, bo jestem tam całkowicie sama. Nie umiem
nawiązywać przyjaźni, raczej odrzucam od siebie ludzi. Ci, z którymi chodzę do
szkoły od roku, nawet nie wiem, jak się nazywają. Może kojarzę ze dwie osoby.
Oni mnie też nie kojarzą, jestem za cicha, za spokojna na ich klimaty. Ale
najgorzej jest zawsze na wakacjach z rodzicami. Oni twierdzą, choć nie głośno,
że swoimi narodzinami zniszczyłam im życie. Matka nie była gotowa na
macierzyństwo, ojciec woli pracę od domu… Jak gdzieś jedziemy, spędzam dwa
tygodnie sama, oni mnie subtelnie ignorują. Dadzą mi kartę kredytową bez
jakichkolwiek ograniczeń i mogę robić, co mi się rzewnie zamarzy. Z jednej
strony to wygodne, ale mimo wszystko nie lubię upijać się po klubach do
nieprzytomności.
– Jesteś bardzo silna – stwierdza Maxwell, głaskając ją po ciemnych
włosach posklejanych w pasma przez morską wodę.
– Nie jestem silna – zaprzecza. – Wręcz odwrotnie, jestem bardzo
słaba. Dwa tygodnie temu omal mi się nie udało przejść do kolejnego wcielenia,
zrealizować swojego planu.
Przerywa nagle. Max przez krótką chwilę przetrawia jej opowieść.
– Wierzysz w reinkarnacje? – upewnia się.
– W reinkarnacje, karmę i siłę wyższą. Ale raczej nie jest to wiara w
Boga. Raczej określam siebie buddystką, choć nie wszystko z tej wiary
akceptuję. Nie szukam stanu nirwany, lecz takiego wcielenia, w którym poczuję,
że to jest właśnie moje miejsce, moja najważniejsza reinkarnacja. Ale mam nawet
młynek modlitewny z Tybetu – dodaje z bladym uśmiechem.
Max milczy, wciąż gładząc jej włosy. Ma ją tak blisko siebie, a nie
może zrobić nic więcej niż zwyczajne, przyjacielskie przytulenie!
– Wcale nie jesteś słaba – upiera się Brazylijczyk. – Jesteś o wiele
silniejsza, niż ci się wydaje. Jesteś twarda i nieustępliwa, tylko odrobinę się
pogubiłaś. Ale to nic, bo przecież sobie poradzisz. Poza tym wysyłasz naprawdę
wiele pozytywnej karmy.
– Bzdura. Gdybym ją wysyłała, byłabym teraz naprawdę szczęśliwa.
– A nie jesteś? – jego ciche pytanie brunetka traktuje jako
retoryczne. W myślach odpowiada samej sobie, że przy nim chyba jednak jest
szczęśliwa.
Alberetta ociera wierzchem dłoni wilgotne oczy. Nie chce płakać, choć
ewidentnie by jej to ulżyło.
– Max, pomożesz mi? – jej cichy szept odbija się od ścian niedużego
salonu.
– Obiecuję. Ale teraz chodź coś zjeść.
Alberetta Cruz uśmiecha się do niego z wdzięcznością, po czym nie
mogąc się powstrzymać, składa na jego policzku delikatny pocałunek.
– Cóż to za przypływ czułości? – ton Maxa jest żartobliwy i odrobinę
ironiczny. Doprawdy uroczy.
– Doskonale wiesz – odpowiada tajemniczo Alberetta, by po chwili, już
w milczeniu, przyglądać się Andrade odgrzewającemu usmażone niedawno mięso.
– Będziesz tęsknił za Vila Velha? – Alberetta Cruz przerywa ciszę,
która od jakiegoś czasu między nimi panuje.
– Raczej za Brazylią – opowiada zamyślony, odkładając książkę. Od
mniej więcej dwóch godzin leżą na jego łóżku przy włączonej klimatyzacji i a to
rozmawiają, a to milczą, czytając książki, a to przeglądają słownik
holenderskiego.
Alberetta również odkłada Austen, po czym opiera głowę o tors
piłkarza. Ten jedynie zaczyna gładzić jej włosy, zastanawiając się nad
wcześniejszym pytaniem
– Nie będę tęsknił za Vila Velha jako miastem, raczej za mamą, Jorge,
domem, tutejszym klimatem i spokojem. Nie będę też tęsknił za Belo Horizonte,
ale za Felipe, Avą, jej kanapkami, czy próbami nauczenia mnie parzenia dobrej
kawy. Raczej tego będzie mi brakowało. I oczywiście też Brazylijczyków, naszego
języka… Nie jestem pewny, czy długo wytrzymam ze szwedzkim Zlatana – uśmiecha się
delikatnie.
– A za mną? – jej bezgłośny
szept odbija się od ścian sypialni. Maxwell uśmiecha się delikatnie, wiedząc,
iż na policzkach brunetki pojawiają się czerwonawe rumieńce.
– Najbardziej – przyznaje jeszcze ciszej. Zdziwiona tym Urugwajka
podnosi się do pozycji, w której może spojrzeć w śliczne oczy Brazylijczyka.
On, korzystając z okazji, przybliża się do niej na niebezpieczną odległość.
– Dlaczego? – zaciekawia się
Alberetta, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Jednak ładnie mu z tą jajecznicą.
Poza tym ma zabójcze, czekoladowe spojrzenie.
– Nie wiem. Po prostu tak jest. Zależy mi na tobie – stwierdza zgodnie
z prawdą. – Poza chyba nadszedł czas na zmiany po Raquel – dodaje po chwili.
Alberetta, musnąwszy opuszkami palców jego policzek, odsuwa się i z
zaciekawioną miną szykuje się do zadania kolejnego pytania:
– Kim jest Raquel?
– Jej już nie ma, Alberetto.
– Więc kim była Raquel?
No i opowiada jej o pierwszej kobiecie, jaką w życiu pokochał. Nie
pomija niczego, nawet niezbyt miłego po kilku latach wspomnienia incydentu z
Jorge, gdy nakrył brata ze swoją dziewczyną na dwa dni przed jej wyjazdem. A
Alberetta przytulona do jego torsu nie może uwierzyć, że panna da Silva mogła
zachować się tak perfidnie wobec kogoś pokroju Maxa.
Bo Alberetta nigdy nie zrobiłaby mu czegoś tak okropnego.
Mniej więcej o dwudziestej zasypia Maxwell zmęczony zapewne bieganiem
za Alberettą po plaży, a potem również i Márquezem oraz jej narzekaniem na
nudną Austen. Brunetka, leżąc obok niego, spogląda na zegarek, aby po chwili
zastanowienia stwierdzić, iż powinna już iść. Wyplątuje się w objęć
Brazylijczyka, który natychmiast za swój nowy obiekt do przytulania obiera „Sto
lat samotności”. Z czułym uśmiechem spogląda jeszcze na niego, aby stwierdzić,
że jest naprawdę przystojny. Nawet z tymi pasemkami. Chyba nawet nie umie
wyobrazić sobie Andrade bez jajecznicy.
– Niedługo wrócę – stwierdza, kierując owe słowa w bliżej nieznanym
kierunku. Jeszcze na chwilę przysiada na boku łóżka, by odgarnąć z twarzy
piłkarza kilka niesfornych pasm. Po chwili, niesiona impulsem, całuje jego
policzek. – Będę tęsknić – dodaje na odchodnym. Z holu zgarnia wakacyjną,
kwiecistą torbę i japonki. Przez chwilę zastanawia się, czy zamykać dom i
zabierać ze sobą klucze, czy też nie. W końcu stawia na pierwszą opcję, choć
doskonale wie, że drzwi na taras – Bogu dzięki, że jest niewidoczny od strony
morza! – i tak są otwarte.
Klucze od domu Maxa wrzuca do torebki, aby po chwili szybko
przemierzać pole starego Almeidy, którędy prowadzi najkrótsza droga do hotelu.
Ma wrażenie, że nigdy wcześniej nie czuła się tak dobrze. Choć rok
temu w Buenos Aires w ramionach José… Nie, José był tylko chwilowym przypływem
nadziei, która szybko wyparowała. A potem przecież było już tylko gorzej, więc
dlaczego ma teraz wrażenie, że już się ułoży? A jeśli Vila Velha okaże się w
ogólnym rozrachunku takim samym niewypałem jak zeszłoroczna Argentyna? Cóż, to
przeczucie jest chyba kwestią zaufania wobec Maxwella oraz tykającego zegara
niemiłosiernie odliczającego dni do powrotu. Za jedenaście dni wróci do
Montevideo, zajmie swoją tamtejszą, nędzną pozycję. Maxwellowi jednak ufa – nie
dość, że obiecał jej pomoc z uzależnieniem od leków, to jeszcze opowiedział o
Raquel. Nie zrobiłby tego, gdyby mu na niej nie zależało, gdyby jej nie ufał. A
ona zaufała jemu, dzieląc się każdą cząstką swojego życia.
Każdą oprócz Paulety. Pauleta wciąż należy jedynie do Alberetty, do
tych najbardziej skrytych wspomnień i niech
tak pozostanie. Raczej nie opowie mu o Paulecie, bo i po co? Owszem, to
odrobinę umniejsza jej zaufanie względem niego, ale i tak jest stuprocentowo
pewna, że będzie jej się ciężko rozstać z Maxwellem Andrade. Farbowany na
jajecznicę piłkarz traktuje ją jako kogoś bardzo bliskiego – a i ona jest
pewna, że jest on dlań istotny. Jeszcze nie umie określić swoich uczuć względem
Maxa, ale na pewno nie są one obojętne.
Dla panny Cruz sporym zaskoczeniem jest też fakt, iż nawiązali tak
dobry kontakt. Dotychczas nikomu nie zależało na rozmowach z Alberettą – nie
wliczając w to oczywiście Paulety – a i ona z nikim się nie przyjaźniła.
Chłopcy zaś w ogóle nie zwracali na nią uwagi. Może i brzydka nie jest, ale
szaromyszkowe ciuszki, cichy charakter i bardzo wysoka średnia swoje zrobiły w
jej opinii, skutecznie odstraszając każdego chętnego. Chyba tylko Max nie jest
zrażony jej brakiem umiejętności nawiązywania kontaktów, ale przecież on jest
starszy o całe cztery lata, więc zapewne ma większe doświadczenie.
Myśląc o Maxwellu, szybko – a przynajmniej na tyle, na ile pozwala jej
pole Almeidy i jego kukurydza – przemierza jakieś trzysta metrów dzielących ją
od hotelu. W międzyczasie przypomina sobie jeszcze o wczorajszej obietnicy
dotyczącej biegania po owym polu, na co parska cichym chichotem.
Zaraz po wejściu do hotelu – robi to od strony plaży, aby zachować
wszelkie pozory i tym podobne – omiata ją ohydna woń chloru z basenów i
kuchennego tłuszczu. Doprawdy odrzucające, spojrzawszy na fakt, iż w domu
Maxwella pachnie świeżo, ślicznie i owocowo. Najszybciej jak potrafi,
przemierza odległość dzielącą ją od jednego z budynków, na piątym piętrze
którego znajduje się jej tymczasowe lokum. W windzie stara się nie myśleć – tak
jest łatwiej i o wiele wygodniej. Dopiero po wejściu do pokoju – nawet dość
chłodnego, porównując temperaturę z tą panującą na dworze – odważa się wrócić
myślami do sympatycznego Brazylijczyka, który czyta Márqueza na wakacjach, umie
gotować, a w salonie na półce ma stare i mocno wysłużone wydanie „Przeminęło z
wiatrem”.
Rozwiązuje sznurki trzymające bikini na miejscu, a wraz z nimi i
kolorowe pareo w jakieś szalone wzroki. Trzymając w dłoni strój kąpielowy, naga
wchodzi do łazienki, zatrzymując się na dłuższą chwilę przed lustrem.
Wrzuciwszy do umywalki jasnoróżową tkaninę, krytycznym okiem spogląda we własne
odbicie. Stwierdza, że wcale nie jest ładna. I już nawet nie chodzi o te kilka
centymetrów za dużo w biodrach, czy masywniejsze uda, lecz o to, że po prostu
się sama sobie nie podoba. Nie widzi w sobie czegokolwiek, co mogłoby być
piękne.
Wzdycha, mając zamiar wejść pod prysznic. Żel o zapachu pomarańczy i
czekolady na pewno ukoi jej zmysły, a także zmyje zapach Maxa, jego łóżka,
domu, książek i wszystkiego innego, co pachnie tak cudownie jak on sam. Teraz
nie może pozwolić sobie na rozmyślanie na temat Maxwella – czeka ją nudna i
sztuczna do bólu kolacja z rodzicami. Choć oni zapewne i tak nie zauważą
jakichkolwiek zmian w nastawieniu szesnastolatki. Oprócz odrobinę
radośniejszego spojrzenia i szczerszego uśmiechu z zewnątrz nic się nie
zmieniło.
Ale dobrze, jakoś przeżyje tę kolację, a potem wróci do Maxwella,
poczytają razem „Sto lat samotności”,
albo „Przeminęło z wiatrem” i będą głośno rozważać specyfikę Scarlett O’Hary.
Albo też pójdą na spacer brzegiem morza, rozmawiając o pierdołach…
Przez najbliższe kilka dni będzie odzyskiwać sens życia – taki właśnie
cel obiera sobie pod prysznicem, gdy ciepła woda spłukuje z niej nie tylko
kurz, morską sól i zapach domu Maxwella, ale też ostatecznie pragnienie
śmierci. Ale przed połknięciem kilku tabletek przeciwbólowych przed wyjściem na
kolację nie może się powstrzymać. Woli na zapas niczego nie czuć, być obojętną
podczas tego okropnego posiłku.
A gdy wróci do Montevideo, już jako radosna i mająca sens życia
szesnastolatka, zmieni swoje tamtejsze życie w coś, co nie będzie przypominało
pustej wydmuszki, jaką wydaje jej się teraz.
– Max, gdzie jesteś? – pyta jakieś półtora godziny później, wszedłszy
do cichego domu Brazylijczyka. Odgarnia rozpuszczone włosy na jedno ramię,
poprawiając też jasną sukienkę z asymetryczną górą. Włosy na chwilę
przysłaniają ramiączko kiecki, ale po chwili mimowolnie opadają na plecy
Alberetty. Ona z tym charakterystycznym dla myśli o Andrade, rozmarzonym
uśmiechem wchodzi do sypialni, gdzie sympatyczny Brazylijczyk wciąż śpi,
obejmując „Sto lat samotności” Márqueza.
Alberetta prycha rozbawiona jego genialną – niby spokojną, niby
zaspaną, niby inteligentną – miną, powstrzymując się przed zrobieniem mu
zdjęcia.
– Maaax – zaczyna cicho, siadając na rogu łóżka. Piłkarz jedynie
mruczy coś w niezrozumiałej portugalszczyźnie, objąwszy rękoma biodra
Alberetty. Oczywiście wraz z tym gestem, biedna książka idzie w odstawkę. Cruz
odgarnia mu z twarzy kilka tlenionych na blond pasemek. – Max, wróciłam –
szepcze, ale wciąż bez reakcji. – Cabelino, ty brazylijska kanalio z jajecznicą
na łbie, wstawaj! – dodaje o wiele głośniej, a w jej głosie nie ma ani nutki
złości. Rozbrzmiewa w nim jedynie subtelna ironia i wielka czułość.
Ale czy to jej wina, że świadomie coraz bardziej ulega
niezidentyfikowanym uczuciom wobec o cztery lata starszego mężczyzny?
– Alberetta – zaspany głos Brazylijczyka odbija się od ścian. On
jedynie przeciągle ziewa. – Jak miło, że wciąż jesteś. Która godzina?
– Przed dziesiątą. Ale ja
jeszcze nie chcę być sama.
Wciąż zaspany Brazylijczyk przeciera oczy. Drugie zdanie jej
wypowiedzi przyjmuje z uśmiechem, z pełnym zadowoleniem i lekką satysfakcją.
– Masz ochotę na spacer, Márqueza czy Saramago?
Urugwajka parska śmiechem na słowa Maxwella. Wymienił wszystko to, co
uwielbia.
– Mam ochotę na spacer, Márqueza, Saramago i „Przeminęło z wiatrem” – proponuje z figlarnymi iskierkami
lśniącymi w jej oczach.
– Zauważyłaś ją – w jego tonie nie ma ani nutki zaskoczenia. – To
zaczniemy od spaceru?
– Oczywiście.
Jej uśmiech mówi wszystko. Wyraża nawet ciche poczucie winy, że znów
łykała proszki przeciwbólowe. Zaś Max czyta z niego jak z otwartej księgi i
wie, że musi zrobić wszystko co w jego mocy, aby ocalić Alberettę Cruz przez
zagładą.
Co on biedny może zrobić, obserwując, jak radosna Alberetta biega po
plaży? Zakochuje się w niej. Właściwie już to zrobił – gdy tylko po raz
pierwszy ją ujrzał, został zgubiony na wieki. Pokochał ją, choć wtedy był
jeszcze tego nieświadomy. Ale patrząc na jej radosną postać, słysząc jej śmiech
i pełen zachwytu głos rozwodzący się nad urokiem Atlantyku, nie może nie
zakochiwać się w niej jeszcze mocniej.
Gdyby jeszcze nie była uzależniona od proszków przeciwbólowych…
Ale jest właśnie od nich absolutnie uzależniona i szczególnie się z
tym nie kryje. Jasne, w jego obecności jedynie wczoraj zdarzyło jej się połknąć
kilka tabletek, lecz to nie zmienia faktu, że i dziś czegoś nie łykała.
– Alberetta – zwraca się do dziewczyny, która już odrobinę zmęczona
idzie obok niego. Bez skrępowania splata swoje palce z jej. – Mam pomysł.
– Jaki? – oczy panny Cruz lśnią zaciekawieniem, a policzki są zdrowo
zarumienione.
– Chciałbym, abyś pojechała ze mną jutro, albo pojutrze do mojej
rodziny – wypala. Brunetka jest absolutnie tym zaskoczona, ale nieświadomie
wypowiada tylko jedno słowo:
– Dobrze.
Maxwell uśmiecha się delikatnie, musnąwszy wargami jej policzek.
– Wracamy do domu? – pyta Alberetta po chwili milczenia. Oczywiście
Andrade z jeszcze większym uśmiechem przyjmuje określenie „dom” z jej ust.
Czyżby mogła go
kochać?
– Chyba już pora. Poczytamy sobie „Przeminęło z wiatrem”, a potem
odprowadzę cię do hotelu, czy coś.
– Jestem jak najbardziej za.
Godzinę później Alberetta Cruz śpi jak gdyby nigdy nic przytulona do
Maxwella, a obok niej spoczywa wysłużony egzemplarz powieści Margaret Mitchell.
Max spogląda na nią z niemym uwielbieniem, czując, że kocha ją z każdą sekundą
coraz mocniej.
Dopiero o poranku następnego dnia, wymknąwszy się śpiącemu Maxowi,
panna Cruz przekracza hotelowe progi w celu zameldowania się szanownej rodzince.
Po wzięciu szybkiego prysznica i założeniu kolejnej z arsenału kolorowych
sukienek wkracza ze sztucznym uśmiechem do przybasenowej restauracji. Państwo
Cruz zasiadają przy jednym ze stolików w rogu i delektują się kawą.
– Jak ci się podoba, Etto? – pada jedno z klasycznych pytań, na pewno
nie zadawanych z ciekawości.
– Jest znośnie – stwierdza na to brunetka, w myślach odliczając już
czas, jaki pozostał jej do powrotu do Maxwella.
Zna go od trzech dni, a już nie umie nie poświęcać mu większości swoich
myśli.
Potem następuje klasyczna, długa i już nawet nie krępująca cisza.
Chyba wszyscy do niej przywykli już lata temu.
– Wiesz, Etto – zaczyna nagle ojciec. – Myśleliśmy z matką, żeby
pojechać na kilka dni do Manaus i…
– Jasne, jedźcie – przerywa mu natychmiast Alberetta. – Ale ja zostaję
tutaj, nawet podoba mi się ten tutejszy klimat, a Manaus nieszczególnie mnie
kręci. Nie lubię deszczu.
– Wrócimy za jakieś cztery-pięć dni, baw się dobrze – mówi jeszcze
matka przy wyjściu z restauracji.
Alberetta jak na skrzydłach przemierza pole kukurydzy starego Almeidy,
aby zaraz po wejściu do domu Maxa stwierdzić, iż nie zaszkodziłoby jej
przygotowane piłkarzowi jakiegoś śniadania – a ten wciąż śpi i jest raczej
nieświadomy tego, co dzieje się dookoła.
Na jej szczęście może ze dwie przecznice od budynku zamieszkiwanego
przez Andrade znajduje się nieduży sklepik, w którym mieszkanka Montevideo bez
problemów odnajduje wszystkie produkty potrzebne do przygotowania kolorowych
kanapek.
Gdy wraca, Maxwell wciąż śpi przytulony do Márqueza. Alberetta, nie
mogąc się powstrzymać, lekko całuje jego policzek, po czym ucieka do kuchni.
Kiedy kilkanaście minut później kończy swoje popisowe śniadanie, Brazylijczyk
wciąż śpi.
– Maaax, zrobiłam ci śniadanie!
Szatyn prycha coś pod nosem. Wspaniale…
– Andrade, weź się łaskawie obudź!
Kolejne prychnięcie. Coraz lepiej…
– Cabelino, jajeczny łbie bez mózgu, wstawaj!
Tym razem sekwencja prychnięć, ziewnięć i mruknięć. Genialnie.
– Maxwell, proszę cię, obudź się.
Urocze mlasknięcie, ziewnięcie i dziwny pomruk. Ale sukces jest, bo
Andrade otwiera jedno oko z niewyraźną miną.
– Zrobiłam ci śniadanie – tłumaczy się szybko Alberetta.
Brazylijczyk robi absolutnie głupią minę, próbując wstać. Niestety z
miernym skutkiem.
– Jak miło – wydusza pomiędzy kolejnymi ziewnięciami.
– Oj, Cabelino, brazylijski farbowańcu, wstawaj, bo coś ci zrobię.
Kolejne ziewnięcie.
– Jakie mamy dziś plany? – Cruz subtelnie ignoruje staczającego się z
łóżka piłkarza, który po wydaniu serii dziwnych jęków jak gdyby nigdy nic
wstaje z podłogi i zabiera się za kanapki. Nie komentuje po raz pierwszy
usłyszanego z jej ust „my”, lecz to brzmi pięknie.
– A na co masz ochotę? Spacer, Márquez, Saramago czy „Przeminęło z
wiatrem”?
No tak, klasyka. Czy mężczyźni – jakkolwiek wciąż nie kontaktujący –
nie mogą się wysilić na nic lepszego?
– Wizyta u twoich rodziców? – proponuje niewinnie. Maxwell zdziwiony o
mało nie wypluwa akurat pitej kawy. O dziwo nie jest wcale lurowata, albo co
gorsze – siekierowata!
– Naprawdę masz na to ochotę? – upewnia się. Po chwili znów ziewa.
– Moja szanowna rodzinka wybyła na kilka dni do Manaus, a ja nie mam
zamiaru zanudzić się na śmierć.
Dla niego wszystko jest jasne. Zostało mu właściwie dziewięć dni,
tydzień z niewielką nawiązką, po czym Alberetta wyjedzie.
Cholera, powinien nareszcie się postarać o zdobycie jej serca, a nie
udawać, że to jednie przyjaźń.
Tylko dlaczego ona musi mieć jedynie szesnaście lat?
Szesnaście lat – to wręcz minimalna liczba. Jak niewiele przeżyła
osoba mająca właśnie tyle lat, jak niewiele wciąż wie. Jak mało wiosen ujrzała,
jak niedużo krzywdy od ludzi doznała. Szesnaście lat – niby już tak dużo, ale
wciąż za mało. Szesnastolatkowie już nie są dziećmi, lecz do dorosłości wiele
im brakuje. Sweet sixteen, jakby to
zaśpiewali po drugiej stronie Kanału Panamskiego, w Stanach Zjednoczonych.
Szesnaście lat – piękny, młodzieńczy wiek pełen marzeń.
Tylko dlaczego akurat w szesnastolatce z niewielkiego i zapomnianego
przez ludzi Urugwaju, podobno najbardziej europejskiego ze wszystkich krajów
Ameryki Południowej, musiał zakochać się pewien o kilka lat starszy
Brazylijczyk? Och, nawet on sam nie zna tego powodu. Może dlatego, że jest taka
naturalna? Albo rozkochało go smutne spojrzenie szesnastoletniej bruneteczki?
Lub też jej egzotyczny akcent?
Chyba pokochał to wszystko składające się na osobę Alberetty Cruz
Alvethy.
Gdyby była choćby o rok, może dwa starsza! Ale nie – musi mieć jedynie
szesnaście lat, które do tego dopiero co niedawno skończyła.
Cholera jasna, dlaczego ona musi być taka młoda? I, co gorsza,
dlaczego Maxwell Andrade tak okropnie boi się przyznać jej do swoich uczuć?
Bo ją kocha. Po trzech dniach znajomości, po tak niewielkiej liczbie
razem spędzonych godzin Max jest w niej zakochany po uszy. Jedynie Raquel
kochał bardziej, lecz minęły zaledwie trzy dni, zaś za dłuższy okres czasu – o
ile ten zostanie im dany – to uczucie może przebić wszystko. Może być wspaniałe
i wieczne, tylko musi dostać szansę, zaś o tę tak ciężko zawalczyć.
Spoglądając na panienkę Cruz, która czyta w spokoju „Przeminęło z
wiatrem” – zna tę książkę na pamięć, ale losy Scarlett O’Hary wciąż ją
fascynują – nie może się nie uśmiechnąć.
– Czemu mi się przyglądasz? – pyta wreszcie brunetka, odłożywszy
książkę. Max nawet nie zauważa tego momentu, toteż na krótką chwilę się
rumieni, nie wiedząc, co powinien odpowiedzieć.
– Bo mi się podobasz – w końcu stwierdza szczerze. Chyba to najlepsze
wyjście, jakie miał do wyboru.
Tym razem to panna Cruz się delikatnie rumieni.
– Przestań. Nie ma we mnie nic ładnego – odpiera krytycznie, uciekając
wzrokiem gdzieś w stronę sufitu.
– Przesadzasz. Jesteś śliczna – Max bez zawahania przesuwa palcem po
jej udzie. Dziewczyna subtelnie drży.
Na Boga, ona ma szesnaście lat!
– Och, daj spokój, jajeczny farbowańcu – słowa Alberetty są
zdecydowane i wyraźne, choć ostatnie dwa wypowiada z żartobliwą nutką. Zaraz po
ich wypowiedzeniu wraca do książki.
Gdyby była starsza!
– Alberetta…
– Mhm?
– Chcesz dziś odwiedzić tę moją kochaną rodzinkę?
Szesnastolatka natychmiast odwraca swoją uwagę od powieści Mitchell.
– A zabierzesz mnie do nich?
– Jasne – piłkarz uśmiecha się delikatnie, a za ową propozycję dostaje
słodkiego buziaka w policzek.
– Max, a przygarniesz mnie na te parę dni?
– Śmiałbym nie przygarnąć – tym razem w jego głosie brzmi ta
żartobliwość. – Jeszcze byś mnie pozbawiła którejś nogi i jak ja bym wtedy
grał?
Ewidentnie się z nią przekomarza.
– Hmmm… W sumie masz rację. Ale
wiesz, nie pójdę tak ubrana do twojej rodziny – rzuca subtelną aluzję.
– Ależ czemu? – wzrok Brazylijczyka ślizga się po niedługiej,
jarzeniowo niebieskiej sukieneczce. Dostaje za to lekkiego kuksańca w bok.
– Cabelino, ta woda utleniona całkowicie ci mózg wypaliła!
I jak tutaj jej nie kochać?
Rodzina Maxa, na którą składa się właściwie tylko pani Cabelino i
młodszy brat Maxa, Jorge wyjątkowo miło przyjmuje „przyjaciółkę” piłkarza.
Jasne, pada kilkanaście średnio miłych aluzji z jego ust – a nawet i porównanie
do Raquel – ale ani Max, ani Alberetta się tym nie przejmują. Jeszcze są
święcie przekonani, że uczucie, jakie żywią do drugiej siedzącej obok osoby,
jest w pełni nieodwzajemnione, bo ta może im ofiarować co najwyżej przyjaźń.
Niewątpliwie jest to typowy objaw strachu przed odtrąceniem.
Gdy wracają do domu późnym wieczorem – panna Cruz przywykła już do
nazywania posiadłości Maxwella domem – są absolutnie i totalnie zmęczeni.
Urugwajka ziewa raz po raz, wytrwale próbując doprowadzić się do stanu
względnie używalnego po drzemce uciętej w samochodzie.
– Max, zasypiam – stwierdza cicho Alberetta, ziewnąwszy przeciągle.
Jej brazylijski towarzysz robi to samo.
– Idź się wykąp, odpocznij, a ja w tym czasie odgrzeję te mamine
pierożki z krewetek – proponuje
– Coxinha de galinha, Max, a nie pierożki z krewetek – Cruz wykonuje
wymuszony uśmiech, po czym ponownie ziewnąwszy, wyraża zgodę na taki plan
wieczoru i rusza do łazienki.
Jak to bywa, kiedy Los postanawia być złośliwy i chce sobie zeń
zadrwić, zapomina szortów i koszulki, w której zwykła sypiać, lecz zdaje sobie
z tego sprawę dopiero wtedy, gdy już wykąpana, pachnąca szamponem do włosów
farbowanych na blond i maxwellowym żelem pod prysznic wychodzi spod prysznica.
– Max! – woła Brazylijczyk, opatuliwszy się dość szczelnie ręcznikiem.
Ten oczywiście również pachnie Andrade.
– Tak? – piłkarz wtyka głowę między futrynę a drzwi.
– Przyniesiesz mi ten ciemny kuferek z kosmetykami? – uśmiecha się
słodziutko.
Max po chwili zawahania rusza po ów kuferek. Kiedy wraca, Alberetta
wciąż stoi w tym samym miejscu z niepewną miną.
– Dziękuję – rzuca cicho, wziąwszy od Maxa przedmiot. On jedynie
celowo przytrzymuje jej dłoń w swojej.
– Alberetto… – zaczyna niepewny tego, co powinien powiedzieć.
Dziewczyna uśmiecha się dość zachęcająco, choć zapewne robi to nieświadomie. W
każdym razie nie wyrywa swojej dłoni z jego uścisku.
– Tak, Max?
Andrade z drżeniem rąk i strachem widocznym w czekoladowych oczach
przykłada jej dłoń do swojego serca.
– Ono bije dla ciebie – szepcze prawie niesłyszalnie. Urugwajka
wypuszcza z drugiej dłoni czarny kuferek, po czym podchodzi jeszcze bliżej
piłkarza.
Czyżby jednak ją kochał? Ją – szesnastolatkę z depresją, chorą
psychiką i uzależnieniem od proszków przeciwbólowych? Jak mógł pokochać
właściwie obcą sobie osobę, którą znał dopiero od trzech dni? Nie, dla Alberetty
Cruz wydaje się to nierealne.
Nie mógł jej
pokochać. To po prostu jest niemożliwe!
– Ja ciebie też, Maxwell – odszeptuje wyraźnie przestraszona swoimi
słowami. Brazylijczyk delikatnie muska jej usta. – Ale teraz idź sobie i daj mi
się ogarnąć, dobrze? – retoryczne pytanie łączy z wypchnięciem go za drzwi.
Szatyn parska rozbawiony.
– To ja odgrzeję te mamine krewetki!
Dziewczyna spogląda w swoje lustrzane odbicie, zakląwszy cicho.
Cholera jasna, co to się teraz właściwie dzieje? Jak ona powinna potraktować
obecną sytuację? Do czego to już doszło? Żeby starszy o cztery lata – mimo
wszystko to spora różnica – facet mówił, że ją kocha? Nawet jeśli nie zrobił
tego dosłownie, przekaz był właśnie taki.
A dotychczas nikt nigdy nie powiedział Alberetcie Cruz, że ją kocha.
Nie licząc oczywiście stosowania tych słów w relacjach z Pauletą. Lecz gdyby
ktoś kochał ją naprawdę, prawdopodobnie Alberetta Cruz nie mogłaby odpowiedzieć
tym samym.
Alberetta Cruz kochała tylko raz, lecz była to miłość autodestrukcyjna
kierowana do człowieka, który prawdopodobnie nawet jej nie zauważył. A teraz, w
czerwcu dwa tysiące pierwszego roku urodzona w Montevideo szesnaście lat
wcześniej dziewczyna zaczyna kochać po raz drugi.
I, co ważniejsze, już rozumie, dlaczego przed przylotem tutaj miała
niejasne przeczucie, iż zmieni się jej życie. Po prostu jej podświadomość już
wiedziała, że wraz z poznaniem Maxwella Andrade Alberetta nabierze chęci życia,
a także i jego sens znajdzie się sam.
Sens, którym jest on, Maxwell.
Przed wyjściem z łazienki zestresowana całą zaistniałą sytuacją
Alberetta połyka kilka sztuk tabletek przeciwbólowych. Z racji wieloletniej
wprawy robi to nawet bez popijania wodą.
Zaraz po tym siada na rogu wanny, westchnąwszy głęboko. Przez kilka
chwil czuje się pusta wewnątrz, nieczuła na wszelkie impulsy emocjonalne.
Uwielbia ten stan, ma wtedy chwilowe wrażenie, że naprawdę kontroluje swoje
nędzne życie. Po prostu w rzadkich chwilach po połknięciu tabletek – zawsze
przedawkowanych – Alberetta Cruz czuje się normalną nastolatką bez żadnych
problemów, bez depresji, a jedynie z wielkimi marzeniami i wiarą w ich
spełnienie.
Absurdalne.
Choć z drugiej strony… Teraz, gdy już nie jest sama, gdy Max ją
wspiera, na pewno coś się zmieni. Na pewno jej pewne marzenia i ambicje się
spełnią, choćby przy pomocy lewego obrońcy Ajaxu Amsterdam. Bo nie wątpi, iż
Maxwell Andrade zrobi wszystko, co będzie w jego mocy, aby ją uszczęśliwić
nawet w niewielkim stopniu. Zaś możliwości ma dużo powyżej tego niewielkiego
stopnia.
A jednak dla niej w niewielkim stopniu cała ta idea miłości to wciąż
co najwyżej jeden, wielki, absurdalny absurd.
Ale panienka Cruz jest niewątpliwie szczęśliwa, będąc zakochaną w
starszym o cztery lata, mieszkającym na stałe po drugiej stronie kuli ziemskiej
piłkarzyku.
Wstaje z rogu wanny, po czym spojrzawszy w lustrzane odbicie,
stwierdza, iż pozostało im jedynie dziewięć dni. Kiedy tę wieść oznajmia Maxowi
usilnie próbującemu nie zniszczyć maminego arcydzieła sztuki gastronomicznej,
słyszy proste pytanie:
– To dużo, czy mało?
– Dziewięć dni… – wzdycha
na to mieszkanka Montevideo. –
Powiedzmy, że bywało lepiej.
– Czyżby? – pokpiwa zeń dwudziestolatek, cmoknąwszy delikatnie ją w
czoło. – Jesteś głodna?
W jego głosie jest tyle miłej dla serca Alberetty troski, że ta o mało
się nie rozpływa. Oczywiście w przenośni.
– Załóżmy, że nie. I co dalej? – pytanie jest raczej retoryczne, bo
oboje znają nań odpowiedź. – Nie za bardzo, ale skuszę się na kilka sztuk.
Ziewa przeciągle.
– Teraz odpuścimy jedzenie i grzecznie pójdziesz spać, dobrze? – Max
posyła jej dobroduszny uśmiech, ścisnąwszy jej dłoń w swojej. Dziewczyna
wzdycha delikatnie, ale grzecznie idzie za nim do sypialni.
– Chodź do mnie – prosi nagle Urugwajka, kiedy Max jest już przy
wyjściu z sypialni. – Przytul mnie, dobrze?
On jedynie delikatnie uśmiecha się z ledwo zauważalnym zadowoleniem. W
milczeniu bierze ją w ramiona.
– A teraz obiecaj mi, że mnie z tego wyciągniesz – szepcze nagle,
oczywiście nie wypowiadając słowa „uzależnienie”, lecz Andrade doskonale wie,
co ma na myśli.
– Obiecuję – całuje delikatnie jej policzek. – Ale proszę, spróbuj
teraz zasnąć.
– Wyciągnij mnie z tego, ale tak naprawdę i na zawsze. Nie jak
Pauleta.
Kiedy Brazylijczyk ma zapytać o Pauletę – to imię po raz pierwszy
pojawia się w ich rozmowie, więc zapewne stanowi cały, tajemniczy dział z życia
Alberetty – panna Cruz już śpi. Z czułością składa pocałunek w kąciku jej ust,
po czym wyplątawszy się z jej słabych objęć, obiera za cel łazienkę.
Jeszcze tylko dziewięć dni. Jedynie dziewięć dni.
To tak mało, a musi im wystarczyć. Dziewięć dni z Alberettą. To będą
przynajmniej najpiękniejsze dni w jego życiu, dzięki którym na pewno wytrwa u
boku tego szalonego Szweda z krzywym nosem.
Piąty dzień. Tak szybko minęło te pięć dni, a tak wiele dobrego
podczas nich się wydarzyło. Piątego dnia Maxwell Andrade poznaje jeszcze jedną
tajemnicę życia panny Cruz. Tę, która zwie się Pauleta. Pyta o nią zaraz po
zjawieniu się zaspanej jeszcze dziewczyny – na jej twarzy rysuje się dobrze
dlań widoczne poczucie winy spowodowane kilkoma tabletkami „na dobry początek
dnia” – w kuchni.
– Kto to jest Pauleta?
Dziewczyna wzdycha, nie będąc pewną, czy nadeszła pora na odsłonienie
tak ważnego faktu jak Pauleta. Zabiera Maxowi z dłoni kubek kawy.
– Pauleta… – wzdycha, pomiędzy łykami ciepłego napoju. – Pauleta była
moją przyjaciółką. Chyba.
– Chyba? – Andrade sceptycznie unosi brwi.
– Nie wiem, kim właściwie jest Pauleta. Znaczy się chyba Pauleta, bo
nie jestem pewna, czy to jej prawdziwe imię. Miała ładny akcent, portugalski,
więc wnioskuję, że to jednak Portugalka. Mało wiem na jej temat… Źle, wiem
dużo, ale mało z tego jest informacjami pewnymi.
– Nie rozumiem.
– Ja też tego nie rozumiem, Max.
– Ale chciałbym to zrozumieć. Możesz mówić dalej o Paulecie?
– Mogę – uśmiecha się delikatnie, siadając na drewnianym krześle.
Dłonie zaciska na ciepłym kubku odebranym Maxwellowi. – Załóżmy, że naprawdę ma
na imię Pauleta i to, co mówiła, jest prawdą. Poznałam ją przypadkiem,
listownie. Pisała do kogoś w Montevideo, na pewno nie do mnie, lecz list przez
naszą kochaną, nieuważną pocztę trafił w moje ręce. Z uprzejmości odpisałam, a
potem poszło samo z siebie. Na początku pisałyśmy jedynie dużo listów, ale
potem moi szanowni rodzice – wypowiada to z wyraźną pogardą. – Ach, wybacz, oni
nawet nie zasługują na to słowo – reflektuje się szybko. Po chwili kontynuuje:
– W każdym razie, dorobiliśmy się dostępu do internetu w mniej więcej takim
samym czasie co Pauleta w Porto. I wtedy zaczęła się już między nami poważna
przyjaźń. Codzienne maile w ogromnych ilościach, z czasem nawet niekiedy do
siebie dzwoniłyśmy, żeby pogadać o pierdołach. A pod koniec zawsze padało
„Kocham cię” i serduszko – parska ironicznym śmiechem. – To już taka klasyka.
Zawsze sobie to mówiłyśmy, albo pisałyśmy. Obie byłyśmy dość samotne – ja
cierpiałam przez samotność, Pauleta zaś należała do gatunku ludzi bardzo
słabych, słabszych nawet ode mnie. Ale nigdy nie brała, brakowało jej odwagi.
Kiedy już uświadomiłyśmy sobie, że jestem uzależniona – a był to gdzieś
październik zeszłego roku – obiecywała mi, że wyjdę z tego przy jej pomocy.
Miałyśmy wspólnymi siłami pokonać mój problem, miała mnie wspierać. Wytrzymała
do stycznia. Odeszła, twierdząc, że moje problemy zaczęły ją przygniatać.
Naprawdę tak mi powiedziała – powtarza, zauważywszy niedowierzanie na twarzy
Maxa. – Też nie mogłam w to uwierzyć. Zabolało jak nic innego. Ale to była jej
decyzja. Nie mogłam temu zapobiec, nawet jeśli bym chciała. Niekiedy naszym
życiem steruje ktoś innych, ktoś inny podejmuje za nas decyzje… – wzdycha
głośno. Max obejmuje ją ramieniem.
– Nie zostawię cię, Alberetto – obiecuje jej.
– Nie obiecuj, bo obietnice nie zawsze mogą się spełnić.
– A jeśli chcę ci to obiecać?
– Max – brunetka spogląda na niego ze smutkiem. Pod powiekami lśnią
gromadzące się łzy. Max instynktownie jeszcze mocniej ją przytula. – Nie chcę
uwierzyć w tę obietnicę, bo jeśli ona się nie spełni… – przerywa nagle.
– Wzięłabyś?
Retoryczne pytanie. Jasne, że by wzięła, tylko jest jej głupio się do tego
przyznać. Zamiast słów wykonuje delikatny, potwierdzający ruch głową.
– Brałaś coś rano?
Ponownie bezgłośnie przytakuje. Maxwell przełyka głośno ślinę, a Cruz
ucieka spojrzeniem w stronę regału z książkami. Ostatnio każdą poważną rozmowę
toczą w salonie, siedząc obok siebie na miękkiej sofie.
– Mam pomysł – zdanie to spotyka się z niemym zapytaniem w oczach
dziewczyny. – Oddasz mi tabletki, które razem wyrzucimy.
Alberetta blednie. Nie jest na to gotowa. Jak będzie żyła bez tej
wspaniałej świadomości, że zawsze, kiedy tylko poczuje się gorzej, może wziąść
prochy?
– Max… – zaczyna cicho, wciąż będąc niezdrowo bladą. – Nie jestem
gotowa, nie poradzę sobie bez nich…
Andrade krótko całuje ją w czubek głowy.
– Razem sobie poradzimy.
Nie wie dlaczego, ale mu wierzy.
Trzy dni mijają spokojnie, niespiesznie, na czytaniu powieści na
tarasie, kąpaniu się w niedużym basenie w ogrodzie i spacerowaniu po plaży,
trzymając się za ręce. Niby nic wyjątkowego, niby tylko zwykłe spędzenie
wspólnego czasu, podczas którego nie pada żadna deklaracja. Co najwyżej kilka
czułych pocałunków w kąciku jej ust, ale żadnego „kocham cię”, żadnego „pojedź
ze mną do Europy!”, ani czegoś w ten deseń. Oczywiście propozycja wspólnego
wyjazdu byłaby nader szalona i mało realna, ale dałaby szesnastoletniej pannie
Cruz stuprocentową pewność, że Max ją kocha.
Nie żeby w to wątpiła. Bo nie wątpi – Max ją kocha, powiedział jej to.
Jakkolwiek było to ukryte pod uroczą metaforą, takkolwiek ją kocha. A ona kocha jego.
Nie muszą wcale o tym mówić, by wiedzieć, jak bardzo są w sobie
zakochani. Wystarczy im ta świadomość obecności drugiej osoby i możliwość
zaśnięcia w jej ramionach.
Ale jeśli Alberetta ma niedługo wyjechać, trzeba coś z tym zrobić. I
to już na poważnie, choć ona ma zaledwie szesnaście lat. Widmo jej wyjazdu i
możliwość, iż Maxwell nie zobaczy jej nigdy więcej, dociera do niego o poranku
ósmego dnia jej pobytu.
Więc Max postanawia. Postanawia coś zmienić, porozmawiać z nią
otwarcie o uczuciach. Gdyby jeszcze tylko to było tak łatwe, jak mu się wydaje.
Postanowić, a wcielić postanowienie w życie to dwie, różne rzeczy. Cały dzień
mija mu na obserwowaniu Alberetty przemieszczającej się pod jego mieszkaniu
niczym odrobinę zaspany anioł o czarnych skrzydłach i w chyba jasnoniebieskiej
– Ava określała ten kolor pistacjowym, o ile pamięć go nie myli – sukience
przed kolano.
W każdym razie, Maxwell Scherrer Cabelino Andrade się boi. Boi się,
choć wie, że Alberetta go kocha.
Ironia losu, prawda? Mieć świadomość czyjejś miłości, ale bać się z tą
osobą o owym uczuciu porozmawiać. A Maxwell się po prostu boi. Sam nie wie
dlaczego, ale panuje nad nim strach i zamiast z Alberettą porozmawiać, odsuwa
ją od siebie przez cały dzień. Ona niby to ignoruje, niby nie zauważa, tworząc
iluzję wcale jego zachowaniem nie dotkniętej, ale również zaczyna się bać.
A jeśli wcale nigdy jej nie kochał? Albo, co gorsze, poznał jakąś
inną, z którą o wiele łatwiej będzie mu zbudować wspólną przyszłość?
Dopiero wieczorem, kiedy Alberetta już powoli zasypia, leżąc w łóżku,
Maxwell odważa się odezwać.
– Słuchaj… – zaczyna, ale natychmiast milknie. Miał w głowie ułożone
tysiące scenariuszy, tysiące wersji swojej mowy i teraz żadna z nich nie wydaje
mu się odpowiednia.
– Max, coś cię gryzie, prawda?
Przytakuje ruchem głowy, krążąc dookoła dywanu przed łóżkiem.
– Po prostu… Mam wrażenie, że marnujemy czas, nie rozmawiając na ten
temat. A musimy wreszcie pewne fakty ustalić i…
– Chodź do mnie – przerywa mu dziewczyna, wyciągając ku niemu rękę.
Andrade w przeciągu kilku sekund znajduje się u jej boku, a Alberetta wtula
twarz w jego ramię. – Boisz się, bo ja nie jestem łatwa. Bo mam zniszczoną
psychikę. Bo jestem… po przejściach.
– Nie o to chodzi – protestuje.
– Ależ o to. Boisz się, bo nie mam łatwego charakteru.
– Daj spokój. Taka jesteś idealna. Taką cię kocham – wyrzuca z siebie.
– Kochasz mnie?
– Jak durny! Marnujemy dni, które nam pozostały. Marnujemy czas, a
tego jest niewiele. A ja cię kocham, choć wiem, że to ryzyko. Bo ty wrócisz do
Urugwaju, a ja mam kontrakt w Europie. Ale mam gdzieś, że to ryzyko. Alberetta,
po prostu tego chcę, chcę cię kochać i już. A zamiast tego mogę co najwyżej
pocałować cię w policzek na powitanie i…
– Już – przerywa mu. – Już wystarczy, już rozumiem. Zostało nam mało
czasu, ale nie zmarnujemy go, dobrze? Ja ci mogę to obiecać. Poradzimy sobie –
jej głos jest cichy, spokojny i kojąco wpływa na odrobinę poddenerwowanego
Brazylijczyka.
Czyżby nareszcie mogli spędzić najbliższe dni bez ukrywania uczuć i
niepewności?
– Max, ja ciebie też kocham – dodaje cichutko, jakby bojąc się tych
słów. Serce Brazylijczyka zaczyna o wiele szybciej bić, bo choć był prawie
pewny jej wzajemności, potrzebował to usłyszeć. Kiedy już padły najważniejsze
słowa, wszystko jest wyjaśnione.
Delikatnie muska jej usta, lecz Alberetta wplata palce w jego
farbowaną czuprynę, pogłębiając przy tym pocałunek. Tak, teraz jest szczęśliwa.
Kilka dni. Szczęśliwych dla obojga dni. Właściwie się nie rozstają –
są ciągle razem, często powtarzają zapewnienia o uczuciu, jakim się darzą, i po
prostu cieszą się swoją obecnością.
Nigdy dotychczas nie widział Alberetty tak szczęśliwej, tak
spełnionej. Nareszcie może zasypiać w jej objęciach ze świadomością, iż jest
tylko jego. Nareszcie może ją bez zawahania pocałować o poranku, kiedy jest
jeszcze nie do końca wybudzona… Nareszcie może z nią być.
I ona również się z tego cieszy. Z tych spacerów po plaży, ze
wspólnego czytania książek, z subtelnych pocałunków. Z tego, że przezwyciężył
strach i zechciał z nią być. Dodało jej to tak wiele siły, iż nawet przysięgła
przestać brać leki.
– Kocham cię – deklaruje przedostatniego dnia jej pobytu. Jutro będzie
musiała wrócić do hotelu, pożegnać się z Maxwellem i ponownie znaleźć się w Montevideo.
Już bez niego.
– Wiem, Alberetto. I chciałem cię o coś zapytać.
Dziewczyna unosi głowę, którą dotychczas miała ułożoną na jego torsie.
– Tak, kochanie?
Andrade delikatnie wzdycha. Teraz albo nigdy. Zaproponuje jej to, lub
straci ją na zawsze. Wybór jest chyba oczywisty.
– Za dwa lata skończysz osiemnaście lat, prawda? – pyta, a ona jedynie
skina ruchem głowy. – Czyli będziesz pełnoletnia. Alberetto Cruz, zostaniesz
wtedy moją żoną? – wypala na jedynym oddechu.
Ona nagle zaczyna płakać, nie wierząc w słowa, które właśnie
usłyszała.
Nie, to jest niemożliwe. Max nie mógł jej się oświadczyć. Po prostu
nie. To takie… absurdalnie nierealne a jednak prawdziwe!
– Mówisz serio? – szepcze, czując, jak piłkarz ociera jej łzy.
– Oczywiście. Kochanie, mam plan. Mam świetny kontrakt w Amsterdamie.
Jak tylko skończyłabyś osiemnaście lat, wzięlibyśmy ślub gdzieś w ładnym
miejscu i zamieszkali w Holandii. Tylko proszę, powiedz, że się zgadasz.
Pociąga nosem, znów płacząc, lecz tym razem ze szczęścia.
– Oczywiście, że tak – wydusza, mocno się do niego przytulając.
Maxwell przez kilka sekund grzebie pod poduszkami, aż wreszcie wyławia stamtąd
nieduży, lecz piękny pierścionek. Rodzinna pamiątka. Kiedy wsuwa go na dłoń
Alberetty, dociera do niego, iż rozstają się jedynie na dwa lata. Na krótko w
obliczu oczekującej ich wspólnej przyszłości. – Tak bardzo cię kocham – wydusza
Urugwajka.
Tej nocy skumulowana namiętność wybucha, daje o sobie znać, czyniąc z
obojga najszczęśliwszą parę kuli ziemskiej. Należą jedynie do siebie i tak ma
zostać już na zawsze.
Przecież tylko
złudzenia mi pozostały. Żyjąc bez Ciebie, mogę jedynie łudzić się i tęsknić.
Zaś nie umiem nie tęsknić. Tęskniąc, wspominam.
Wspomnienia to
jedna z niewielu rzeczy, które mi zostawiłeś. Więc wspominam. Wracam do dnia, w
którym mieliśmy rozstać się jedynie na ten krótki okres czasu, jakim były dwa
lata. Nie żegnałeś mnie tamtego dnia na lotnisku. Powiedzieliśmy sobie jedynie
„Do zobaczenia tutaj za dwa lata” w Twoim – a w obliczy niedalekiego ślubu również
moim – domu. Potem poszłam do hotelu i udawałam przez długi czas. Stałam się
szczęśliwsza, przestałam rozpamiętywać przeszłość. Kochałam Cię wtedy, wiesz?
Wierzyłam w nasz ślub, nasze szczęście, które było już na wyciągnięcie ręki.
Ale dziś jestem w
Turynie i wcale nie mogę określić się szczęśliwą. Bo Ciebie tutaj nie ma. Nie
ma tutaj nikogo, kto mógłby sprawić, abym znów znalazła się w stanie sprzed
dwóch lat, z tych pięknych tygodni w Vila Velha. Dwa lata wypełnione listami od
Ciebie, niekiedy też telefonami i przede wszystkim radością, jaką dawała mi
świadomość Twojej miłości.
Zapewne sam
zastanawiałbyś się, gdybym Ci ten list wysłała, jakim cudem znalazłam się w
Turynie z kimś, komu chyba ufałeś. Ale do tego jeszcze dojdę. Na razie
wspominam właśnie te chwile, gdy byliśmy już o krok od celu. Ile nam zostało do
ślubu? Miesiąc, może półtora i bylibyśmy najszczęśliwszą parą pod słońcem do
końca tego świata. Ale chyba popełniłam błąd, przyjeżdżając do Amsterdamu o
kilka tygodni za wcześnie, a potem nie pozwalając ci wytłumaczyć, dlaczego nie
spotkaliśmy się w Vila Velha dokładnie w drugą rocznicę naszego poznania.
Zamiast pozwolić
ci to wytłumaczyć, uciekłam. I właśnie Turyn jest moją kryjówką.
Rok
2003.
Nie, nie podejrzewał, że sprawy nabiorą takiego obrotu. Nie
podejrzewał, że w czerwcu dwa tysiące drugiego zamiast lecieć do Alberetty do
Montevideo, zagości w Belo Horizonte na pogrzebie. Pogrzebie Felipe, który
odszedł w milczeniu, nikomu niczego nie mówiąc. Umarł w śnie na zawał serca.
Nie podejrzewał też, że niecałe pół roku później u Avy zdiagnozują
złośliwy nowotwór kości, co zaskoczyło całą rodzinę. Była taka radosna, nigdy
nie narzekała, a teraz, kiedy ją obserwuje, ma wrażenie, iż to nie jest tamta
Ava Leite Aveiro. Ava Aveiro miała uśmiech na ustach, miała długie, jasno
wiśniowe włosy i naturalnie podkręcone, czarne rzęsy. Tak wyglądała, kiedy żył
Felipe, kiedy była zdrowa. Po jego śmierci nie załamała się, pozostała w Belo
Horizonte mimo nalegań ze strony pani Cabelino i Jorge. Ava nie chciała
zostawiać domu, jaki stworzyli razem. Felipe wciąż był w nim, choć już jedynie
duchem. Jego obecność była prawie namacalna. I to dzięki Felipe, który
odwiedził ją we śnie, dowiedziała się o chorobie.
Niestety, było za późno.
Maxwell obserwował zdarzenia w rodzinie z drugiej półkuli, pisząc
pełne miłości listy do swojej narzeczonej i odliczając dni do ich ślubu. Kiedy
Ava zachorowała, dni tych było dokładnie sto sześćdziesiąt dziewięć. Za
odrobinę więcej niż pół roku miał spotkać się z Alberettą w Vila Velha i już
nigdy jej nie zostawiać.
Rak kości u Avy rozwijał się stosunkowo szybko, więc lekarze nawet nie
dawali jej szans na dożycie do połowy roku. Maxwell w obliczu tej sytuacji –
miał wobec niej i Felipe dług wdzięczności, którego wciąż nie spłacił –
postanowił zabrać Avę do Holandii, gdzie została poddana chemioterapii.
Niestety, bezskutecznej.
Akurat mija połowa maja, a Ava Aveiro jest na wykończeniu. Sama już
nie boi się mówić o śmierci, bo to dla niej jedynie kolejna brama, brama
prowadząca do Felipe. Próbuje się uśmiechać podczas obserwowania Maxwella,
próbuje chodzić z nim na spacery po Amsterdamie, ale powoli zaczyna tracić
siły.
Nic dziwnego. Umiera.
Maxwell siedzi przy niej, obejmuje ją ramieniem i wciąż nie wierzy, że
osoba tak silna jak Ava niedługo odejdzie. Straciła swoją chlubę – gęste i
ciemne rzęsy. Straciła wiśniowe włosy. Straciła wszystko, co definiowało ją
jako piękną kobietę, poza uśmiechem. Jedynie uśmiech Avy obecnej łączy ją z
tamtą Avą. Z żoną Felipe, która nawet po jego śmierci potrafiła jakoś sobie
radzić.
– Boisz się? – pyta wreszcie kobietę.
– Nie – głos Avy jest melodyjny i pełny filozoficznego tonu. Przez
ostatnie miesiące spełniała swoje marzenia, aby móc umrzeć w spokoju. Przez
ostatnie miesiące twierdziła, że jest szczęśliwa. – Tam, po drugiej stronie,
jest Felipe. On na mnie czeka, już wychodzi po mnie na próg tamtego świata.
Widzę, jak wyciąga do mnie dłoń. Widzę, jak się uśmiecha z radością, iż
nareszcie przybyłam. Widzę to wszystko każdego dnia.
Maxwell cichutko wzdycha.
– Nie wydaje ci się, że to za wcześnie? – zadaje kolejne pytanie,
przypominając sobie nagle, iż Alberetta, jego słodka Alberetta, również chciała
umrzeć. I śmierci się nie bała.
– Nie, Max – Ava uśmiecha się słabo. – Jestem zmęczona, możemy pójść
spać?
Andrade przytakuje ruchem głowy, pomagając bratowej wstać z sofy.
Powoli prowadzi ją do minimalistycznie urządzonej sypialni – Alberetta zaraz po
ślubie na pewno nada mieszkaniu jakiegoś wyrazu, ale Max ryzykować nie chciał i
samemu mieszkania właściwie nie urządzał; kupił jedynie najpotrzebniejsze
sprzęty – gdzie pomaga jej się położyć do łóżka. Kilka chwil później znajduje
się tuż przy niej i mocno ją obejmuje.
Sypiają w jednym łóżku, ale przez cały jej pobyt w Amsterdamie do
niczego nie doszło. Ava wciąż należy jedynie do Felipe, zaś Maxwell bardzo
często wspomina o ślicznej narzeczonej. Żyją trochę na zasadzie starych
przyjaciół, trochę – starego małżeństwa. I nie będą tego zmieniać, bo Ava i tak
niedługo odejdzie.
Najlepszemu przyjacielowi Maxwella zaakceptowanie tego układu przyszło
opornie – Zlatan Ibrahimović do pięknych kobiet miał zawsze słabość, więc nie
potrafił zrozumieć, iż Ava jest żoną jego brata, a Max kocha jedynie Alberettę.
Po prostu to było absurdalne – mieszkanie pod jedynym dachem we dwoje i
udawanie, że to normalne.
Krzywonosy Szwed jest za mało inteligentny, by móc zrozumieć. Nie
rozumie uczucia, jakim Ava darzy Felipe, nie rozumie miłości do pięknej panny
Cruz, która z każdym dniem się rozrasta. Nie rozumie niczego, bo sam jeszcze
nie kochał.
– Spotkamy się jutro ze Zlatanem? – pyta Maxwell, obserwując, jak Ava
powoli zasypia.
– On mnie nie lubi – wymrukuje bez cienia żalu. Zakosztowała już tyle
skurwysyństwa tego świata, że zwykła niesympatia ze strony Ibrahimovića jest
dla niej niczym.
– Jest głupi i tyle. Nie rozumie pewnych rzeczy, ale to mój
przyjaciel.
– Wiem, Max, dlatego możesz jutro gdzieś iść z nim. Ja cię nie
ograniczam, nie mam do tego prawa – Ava jeszcze przez chwilę uśmiecha się
delikatnie, po czym po prostu zasypia.
Jest taka drobna, że Maxwell aż boi się, iż z jakimkolwiek dotykiem
może jej coś złamać. Bierze spore dawki morfiny, która uśmierza ból i przytępia
jej zmysły. Jeszcze miesiąc temu wiedziała, kiedy w mieszkaniu pachniało
pomarańczami, dziś zapachów po prostu nie czuje.
Maxwell Andrade przed zaśnięciem jeszcze zmawia tradycyjną modlitwę.
Cichą, pełną dziękczynienia za skarb zwany Alberettą i proszącą o spokojną
śmierć dla Avy. O rychłą śmierć, bo właśnie takiej Ava Aveiro pragnie.
Maturę zdaje na samym początku maja. Ma już osiemnaście lat i
postanawia nareszcie wyjechać. Nic nie trzyma jej w Urugwaju, zaś w Amsterdamie
czeka na nią nowe, piękne życie. Nie chce czekać jeszcze ponad miesiąca na
spotkanie z Maxwellem. Lot do Amsterdamu z przesiadką w Caracas i Paryżu ma
dziesiątego maja. Decyduje się polecieć do Holandii bez chwili zastanowienia,
mając nadzieję, iż jej narzeczony się ucieszy. Nie widzieli się ponad rok, a i
w zeszłe wakacje były to zaledwie dwa dni po przed pogrzebem Felipe. Chciał ją
zabrać do Belo Horizonte, twierdząc, iż ona również należy do rodziny, lecz nie
poleciała z nim. Została w Montevideo, upierając się, iż rodzice by jej nie
puścili. W sumie ich stosunki znacząco się nie zmieniły – i Armand, i
Quiaretitia córkę jak ignorowali, tak ignorują, a fakt jej zaręczyn przeszedł
niezauważony. Matka udała, iż pierścionka nie zauważyła, zaś ojciec po prostu
tego nie zrobił, będąc zbyt zajętym chirurgią plastyczną.
W szkole o wiele trudniej było fakt zaręczyn ukryć, a Alberetta
zaprzestała tego po ósmym pytaniu o pierścionek, głośno oznajmiając, iż ona i
jej wybranek wezmą ślub na początku czerwca dwa tysiące trzeciego. Dzięki
Maxowi i jego uczuciu jest o wiele silniejsza, nagle wybija się ponad wszystkie
dotychczasowe królowe szkoły, zdobywając przyjaciół dzięki radości, jaka z niej
emanuje, szczerości i prawdziwości. Alberetta Cruz nagle staje się
rozpoznawalna i mimo ciągłemu powtarzaniu, iż zaraz po maturze wyjeżdża z
narzeczonym do Europy, ludzie pożądają jej sympatii.
Sama Alberetta tego nie rozumie, lecz czuje się o wiele szczęśliwsza.
Przestaje brać leki przeciwbólowe – i przez długie lata ma do nich nie wrócić –
a także nareszcie odżałowuje utratę Paulety.
Wsiadając do samolotu, już wie, iż nigdy już nie zagości w urugwajskiej
stolicy. Jej ojciec i matka również byli tego świadomi, obserwując, jak
Alberetta wychodziła z domu z walizkami. Tego dnia zaczyna nowe życie, życie u
boku Maxwella, pełne szczęścia i miłości. Nawet nauczyła się podstaw
holenderskiego.
Przez większość lotu śpi i spokojnie czyta „Sto lat samotności”. Ta
powieść zawsze będzie jej się kojarzyła z mężczyzną jej życia. Amsterdam wita
ją o poranku po bardzo długim locie, lecz panna Cruz nie jest wcale zmęczona.
Wsiada do taksówki wraz z walizkami i podaje kierowcy adres mieszkania Maxa. W
czasie jazdy maluje usta błyszczykiem i przeczesuje szczotką jedwabiste,
jeszcze dłuższe niż ostatnio włosy. Nie wygląda na osobę, która prawie całą
dobę spędziła w samolotach i na lotniskach. Ba, wygląda świeżo i o wiele lepiej
niż dobrze.
I do tego w jej oczach jest radość, o którą niegdyś modlił się
Maxwell.
Na zapas, jeśli Max będzie na treningu, nakazuje taksówkarzowi
poczekać na nią, po czym szybko wbiega na drugie piętro kamienicy, w której
narzeczony zakupił mieszkanie. Dzwoni do drzwi, lecz przez długi czas nikt ich
nie otwiera. Osiemnastolatka już chce odejść, kiedy drzwi nareszcie się
otwierają, a zza nich wygląda niegdyś na pewno piękna kobieta w kwiecistej
chuście na głowie i bez bluzki. Zza drzwi wystaje jedynie jej głowa, lecz
Alberetta zauważa również ramiączka białego stanika.
To przecież mieszkanie Maxwella. A ta kobieta z nim mieszka.
Jak rażona piorunem wybiega z kamienicy, nie pozwalając tamtej
powiedzieć ani słowa, wpada do taksówki i nakazuje kierowcy udać się pod
ośrodek treningowy Ajaxu Amsterdam. Ochłonąwszy już, zdanie zmienia. Nie
pojedzie pod ośrodek, lecz do Zlatana Ibrahimovića, przyjaciela Maxa, którego
adres dostała „na wszelki wypadek; w sytuacji awaryjnej”. Chyba obecną sytuację
można za taką uznać, więc z nadzieją, iż Szwed będzie w domu, próbuje nie
myśleć o kobiecie w domu Maxa.
Nie chce wiedzieć, co łączy ją z jej narzeczonym. Odpowiedź na to
pytanie mogłaby być za bolesna. Kimkolwiek była, nie zmienia to faktu, iż
chodziła po mieszkaniu w samym staniku, a gdyby umalowała rzęsy i nałożyła
bronzer na kości policzkowe, nie można byłoby odmówić jej urody.
Mieszkanie Ibrahimovića znajduje się zaledwie sześć przecznic na
wschód. Kierowca taksówki nawet pomaga przetransportować kilka walizek na
pierwsze piętro, kiedy Alberetta dobija się do drzwi. Wreszcie otwiera jej
zaspany i rozczochrany mężczyzna o naprawdę imponującym wzroście i kilku
tatuażach na ramionach.
– Zlatan Ibrahimović? – upewnia
się brunetka drżącym ze zdenerwowania głosem. Dopiero teraz dociera do niej, że
Maxwell prawdopodobnie ją zdradził.
Mężczyzna przytakuje, subtelnie ziewnąwszy.
– Alberetta Cruz, narzeczona Maxwella. Mogę wejść?
Zlatan nawet jeśli jest zdziwiony pojawieniem się tajemniczej
narzeczonej Maxwella, dobrze to ukrywa. Ruchem dłoni nakazuje jej wejść, jakby
domyślał się powodu jej przyjazdu.
W rzeczy samej, domyśla się.
– To jego bratowa – oznajmia, wykonując w powietrzu cudzysłów przy
ostatnim słowie. Alberetta siada na sofie w zagraconym mieszkaniu, a Szwed na
kilka chwil znika wraz z walizkami w pokoju gościnnym. Jakby to, iż na kilka
dni tutaj zostanie, było dla niego oczywiste. – Masz ochotę na kawę?
– Z chęcią, poproszę – odpiera, wstając z sofy i podążając za nim do
kuchni. Mieszkanie jest typowo kawalerskie. Małe, zagracone ubraniami i
kartonami po pizzy oraz posiadające tylko najważniejsze sprzęty. – Kim ona
jest?
– Bratową – powtarzając to słowo, znów wykonuje cudzysłów. – Maxwell
twierdzi, że nigdy z nią nie spał, ale mieszkają ze sobą prawie pół roku, a jak
tutaj przyjechała, naprawdę była ładna.
– Była? – pyta Alberetta, obserwując, jak prawie dwumetrowy Szwed
zalewa dwie filiżanki zimnym mlekiem.
– Była. Max coś wspominał o chemii, o raku… Nie wiem, nie pamiętam
dokładnie.
Czyżby dlatego miała na głowie kwiecistą chustę?
– Ma na imię Ava. Ava Aveiro, albo jakoś podobnie. Nieszczególnie się
lubimy. Nie mówił ci nic o niej?
Alberetta przez kilka długich minut przywołuje we wspomnieniach
wszystkie listy od Maxa oraz odrobinę wyblakłe wspomnienia sprzed dwóch lat z
Vila Velha. I wtedy staje się jasne. Ava, żona Felipe, bratowa z Belo
Horizonte, ta chora na raka. Ale Max wspominał o niej tak rzadko, a już w
szczególności nie powiedział o fakcie wspólnego mieszkania z Avą.
– Niekiedy coś przebąkiwał. Ale na pewno nie wiedziałam, że ona tutaj
jest.
I znów chwila milczenia, którą mężczyzna wykorzystuje na podanie
brunetce kawy. Ta moczy wargi w ciepłym – i nie najsmaczniejszym – naparze,
zastanawiając się nad czymś.
– Maxwell jest na treningu, prawda? – pyta po chwili. Zlatan
przytakuje ruchem głowy. – Więc dlaczego ciebie tam nie ma?
Ibrahimović parska śmiechem. Powód jest oczywisty.
– Dostałem ofertę z Włoch. Świetną ofertę, a ci idioci nie chcą mnie
tam puścić. Jak im pobędę wrzodem na dupie, to się mnie pozbędą albo w tym
okienku, albo w zimowym, nieprawdaż?
Szatynka uśmiecha się do niego delikatnie, stwierdzając w myślach, że
jest bardzo sympatycznym człowiekiem.
– Okej, Alberetto, jeśli chcesz, pójdę z tobą do Maxa, jak tylko
skończy trening. Bo chyba musicie sobie co nieco wyjaśnić.
Ona przytakuje ruchem głowy, zaś Zlatan chcąc, lub też nie chcąc,
rejestruje, iż jest niesamowicie piękna.
Jak Maxwell śmiał zdradzić tę niesamowitą istotę z chorowitą żonką
własnego brata? Bo w to, iż Andrade z ową Avą spał, Zlatan nie wątpi, choć nie
wyraża tego słowami. Panna Cruz nie powinna być narażana na jeszcze to;
wystarczy, że miała okazję spotkać Brazylijkę w domu jej narzeczonego.
– Zlatan… – zaczyna brunetka, obserwując go zza kurtyny rzęs.
– Tak?
– Dzięki za wszystko.
– Potem będziesz dziękować. Teraz jeszcze nie masz za co.
Z treningu zrywa się trochę wcześniej – od kiedy Ava jest na ostatniej
prostej, trener nie ma nic przeciwko. Przez dwa i pół roku Maxwell pojawiał się
na treningu praktycznie zawsze trochę przed czasem i zostawał po, kopiąc wraz
ze Zlatanem piłkę dla zabicia domowej nudy. Potem pojawiła się chora Ava i
Andrade zaczął poświęcać jej więcej czasu, zaś Zlatan od połowy marca, kiedy
pojawiła się oferta z Turynu, treningi regularnie olewa.
Jakby Ajax planował go kiedykolwiek sprzedać. Ibrahimović to jedna z
najjaśniejszych gwiazd tutejszej konstelacji, więc póki co o sprzedaży nie ma
mowy. Parę lat temu ci z Juventusu dostali van der Sara marnującego się w
obecnej chwili w jakimś angielskim średniaku. Zlatana na pewno im nie
sprzedadzą, choćby przez wzgląd na to, co zrobili ze świetnym bramkarzem. Żeby
ktoś pokroju Edwina van der Sara marnował się w średnim Fulham? Do czego to już
doszło, żeby tak świetny bramkarz bronił w takim nijakim klubie?
Andrade Amsterdam przemierza szybko niedużym oplem, którego zakupił za
pośrednictwem Ibry od jakiegoś emigranta z… Och, już nawet sam nie pamięta
skąd. W każdym razie, Ibra okazał się świetnym pośrednikiem i samochód załatwił
w naprawdę niskiej cenie – to nic, że w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy
opel zagościł w przydomowym serwisie kolejnego znajomego Ibry już z pięć razy.
Po paru minutach wypełnionych intensywnym rozglądaniem się za miejscem
parkingowym w niedalekiej odległości od domu, a następnie parkowaniem samochodu
na naprawdę wąskiej powierzchni chodnika, nareszcie dość szybkim krokiem, z
torbą przewieszoną przez ramię, przemierza te kilkaset metrów dzielące go od
schodów. A potem tylko dwadzieścia dziewięć schodków i jest w domu.
– Ava?! – woła głośno, pragnąc się upewnić, że ta wciąż żyje, wciąż
tutaj jest. Dopiero kiedy kobieta wyłania się z kuchni, Maxwell wypuszcza z
płuc powietrze, które nieświadomie tam zgromadził.
– Była tutaj – szepcze cicho Ava, ciężko opadając na sofę. Jest taka
zmęczona chorobą, życiem tutaj, a to przerażenie, które widziała w oczach
tamtej brunetki, udowodniło jej, iż już dawno powinna odejść. Swoją obecnością
jedynie skomplikowała życie Maxowi.
– Kto tutaj był? – Maxwell jest tym szczerze zaniepokojony. Szybko
ściąga buty i bluzę, porzucając przy tym treningową torbę gdzieś w okolicy
drzwi. Podchodzi do Avy i mocno – ale nie na tyle, by cokolwiek jej złamać mimo
jej kruchości – ją przytula. – Ava, kto tutaj był?
– Ona, Alberetta.
Maxwell przełyka głośno ślinę.
– Alberetta? – powtarza bezgłośnie, samemu w to nie wierząc. Miała
przyjechać dopiero za miesiąc! – Gdzie ona jest?
– Nie wiem, kiedy mnie zobaczyła, wybiegła przerażona.
Alberetta. Serce Maxwella Andrade zaczyna o wiele szybciej bić na
myśl, iż jego ukochana jest gdzieś w Amsterdamie. Jego cudowna, słodka
Alberetta przyjechała do niego o wiele wcześniej. A mieli zobaczyć się dopiero
w Vila Velha, wziąć tam ślub i po nim zamieszkać w Amsterdamie. Ale to nic,
pojadą do Brazylii we dwoje i potem wrócą do Holandii i będą aż przesadnie
szczęśliwi.
Ale chwila, co powiedziała Ava? Gdzie jego najukochańsza Alberetta
jest? Nie ma jej? Jak to? Jak to uciekła? Dlaczego? Przecież nigdy nawet nie
śmiał myśleć o… zdradzie. Nie
zdradził jej, a ona mogła przecież o tym pomyśleć, kiedy ujrzała Avę.
A przecież Max nigdy by jej nie zdradził!
– Max, to moja wina. Gdyby mnie tutaj nie było, nie byłoby problemu…
– Cicho, Ava – nakazuje, ucałowawszy bratową w czoło. Zaraz na
spokojnie zajmie się poszukiwaniami Alberetty, tylko spędzi jeszcze trochę
czasu z Avą. Ava zaraz umrze, zaś on i panna Cruz mają przed sobą całe wspólne
życie. – Teraz pójdziemy na spacer, dobrze? A dopiero potem zastanowimy się,
gdzie może być Alberetta – wypowiada powoli każde słowo, starając się, aby nie
drżał mu przy tym głos. Boi się, lecz nie może tego okazać. Nie przy Avie.
A ta posłusznie idzie przygotować się do obowiązkowego spaceru. Nie
chodzą daleko, zaledwie dwa, trzy razy przemierzają ulicę, przy której
mieszkają. Avie na więcej nie pozwala kondycja, która i tak podobno jest
świetna jak na osobę na wykończeniu przez nowotwór kości.
Jednak podczas całego, niedługiego ze względu na formę Avy, spaceru
Maxwell nie może się całkowicie skupić na bratowej. Instynktownie rozgląda się
dookoła, szukając charakterystycznych dla Alberetty długich włosów w kolorze
hebanowego drewna.
I są. Pod drzewem po drugiej stronie ulicy naprzeciw wejścia do
kamienicy, w której Maxwell mieszka.
Alberetta.
A obok niej wysoki mężczyzna z czapką nasuniętą na oczy. Ale
Brazylijczyk i tak go poznaje.
Zlatan.
Lecz nie fakt obecności Ibrahimovića przy jego narzeczonej dziwi
Maxwella najbardziej – przecież sam dał jej adres Szweda. O wiele bardziej
dziwne – i, nie okłamując siebie, bolesne – jest to, że na sam jego widok
Alberetta odwraca się w stronę Zlatana i niesiona wściekłością wpija się w jego
ust. A ramiona Szweda posłusznie oplatają tę drobną sylwetkę, która przecież
należy do Maxwella.
A może już tylko należała?
Obrońca Ajaxu Amsterdam zaciska pięści, starając się zahamować
wszelkie emocje. I udaje mu się to przez najbliższe kilka dni, dopóki nie
dostaje z rąk Zlatana – przez te kilka dni od pocałunku z Alberettą nieobecnego
na treningach, co w sumie i tak nikogo nie dziwi – kartki.
Kartkę zapełnia pismo Alberetty, a Zlatan mówi tylko jedno zdanie:
– Nie spałem z nią.
„Max, chyba się
pogubiliśmy w tym wszystkim. Są rzeczy, których nie rozumiem w stosunku do
Ciebie. I zakładam, że Ty ode mnie również oczekujesz wyjaśnień. Udzielę Ci
ich, oczywiście, bo Cię kocham, lecz zrobię to dopiero w Vila Velha. Będę tam
na Ciebie czekać do umówionego przed dwoma laty dnia. Kocham Cię. A.”
I na pewno wszystko by się ułożyło, gdyby nie fakt, iż dokładnie w
dniu wylotu, na dzień przed umówionym terminem, Ava się nie budzi.
I wtedy Maxwell Scherrer Cabelino Andrade zaczyna rozumieć. Rozumieć,
jak okrutny potrafi być Los.
To nie jest
brzydkie miasto. Ba, to jest przecież tak piękne miasto, że drugiego takiego na
świecie nie można znaleźć – tak twierdzą wszyscy, których tutaj spotkałam. Tak
twierdzi ten, z którym tutaj jestem. Ten, który wcale nie chciał popełnić ze
mną jednego, karygodnego błędu będącego dziełem impulsu i przypadku.
A może to Ty go
popełniłeś?
Nie przyjechałeś
do mnie, do Vila Velha, choć czekałam tydzień dłużej.
Nie przyjechałeś,
choć mnie kochałeś.
Nie przyjechałeś!
A teraz płacę za
to, że nie przyjechałeś. Jestem w Turynie, w miejscu, do którego uciekłam z
Nim. On dał mi szansę na ponownie ułożenie sobie życia. Mówią na mnie Allegra,
choć nie zmieniałam niczego w dowodzie. Jeden z jego znajomych przypadkiem mnie
raz nazwał Allegra i się przyjęło. Jestem Allegrą. Allegrą Ibrahimović, choć w
dowodzie wpisane mam Alberetta Cruz Alvetha-Ibrahimović.
Sama nie wiem,
dlaczego to zrobiłam. W pewnej chwili On mnie po prostu spojrzał na mnie i
zapytał, czy wybrałam termin. A ja go podałam, bo… Nie wiem. Bo Ciebie nie ma
obok mnie. Bo mnie zawiodłeś, nie przyjeżdżając do Vila Velha. Bo nie wiem
nawet, czy kiedykolwiek naprawdę mnie kochałeś; kochałeś tak bardzo, jak ja
wciąż kocham Ciebie.
Rok
2006.
Turyn nigdy nie leżał w planach Alberetty Cruz. O nie, Alberetta Cruz
miała znajdować się w Holandii ze swoim mężem, Maxwellem.
Więc dlaczego zamiast w Amsterdamie jest w Turynie i ze znudzoną miną
obserwuje, jak jej mąż, Zlatan Ibrahimović, pakuje w kartony te eleganckie
świeczniki, które podarowała im jego mama z okazji ślubu?
Och, to przecież takie proste – bo Maxwell nie przyjechał. Maxwell nie
przyjechał, zostawił ją samą, zaś Zlatan bez słowa protestu dał jej swoją kartę
kredytową, rok wolności i obietnicę, iż w czerwcu dwa tysiące czwartego roku
znajdą się w Turynie. Alberetta cały ten rok spędziła na podróżach – była w
Portugalii, była w Hiszpanii, była na Wyspach Brytyjskich i na Bałkanach. Była
w Italii. Zwiedzała, szukała,
odpoczywała. A w Turynie upatrzyła sobie cudowny dom, z którego w obecnej
chwili się wyprowadzają. Zlatan nie pisnął słówkiem, kiedy go kupiła, jakby
dając tym Szwedowi obietnicę wspólnej przyszłości.
Polubiła go od pierwszego wejrzenia, a przez trzy lata ich związku –
jakkolwiek ten pierwszy był cholernie specyficzny, a dwa kolejne dzielili już
jako małżeństwo – w pewnym sensie go pokochała. Głupotą jest, że nie można
nauczyć się kogoś kochać. Alberetta nauczyła
się kochać Zlatana, powoli mogąc oddać mu choć część uczucia, jakim ją
obdarzył.
Ale nie, nie zapomniała o Maxwellu. Choć nie przyjechał do Brazylii, w
jej sercu został na zawsze. Nadal go kocha, choć minęły trzy lata. A właściwie
pięć lat od chwili, kiedy mogła się dokładnie mu przyjrzeć. Miał wtedy jajeczny
blond na głowie i był niesamowicie uroczy. W Amsterdamie zjawiska jajecznicy
już chyba nie było.
Chyba, bo nie zdążyła nawet zwrócić na to uwagi, całując Zlatana pod
wpływem emocji.
Ona sama ma już dwadzieścia jeden lat i właśnie przeprowadza się do
Mediolanu. Ale lepszy Mediolan niż sycylijskie Palermo, skąd Zlatan dostał
równie interesującą ofertę. Bo w Juventusie Turyn po prostu nie chciał
zostawać, nie, kiedy drużyna ta została uwikłana w aferę korupcyjną i
zdegradowana do drugiej ligi.
Zlatan jest za dobrym piłkarzem na drugą ligę włoską, zaś z Interem
może znów coś wygrać. Już dwukrotnie zdobył scudetto z Juventusem, ale
oficjalnie zostało im one przed kilkoma dniami odebrane. Oficjalnie, bo nikt z
klubu tego tytułu tak naprawdę nie oddał. A tym bardziej Zlatan.
– Legra, kieliszki wsadzać w ręczniki? – pyta Szwed, przechodząc do
kuchni. Nawet on przywykł do mówienia na Alberettę Allegra, a dokładniej
skrócił to do uroczego Legra. Ona sama nie zaprotestowała ani razu, bo całkiem
ten skrót jej się podoba. Lepsze to od Etty, którą była zwana w Montevideo.
Rodziców o swoim ślubie nawet nie poinformowała. Wzięli go ze Zlatanem
w sierpniu dwa tysiące czwartego, umeblowawszy już dom w Turynie. Pojechali
specjalnie po to do Szwecji, aby rodzina Ibrahimovićów mogła w tej uroczystości
uczestniczyć. Alberetta powiedziała, że nie ma kontaktu ze swoją rodziną od
roku, co zostało przyjęte skinięciem głowy przez mamę Zlatana i zmianą tematu
przez jego ojca. Szwecja przypadła jej do gustu, jednakże to Turyn miał być
miejscem, w którym powoli stawała się panią Ibrahimović, którą nie targały
wyrzuty sumienia.
Wszakże kochała Maxwella ponad wszystko i ciężko było zapomnieć.
Ciężko było oswoić się z myślą, iż nie przyjechał do Brazylii, choć obiecywał.
Odgarnia na jedno z ramion czarne, sięgające obecnie do pasa włosy
splecione we francuski warkocz.
– Kieliszki wsadźmy lepiej do tego koszyka z przegródkami – odpiera. –
Musimy je ze sobą w ogóle brać? – pyta po chwili. Zlatan wynurza się z kuchni,
przecząc ruchem głowy.
– Możemy kupić w Mediolanie inne. Po prostu myślałem, że je lubisz.
Kobieta uśmiecha się delikatnie.
– To tylko kieliszki. Komu sprzedajemy dom?
Szwed wsadza do jednego z kartonów kilka talerzy, zanim odpowiada:
– Alessandro obiecał znaleźć kupca do końca miesiąca, ale chyba
jeszcze nikogo nie ma.
Alberetta cicho wzdycha, biorąc w dłonie biały, nieduży wazon z
porcelany, który Zlatan przywiózł gdzieś z północnej Europy.
– Nie chcę go sprzedawać – szepcze bezgłośnie, niezadowolona z faktu,
że jest tak sentymentalna. Nie lubi sentymentów, a te zdecydowanie za często
się w jej życiu pojawiają.
– Rozumiem – odpiera na to jej mąż, otaczając jej sylwetkę ramieniem.
– Znalazłaś go sama i od razu się w nim zakochałaś. Ale ja też go lubię, więc
go nie sprzedamy.
Pani Ibrahimović podnosi spojrzenie z wazonu, po czym z czułością
całuje męża.
– Dziękuję – wyszeptuje w jego tors.
– Kocham cię, Alberetto – odszeptuje w jej włosy.
– Ja ciebie też, Zlatan.
Naprawdę go kocha, choć wciąż nie tak bardzo jak Maxwella.
Mieszkanie, które Zlatan kupił w Mediolanie, przeraża Alberettę
pustością. Przed nią znów ten trud meblowania wszystkiego dookoła. Ale kocha to
robić. Kocha spędzać całe dnie na pchlich targach, szukając ślicznych mebli,
targując się o kilka euro mniej i przede wszystkim zapominając na kilka chwil o
samej sobie.
Zlatanowi to szczególnie nie przeszkadza, bo ma o wiele większy
problem, o którym z żoną rozmawiać nie może. Nie żeby wątpił w jej uczucie do
siebie, ale w życiu pięknej Urugwajki zawsze będzie ktoś ważniejszy od niego.
A mianowicie Maxwell.
Maxwell, którego spotyka na pierwszym treningu w nowym klubie.
Maxwell, którego spotkał w połowie marca w Empoli, gdzie leczył kontuzję, choć
miał się przystosować do nowej, włoskiej ligi. O tym, że Inter kupił go w
styczniowym okienku z Ajaxu, Ibrahimović wiedział, lecz nie podejrzewał, że
Brazylijczyk będzie w Empoli jedynie do końca tamtego sezonu. Raczej liczył na
dłuższe wypożyczenie, aby spokojnie móc przygotować swoją żonę na szok, jakim
niewątpliwie będzie dla niej spotkanie z byłym ukochanym po trzech latach.
Wszedłszy do szatni Interu na pół godziny przed pierwszym oficjalnym
treningiem, już po zapoznaniu z większością klubowych kolegów, Zlatan
Ibrahimović w uśmiechem przyjmuje grupowe „Cześć!” i odpowiada nań nienaganną
włoszczyzną z lekko północnym akcentem. Del Pierro pracował nad akcentem
szwedzkiego napastnika przez ostatnie dwa lata i nic z tego nie wyszło, zaś
Alberetta zaciąga włoski w sposób iście latynoski.
Zlatan Ibrahimović jest w gruncie rzeczy człowiekiem o naprawdę miłym
i spokojnym nastawieniu, jednak pewna doza nieśmiałości i wrodzonego,
szwedzkiego dystansu czyni go osobą na pierwszy rzut oka zimną i odrzucającą.
Jednak poznawszy Zlatana lepiej, odkrywa się w nim ciepłego, zakochanego w
swojej żonie faceta, który z chęcią Legrze uchyliłby bram nieba i będzie
walczył o jej szczęście, póki starczy mu sił.
Nie, Zlatan nie jest w żadnym stopniu zaborczy. Po prostu dla swojej
rodziny zrobiłby wszystko, a obronę tych, których kocha, obrał sobie za punkt
honoru. Zaś Legrę kocha bardzo i nie pozwoli jej nikomu skrzywdzić.
Zapewne uśmiech nie zszedłby mu z twarzy, gdyby w kilka minut później
do szatni nie wpadł wyszczerzony od ucha do ucha, choć lekko zdyszany szatyn, którego
twarz doskonale jest Szwedowi znana.
Maxwell.
– Giulia ma humorki? – pyta życzliwie Zanetti zdyszanego przybysza.
Ten jeszcze najwidoczniej nie spostrzegł dawnego przyjaciela, który
niesamowicie blednie w przeciągu kilku chwil.
– Humorki to mało powiedziane. Wymarzyła sobie napoleonki z czekoladą
na pół godziny przed treningiem. Mancini już jest? – odpiera na to Andrade, a
jego włoski rozbrzmiewa dziwną mieszkanką południowoamerykańskiego akcentu i
twardej mowy Holendrów.
– Nie ma – odpiera na to Walter Samuel siedzący tuż obok nowego
nabytku. – A co, Andrade? Kondycja nie ta, co powinna być? – pokpiwa.
Brazylijski obrońca zapewne by odpowiedział, jednak spojrzawszy w
stronę Waltera, spostrzega Zlatana Ibrahimovića. Zresztą bladego jak ściana Zlatana
Ibrahimovića, który nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa, uparcie
zastanawiając się, kim może być wspomniana Giulia i czym mogą być spowodowane
jej humorki.
– Zlatan? Nie podejrzewałem, że cię tutaj spotkam – stwierdza po
chwili, uporawszy się już z zaskoczeniem.
O ślubie Ibrahimovića z Alberettą nie wie. Nigdy nie rozmawiali na jej
temat po wręczeniu Maxowi listu od niej w czerwcu dwa tysiące trzeciego.
Zresztą, ich przyjaźń jest wyjątkowo trudna do zdefiniowania i specyficzna.
– Ja tym bardziej, Max – odpiera wreszcie, przygarniając o wiele
niższego przyjaciela do siebie. – Miło cię widzieć.
Jedynie Javier Zanetti odczytuje w słowach Zlatana coś, czego tam nie
powinno być. A mianowicie „Wolałbym cię nigdy nie ujrzeć, wolałbym, żeby ciebie
tutaj nie było, ale jesteś i nie mogę ci tego okazać”.
– Mnie również. Musimy się spotkać, nie rozmawialiśmy ze sobą od
dawna.
Zlatan cicho wzdycha. Za szybko. Za szybko, by Alberetta spotkała
Maxa.
– Oczywiście. I to jak najszybciej – zaś w myślach modli się, aby nie
było słychać jadu, jaki przesyca jego serce.
Ten facet zranił Allegrę, zniszczył ją, zaś ona wciąż go na swój
sposób kocha. I nigdy nie przestanie go kochać, o czym oboje ze Zlatanem
wiedzą.
Kiedy jakiś czas później podczas rozgrzewki i przy akompaniamencie
pokrzykiwania ze strony Manciniego Ibrahimović jeszcze raz spogląda na
Maxwella, na serdecznym palcu jego lewej dłoni zauważa złocisty błysk. Błysk
słonecznego promienia odbijanego przez ślubną obrączkę.
W drugim tygodniu od przyjazdu do Mediolanu Zlatan zapowiada wizytę
kilku kumpli z drużyny. Allegrę nieszczególnie to przeraża, bo dom już
umeblowała, zaś w kuchni niepodzielnie panuje jej mąż. Ona ma jedynie ładnie
wyglądać i zdobyć kilka przyjaciółek do chodzenia na kawę.
W istocie o ile to pierwsze było jedynie formalnością – wszak zawsze
wyglądała pięknie, przynajmniej według Zlatana – o tyle przyjaciółki do
chodzenia na kawę… W przeciągu dwóch tygodni miała okazję zaprzyjaźnić się
jedynie z żoną Materazziego, która do wszystkich ludzi zwraca się „kotenieńku”,
zaś męża terroryzuje przy pomocy zastawy stołowej ze szczególnym upodobaniem do
chochli.
– Kotenieńku, będziesz w tym wyglądała perfekcyjnie! – woła Malena
Materazzi na sam widok spoczywającej na wieszaku jasnozielonej sukienki, którą
Allegra zamierza na siebie włożyć.
Na te słowa na policzki pani Ibrahimović spływa spory rumieniec, choć
Malena słodzi każdemu.
– Lenny, nie przesadzajmy – prosi cicho. – To tylko sukienka.
– Sukienka, która na tobie będzie wyglądać perfekcyjnie! – woła
rozentuzjazmowana Włoszka. Niestety, stan entuzjazmu jest jej naturalnym
stanem, chyba że akurat Marco coś przeskrobał. Wtedy Malena Materazzi popada w
„stan chochli”.
– Lenny…
– Kotenieńku, cicho bądź i się w nią ubierz! – nakazuje kobieta, za nic
mając protesty ze strony młodszej koleżanki.
Zapewne Allegra opierałaby się dalej, ale z salonu dociera do niej
krzyk męża:
– Legra, kochanie, czekamy na ciebie!
Więc brunetka wzdycha i posłusznie zakłada na siebie ową sukienkę,
kiedy Malena poprawia jej włosy upięte w luźny kok. Bardzo duży kok, zważywszy
na ich długość.
– Kotenieńku, jest cudownie – cmoka z zachwytem, po czym bierze
przyjaciółkę pod rękę i powoli kierują się do salonu. Powoli, bo Allegra
Ibrahimović lekko chwieje się na niebotycznie wysokich czarnych platformach z
czerwonymi podeszwami, a dłonią poprawia naszyjnik ze szmaragdów, jaki Zlatan
podarował jej niedawno z okazji dwudziestych pierwszych urodzin.
– … I oto jest moja piękna małżonka, Allegra – Zlatan przerywa
opowiadanie o czymś, wyciągając w stronę żony ramię, na którym ta wspiera się z
pełnym wdzięczności uśmiechem.
Malena odchodzi w stronę męża wymieniającego zdania – najczęściej
całkowicie ze sobą sprzeczne – z Julio Cruzem, zaś Allegra Ibrahimović powoli
rozgląda się po salonie. W sumie jest tutaj najwyżej czterdzieści osób, w tym
połowa kobiet, więc zawsze mogło być gorzej. Imprezy w Turynie były o wiele
dziwniejsze, o wiele bardziej… O wiele mniej eleganckie – to chyba idealne
określenie.
Zlatan całuje ją w policzek, wracając do rozmowy z kimś. Wzrok Allegry
ląduje na owej osobie dopiero w kilka sekund później. Przed nią stoi niewysoka
kobieta w czerwonej sukience, z rozpuszczonymi ciemnobrązowymi włosami, w
których mienią wiśniowe pasemka, i z wyraźnie zarysowanym brzuszkiem.
Przystojny szatyn obejmuje ją ramieniem, a jest nim… Urugwajka głośno przełyka
ślinę.
– Max – wyszeptuje zaskoczona. Zlatan mocniej obejmuje ją w talii,
choć już dawno przewidział reakcję małżonki. Chciał ją ostrzec, lecz za każdym
razem, gdy już miał to zrobić, nie potrafił wydusić z siebie ani słowa.
– Legra, proszę, nie zrób niczego głupiego – wyszeptuje jej do ucha,
ale ona jakby tego nie słyszała.
Z niedowierzaniem wpatruje się w te ukochane tęczówki mężczyzny, który
ją porzucił. Maxwell we własnej osobie jest tuż obok niej.
Maxwell.
Jej Max. Jej cudowny, słodki i ukochany mężczyzna, z którym w pewnym sensie
jest wciąż zaręczona. Pierścionek schowała w czeluściach swojej szkatułki, nie
mając zamiaru na niego kiedykolwiek spojrzeć. Niestety, owa błyskotka jej wzrok
przyciągała zawsze, kiedy miała gorszy dzień, ratując ją tym samym od
przemożnej chęci połknięcia tabletek.
– Alberetta – odszeptuje on, również niezmiernie zdziwiony.
Zdziwiony, bo jego kobieta jest żoną jego najlepszego przyjaciela,
który nawet słowa o tym nie wspomniał. Nazwał ją Allegrą, co w istocie w pewnym
sensie jest prawdą, lecz skąd Maxwell Andrade mógł wiedzieć, iż Allegra
Ibrahimović i jego najdroższa Alberetta Cruz to jedna osoba?
– Max, kto to jest? – pyta ciężarna szatynka w chwili, w której na
dłoni Maxa jego urugwajska ukochana dostrzega obrączkę.
– Alberetta Cruz, moja narzeczona – wyszeptuje beznamiętnie Maxwell,
wciąż do siebie nie doszedłszy po jej ujrzeniu. Wciąż jest taka piękna, taka
niesamowita i prawdziwa. Tuż przed nim, a jednak już nie jego. – Moja żona,
Giulia Andrade. Poznajcie się.
– Alberetta Cruz Alvetha -Ibrahimović, moja żona – poprawia
automatycznie Zlatan, mocniej obejmując brunetkę, która bez słowa wplątuje dłoń
w ciepły uścisk męża, mając nadzieję, że to tylko zły sen.
Zaś ciężarna Giulia Andrade wyrzuca z siebie jedynie niezrozumiałe dla
nikogo:
– O mój Boże, to niemożliwe.
W rzeczy samej – a jednak.
Maxwell Cabelino Andrade przyleciał do Vila Velha w trochę ponad
miesiąc po terminie, uporawszy się już ze wszystkim związanym z pogrzebem Avy.
Alberetty już tam nie było i nie miał bladego pojęcia, gdzie jej szukać. Mogła
pojechać wszędzie, mogła wrócić do Montevideo, albo znaleźć pracę w Hiszpanii.
Nie miał bladego pojęcia, gdzie jej szukać, i był przerażony faktem,
iż zostawiła go bez słowa pożegnania. Wiedział tylko, że w pewnym sensie wciąż
są zaręczeni, bo jego ukochana nie zostawiła w domu w Vila Velha pierścionka.
Właściwie nie zostawiła po sobie niczego, co mogłoby świadczyć o jej obecności
w Brazylii.
Dopiero w tydzień po pojawieniu się w domu Maxwell zauważył jedną
zmianę.
„Sto lat samotności”, które leżało na stoliku nocnym, nie należało do
niego. Książka należała do Alberetty, zaś jego własnej nigdzie nie było.
W ciągu następnych lat wielokrotnie przeglądał kartka po kartce ów
egzemplarz dzieła Márqueza, lecz nigdzie nie było żadnej wskazówki, niczego, co
pomogłoby mu odnaleźć ukochaną.
Zniknęła, a on nie wiedział, gdzie powinien był jej szukać. Nie miał
bladego pojęcia, gdzie mogła być, więc musiał się poddać. Musiał oswoić się z
myślą, iż stracił ją na zawsze i nigdy już nie odzyska. Nie przyjechał w
umówionym terminie, bo umarła Ava, lecz Alberetta o tym nie wiedziała. A nie
wiedząc o tym, mogła sobie pomyśleć, że po prostu ją wystawił. Wykorzystał,
omamił pięknymi słowami, dał nadzieję, a potem bezdusznie ją jej pozbawił.
A tymczasem Maxwell Scherrer Cabelino Andrade umierał z tęsknoty i
niepewności.
Oswajał się z jej odejściem przez długie dwa i pół roku, kiedy dostał
ofertę z Internazzionale Milano i bez chwili namysłu ją przyjął. Półroczne
wypożyczenie w Empoli i tak miał spędzić w gabinecie lekarskim, doprowadzając
do normy zoperowane z grudniu kolano. A w Mediolanie może nareszcie zapomniałby
o tej, którą bezpowrotnie utracił? W Holandii mieli żyć razem, wszystko było
już gotowe pod ich szczęście, a po jej odejściu Maxwell nie umiał niczego
zmienić. We Włoszech mógł zacząć od nowa.
I zaczął, poznając w połowie stycznia uroczą Giulię, córkę klubowego
lekarza Empoli. Nie, nie zakochał się w niej. Miał na zawsze kochać jedynie
Alberettę Cruz, która była całym jego światem. Z Giulią umiał jedynie się
zaprzyjaźnić.
A przynajmniej przyjaźnił się do połowy marca, kiedy niemiłosiernie
się spił, a Giulia była na tyle życzliwa i przyjechała po niego do klubu. Po
jej przyjeździe urywał mu się film. Pod koniec miesiąca dowiedział się dwóch
istotnych faktów: jego dawny przyjaciel, Zlatan Ibrahimović, nareszcie znalazł
kobietę swojego życia – jakkolwiek imię Allegra, którym ją określił podczas krótkiej
pogawędki po meczu Juventusu z Empoli, nic Maxwellowi nie mówiło – a także, co
gorsze, miał zostać ojcem. A matką bliźniaczek miała być Giulia, z którą ożenił
po kilku poważnych rozmowach odbytych z jej ojcem.
Jednak żony – obecnie w piątym, ale bardzo widocznym miesiącu ciąży –
po prostu nie był w stanie pokochać, a nawet skupić się tylko na niej, martwiąc
się o Alberettę. A w szczególności o to, czy przypadkiem nie zaćpała się
tabletkami przeciwbólowymi. Miał nadzieję, że żyje – ba! Czuł to całym sobą –
ale zawsze pozostawał margines błędu. Margines, który go niezmiernie przerażał.
Wyjazd do Mediolanu już na stałe – a w szczególności pozbycie się
nadopiekuńczych w stosunku do Giulii teściów – miał być początkiem spokoju w
rodzinie Andrade. Na pewno Maxwell nie zamierzał zostać zaskoczonym przez
spotkanie z ową Allegrą Ibrahimović, którą okazał się nie kto inny –
niespodzianka! – jak jego najdroższa Alberetta.
Wpatrując się w jej piękną sylwetkę, nie może nie poczuć się
oszukanym. Ta cudowna istota miała być jego
żoną, nie Zlatana. Alberetta miała nosić nazwisko Andrade! A Zlatan przez cały
ten rok, kiedy był w Amsterdamie po odejściu Alberetty nie pisnął ani słówka na
jej temat, choć doskonale wiedział, gdzie ona jest. Wiedział, że żyła i nie
brała leków. Lub w ogóle nie wiedział o uzależnieniu, z jakiego wyciągnęło ją
uczucie Maxa. I w jakie mogło na powrót ją wpędzić jego niezrozumiałe odejście.
Dopiero po kilkunastu sekundach docierają do niego słowa Giulii, jego żony. I przyszłej matki jego dzieci.
– O co chodzi? – pyta cicho Brazylijczyk, nieświadomie wciąż wpatrując
się w swoją narzeczoną. Narzeczoną, którą stracił przez złośliwość Losu.
Odpowiedzi nie dostaje, a bynajmniej nie z ust Giulii.
Odzywa się Alberetta, Allegra, jakkolwiek. Odzywa się, a Maxwell
zaczyna rozumieć wszystko.
– Pauleta – wyszeptuje. –
Poznałam po akcencie. Wciąż zaciągasz w ten przesłodki sposób, nawet po tylu
latach.
Maxwell blednie, zaś Zlatan jest całkowicie zdezorientowany.
Nie powiedziała mu o niczym. Nie powiedziała mu o Paulecie.
Urugwajka wyplątuje się w objęć męża, posławszy mu jedynie krótkie,
ale przepraszające spojrzenie, i podchodzi do żony swojego ukochanego
mężczyzny, a niegdyś i swojej jedynej przyjaciółki.
Giulia Andrade bierze jej drobne dłonie w swoje, ciepłe i delikatne,
po czym wyszeptuje po portugalsku:
– Witaj, Alberetto. Bardzo za tobą tęskniłam.
Zaś te słowa jeszcze bardziej mieszają Maxwellowi w głowie.
Alberetta Cruz-Ibrahimović przełyka głośno ślinę, nie potrafiąc zabrać
dłoni z uścisku Paulety. Nie, nie tyle Paulety, co Giulii Andrade, żony
jedynego mężczyzny, którego jest w stanie naprawdę kochać.
To wszystko wciąż do niej nie dociera. Obecność Maxa w tym samym
mieście, obecność Paulety, która będzie miała z nim dzieci… Za dużo jak na jeden
raz. Za dużo, aby to móc pojąć w krótkim czasie.
Nie widziała go od pięciu lat. Jeszcze bardziej wyprzystojniał.
Wydoroślał. Pozbył się jajecznicy z głowy. Ma o wiele krótsze włosy. Stał się
mężczyzną idealnym pod każdym tego słowa względem. Każdym oprócz stanu
cywilnego.
Pauleta, a właściwie Giulia Pauleta Andrade miała nigdy już nie
pojawić się w jej życiu, miała odejść na zawsze. Odejść, tak jak zrobił to
Maxwell. A jednak oboje wrócili i w przeciągu ułamków sekundy zniszczyli
wszystko, co Allegra Ibrahimović budowała przez długie lata ze swoim mężem.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wyszeptuje płaczliwie, choć wcale tego
nie chciała. Nawet nie obdarza Maxwella spojrzeniem, uparcie wpatrując się w
ciemnoszare tęczówki Paulety, które emanują ciepłem i przerażeniem.
Przerażeniem, jakie ogarnia też Alberettę.
– Giulia… – zaczyna Maxwell, lecz i żona, i narzeczona gromią go
groźnym spojrzeniem. Ten cudowny mężczyzna na kilka chwil znika ze świadomości
obu kobiet. Są tylko one dwie i ciepły uścisk Paulety. Paulety, której
zachowania Allegra Ibrahimović nie rozumie.
Najpierw Pauleta jej to wszystko wytłumaczy, a dopiero potem będą
mogły spostrzec, w jak dziwnym świecie się znalazły.
– Musiałam. Nie radziłam sobie – odpowiada nareszcie Włoszka po ojcu,
Portugalka po matce.
– Nie rozumiem – przyznaje wciąż przerażająco smutnym tonem brunetka.
– Pauleto, dlaczego mnie zostawiłaś?
Giulia wydaje z siebie ciche westchnięcie, subtelnie gładząc kciukiem
delikatną skórę Alberetty.
– Nie mogę ci tego powiedzieć – upiera się pani Andrade. – Po prostu
nie mogę!
Alberetta na te słowa wyrywa swoje dłonie z jej uścisku i najszybciej
jak potrafi na tych niebotycznych obcasach, przemieszcza się w stronę Maleny
Materazzi. Jednak Maxwell chwyta jej ramię tak delikatnie jak to tylko możliwe
i obraca ją w swoją stronę.
– Ja nie wiedziałem. Nie miałem bladego pojęcia… – zaczyna się
tłumaczyć.
Alberetta zaciska szczękę, aby tylko się nie rozpłakać z cierpienia,
jakie powoduje ciepły głos Maxa, widok jego ciemnych oczu i ten dotyk, od
którego jej żołądek robi fikołki, po czym wysykuje:
– Przestań – ściąga jego dłonie ze swoich ramion. – Nie przyjechałeś.
Straciłeś mnie, bo nie przyjechałeś wtedy, kiedy mogliśmy być szczęśliwi,
mogliśmy sobie wszystko wyjaśnić, wybaczyć i być na zawsze razem – dodaje na
pół wściekła, na pół smutna, choć stara się nie dać po sobie tego smutku
poznać.
– Ale… – Maxwell milknie, bojąc się słów, jakie chciałby teraz
wypowiedzieć. Słów, których nie powinien kierować do kogokolwiek, kto nie jest
jego żoną. A tym bardziej nie w stronę Allegry Ibrahimović, żony Zlatana, jego
przyjaciela. Jednak to robi: – Kocham cię. Kocham cię, jak nigdy nikogo nie
kochałem i…
– Gdybyś mnie kochał, ona nie byłaby teraz w ciąży – jej głos ocieka
jadem, choć to jedynie maska, maska, którą dość szybko spostrzega Malena
przyglądająca się rozemocjonowanym oczom Allegry od jakiegoś czasu. Kilka
sekund później już czule obejmuje ją ramieniem, prowadząc w stronę sypialni.
– Kotenieńku, o co chodziło?
– Lenny… ja… sama już nie wiem – odpiera powoli Allegra, opadając na
łóżko. Malena Materazzi zostawia ją samą w kilkanaście minut później, kiedy nie
udaje jej się niczego dowiedzieć.
Piękna małżonka szwedzkiego napastnika Internazzionale Milano jedynie
szlocha w poduszkę. Po wyjściu Maleny sięga do szuflady szafki nocnej i wyciąga
z niej coś, czego miała nigdy nie dotykać.
A potem łyka pół opakowania tabletek. I nie czuje niczego.
Dopiero następnego dnia rano dociera do niej, że Pauleta i Max są w
Mediolanie jako małżeństwo, zaś ona wciąż go kocha z wzajemnością.
Maxwell doskonale zdaje sobie sprawę z tego, czym zakończył się
wieczór. Nawet jeśli Alberetta dotychczas nie brała, po tych wydarzeniach na
pewno sięgnęła po środki przeciwbólowe. Widział w jej oczach, jak bardzo
przerosła ją cała ta sytuacja. Jak przerosło ją spotkanie z nim. Spotkanie z
jego żoną, z Pauletą. Z Giulią, która po powrocie do domu opadła na sofę i się
rozpłakała.
Siada obok niej dopiero po kilku minutach, nie mając siły nawet jej
dotknąć, zaś w jego dłoni spoczywa wypełniona do połowy szklanka whisky.
– Skąd wiedziałeś? – dociera do niego pytanie żony.
– O czym?
– O wszystkim. Widziałam to w twoich oczach.
Maxwell wzdycha ciężko. To wszystko jest takie trudne.
Odkłada szklankę na niewielki stolik tuż przed sofą, nie wiedząc, czy
powinien powiedzieć Giulii o wszystkim, o sobie i Alberetcie.
Ukrywa twarz w dłoniach i trwa tak przez długie minuty, podejmując w
milczeniu najważniejszą decyzję w swoim dotychczasowym życiu.
A potem opowiada jej o wszystkim, co wydarzyło się pewnego lata w Vila
Velha oraz Amsterdamie w dwa lata później. Opowiada, nieświadomie pokazując
swojej żonie, że zawsze będzie kochał tylko tę jedyną.
Alberettę.
Giulia Andrade subtelnie ziewa, spojrzawszy na zegarek. Szósta rano, a
Maxwell dopiero skończył swoją opowieść. Opowieść o dziewczynie, którą Giulia
Pauleta Andrade poznała przed lat przez jeden głupi, pomylony list.
– Kochanie jej to gwarancja cierpienia – wyszeptuje Włoszka.
Jej mąż spogląda na nią zdziwiony.
– O czym ty mówisz?
Giulia parska ironicznym śmiechem, wstając z sofy i udając się do
łazienki.
– Doskonale wiesz o czym.
O tak, Maxwell doskonale wie, o czym mówi jego żona. Lecz teraz jest
za wcześnie, by przyznał się do tego przed samym sobą.
Jest za wcześnie, by zrozumieć, że to małżeństwo było pomyłką nie
tylko jego, ale i Giulii.
Czy Zlatan Ibrahimović się boi, obserwując wtuloną w jego tors, śpiącą
Allegrę następnego poranka?
Tak, zdecydowanie się boi. Boi się pytań, jakie padną z jej ust po
obudzeniu. Boi się tego pełnego boleści spojrzenia, jakim zostanie obdarzony
przez żonę. A przede wszystkim boi się tego, o co musi zapytać. Boi się tego,
co usłyszy z jej ust o Giulii Andrade – lub też Paulecie? Niewiele zrozumiał z
tamtej chaotycznej rozmowy prowadzonej przez Maxwella, jego żonę i Allegrę – i
tym, skąd Alberetta ją zna.
Delikatnie gładzi jej ciemne, długie włosy spoczywające na
jasnopomarańczowej poszewce z jedwabnej tkaniny. Jest taka piękna, gdy śpi.
Taka jedynie jego.
Ma ją u swego boku już drugi rok, lecz wciąż nie umie do tego
przywyknąć. Zakochał się w niej już w chwili, kiedy ujrzał ją roztrzęsioną
widokiem Avy w drzwiach swojego mieszkania. Chyba właśnie przez to, że już
tamtej chwili ją kochał, nie przerwał felernego pocałunku, który zniszczył
wszystko pomiędzy Maxem a Alberettą. I chyba właśnie dlatego nie wspomniał jej
o śmierci Avy – choć dowiedział się o tym dopiero w połowie grudnia, bo
Maxwell, chcąc uniknąć niewygodnych kondolencji, uparcie powtarzał, iż bratowa
wróciła do Brazylii.
Allegra Ibrahimović mruczy coś pod nosem, powoli otwierając oczy. Nie
zważając na fakt, iż dopiero co się obudziła, Zlatan delikatnie ją całuje.
– Dzień dobry, kochanie – szepcze, wciąż gładząc dłonią jej ciemne
włosy. Allegra z uśmiechem układa głowę tuż nad jego sercem i wsłuchuje się w
miarowe bicie, które jest przeznaczone jedynie dla niej.
– Dzień dobry – odszeptuje wreszcie, uroczo ziewnąwszy. – Nie masz
treningu?
Zlatan chichocze, co powoduje zaspanie wymalowane na twarzy żony.
Alberetta nie ma pojęcia, co się dzieje dookoła niej, i nie wygląda na taką,
która chciałaby przez najbliższe godziny to zmieniać.
– Legra, kochanie, mecz mamy dziś wieczorem. Muszę być na San Siro
dopiero popołudniu.
Dwudziestojednolatka ponownie ziewa, podnosząc głowę z torsu męża. Jej
ciemne oczy wciąż lśnią snem.
– Och, dziś niedziela – stwierdza, błądząc dłońmi gdzieś po idealne
wyrzeźbionych mięśniach brzucha Szweda. – Masz ochotę na śniadanie, czy może… –
przerywa z uwodzicielskim uśmiechem, zaś Zlatan natychmiast pojmuje wszystko. Jeszcze
nie przyswoiła sobie wczorajszego wieczoru, powrotu Maxwella z ciężarną
małżonką u boku, a teraz zamiast się z tą świadomością oswajać, próbuje
odciągnąć od tego swoją uwagę.
Zlatan cicho wzdycha, zbierając w sobie naprawdę wielkie pokłady
samoopanowania, aby przerwać sytuację, która zaraz mogłaby nastąpić – wszak
jego żona jest kobietą piękną i pragnie jej o każdej porze dnia i nocy od
chwili poznania.
Wyciąga spod pościeli jej dłonie i składa subtelne pocałunki na każdym
z palców. Allegra jest tym odrobinę zdziwiona, ale nie wydaje się, aby jej to
przeszkadzało.
– Legra, musimy porozmawiać – zaczyna Zlatan, splótłszy swoją dłoń z
jej.
Dopiero teraz w jej oczach sen ustępuje niepokojowi. Nie wie, o co
chodzi Ibrahimovićowi, co udowadnia, pytając:
– O czym, kochanie? Nie wiem, co masz na myśli – i choć jej głos nie
zdradza uczuć, Zlatan wyczytuje wszystko z jej twarzy.
Twarz Alberetty Cruz-Ibrahimović jest niczym otwarta księga dla kogoś,
kto nauczył się z niej czytać. A tym kimś z pewnością jest Zlatan, który w jej
pięknych rysach wyraźnie widzi mieszankę strachu, bólu, niedowierzania i
pragnienia niepamiętania o czymkolwiek.
– Wiesz – rzuca cicho. – Wiesz, ale się tego boisz. Nie masz czego,
Allegro. Tylko opowiedz mi, skąd znasz żonę Maxwella, proszę – ostatnie słowo
rozbrzmiewa w uszach Alberetty niczym jęk pamięci, pamięci uwolnionej z klatki,
w której miała zostać po wsze czasy.
Brunetka cicho wzdycha, po czym beznamiętnym tonem zaczyna snuć
opowieść o dziewczynie, którą podobno znała.
„– Kochasz mnie,
Pauleto?
– Oczywiście. Nie
umiałabym cię nie kochać, Alberetto. Kocham cię o wiele bardziej, niż mi się
wydaje.
– Ja ciebie też
kocham, moja droga przyjaciółko.”
Kilka łez.
Niemożność wyduszenia z siebie choćby słowa więcej.
I ten niesamowity ból przeszywający serce Allegry Ibrahimović.
Ból, który musi pokonać, aby móc skończyć opowieść.
A pod jej koniec będzie jeszcze bardziej bolało.
„– Alberetto?
Alberetto, jesteś tam?
– Jak mogłaś?!
– Nie płacz,
kochanie.
– Nie nazywaj
mnie tak! Nie masz prawa! Nie jesteś tego wszystkiego warta, nigdy nie byłaś!
– Kocham cię,
Alberetto.
– Kłamiesz!
Zawsze kłamałaś. Byłam dla ciebie nikim, osobą, którą warto było się zabawić,
co?!
– Zawsze szczerze
cię kochałam. Ale ja już dłużej nie potrafię, Alberetto. Proszę, wybacz mi,
kochanie.
Piiiik. Piiiik.
Sygnał
przerwanego połączenia.”
Alberetta Cruz-Ibrahimović szlocha cicho w ramionach swojego męża,
skończywszy już opowiadać historię Paulety, a właściwie Giulii Andrade, która
odebrała jej jedną prawdziwą miłość jej życia.
Jej mąż jedynie jeszcze szczelniej otacza jej drobną sylwetkę, aby
mogła powoli dojść do siebie w poczuciu bezpieczeństwa i miłości, jaką zawsze
będzie ją darzył.
– Oszukała mnie. Odeszła, choć przysięgała. A teraz wróciła, i do tego
z nim u boku. Wiesz, jak bardzo mnie to zabolało? – wyrzuca z siebie kolejne
słowa, wciąż cicho szlochając. Łzy dają ujście nadmiarowi emocji, pozwalają
powoli zrozumieć wszystko, co się wydarzyło.
Maxwell ma żonę. Jego żona to Pauleta. Pauleta za kilka miesięcy
urodzi mu dziecko.
Trzy krótkie prawdy, które bezlitośnie ranią serce Allegry
Ibrahimović. Trzy zdania, przez które znów zaczęła brać tabletki, choć
przysięgała Maxwellowi, iż nigdy do tego nie wróci.
A jednak wróciła. I powiedziała o wszystkim Zlatanowi, mężczyźnie,
który teraz mocno ją do siebie tuli, z każdą łzą coraz bardziej nienawidząc
państwa Andrade.
– Ciiii, nie płacz, Legra – szepcze uparcie w jej włosy, choć wie, że
to nic nie da. Alberetta wciąż będzie ronić ciężkie łzy, nie potrafiąc zapomnieć
o czymś, co przeminęło. O czymś, co mając być wiecznością, nigdy nią nie
zostało.
– Zlatan? – kobieta lekko unosi głowę, jedynie na tyle, by móc
spojrzeć mu w ciemne, ciepłe oczy.
– Tak, najdroższa?
– Nie zostawisz mnie nigdy?
– Nigdy – zapewnia gorliwie, lecz dla niej to za mało.
– Obiecaj – domaga się.
– Obiecam ci coś innego. Obiecam ci, że nigdy nie będę cię blokował
bez względu na decyzję, jaką podejmiesz. Masz wolną rękę, a ja zaakceptuję
wszystko.
Allegra skina głową, lecz po chwili zadaje kolejne pytanie:
– Dlaczego?
– Bo cię kocham, Legro. Kocham cię i tyle.
Brunetka skina głową na znak, że rozumie, lecz przez najbliższych
kilka minut milczy. Na jej twarzy jest wyrysowane to, co próbuje z siebie
wydusić, ale słowa nie chcą zabrzmieć. Nie teraz, kiedy znów uświadomiła sobie,
że Maxwell, ten, którego kochała, kocha i zawsze będzie kochać, jest w
Mediolanie z jej niegdyś najlepszą przyjaciółką. A ona może i na swój sposób
kocha Zlatana, jednak nie jest to nic ponad uczucie, jakim darzy Andrade.
– Ja ciebie też kocham, Zlatan – wyszeptuje nareszcie, upewniając
Szweda w czymś, co od dawna wydawało mu się całkiem realną perspektywą, której
mimo to nie chciał do siebie dopuścić.
Zlatan Ibrahimović jest dla Alberetty Cruz-Ibrahimović, swojej własnej
żony, niczym więcej jak nagrodą pocieszenia za uczucie, które utraciła przez
błędy sprzed trzech lat.
Pierwszy trening po pamiętnej już na zawsze dla pewnego Brazylijczyka
i jego włoskiej żony imprezie ma odbyć się w poniedziałek o dziewiątej rano.
Maxwell budzi się bez pomocy budzika – po latach wstawania o zbliżonej
porze jego zegar biologiczny stał się nim sam dla siebie – gdy Giulia jeszcze
śpi. Aby tylko jej nie obudzić, przez ponad pięć minut wyplątuje się z jej
objęć. Gdyby została przypadkiem wybudzona z błogiego snu, zapewne zachciałaby
muffinek z malinami – jak w ostatni piątek – lub też czegoś równie szalonego,
na co Maxwell nie ma czasu o poranku.
Delikatnie całuje ją w czoło przed wyjściem z sypialni, zapinając przy
tym suwak klubowej bluzy. Ostatni raz przed wyjściem do kuchni obrzuca wzrokiem
dużą, beżowo-złotą sypialnię, stwierdzając przy tym, iż Alberetta urządziłaby
ją o wiele przytulniej. Owszem, wnętrze jest ciepłe, lecz czegoś mu brakuje
Czegoś, co mogłaby mu nadać jedynie ta niesamowita Urugwajka, którą
utracił, a która wróciła w sobotni wieczór jako żona Zlatana.
Cicho wzdycha na samą myśl o Alberetcie. Nie powinien o niej myśleć,
nie teraz, kiedy ona została żoną Zlatana, zaś on ślubował wieczność Giulii.
Giulii lub też Paulecie, tej samej, która niegdyś zostawiła Alberettę
samą. Tej, dzięki której Alberetta o mało nie odebrała sobie życia. Lecz gdyby
tego nie zechciała zrobić, zapewne nie pojawiłaby się w Vila Velha w momencie,
który wybrało Przeznaczenie.
Podczas usilnej próby zrozumienia, dlaczego to akurat Giulię Pauletę
musiał wziąć za żonę, uruchamia elektryczny czajnik, zaś do dużego kubka wrzuca
trochę kawy rozpuszczalnej. Gotująca się woda cicho bulgocze, kiedy Maxwell
wciąż nie umie tego zrozumieć.
Dlaczego akurat ona, ta kobieta, która tak bardzo skrzywdziła
Alberettę?
Przecież w tym musi być jakiś głębszy sens, którego on nie potrafi
dostrzec.
„Kochanie jej to gwarancja cierpienia” – rozbrzmiewają mu z głowie
słowa Giulii, które powiedziała o poranku po tamtej ciężkiej dla obojga nocy. A
może tak…
Maxwell szybko potrząsa głową, odganiając od siebie tak abstrakcyjną
myśl. Nie mógł być częścią planu, który miał doprowadzić do spotkania Alberetty
i Paulety.
To zdecydowanie za duży absurd, co stwierdza podczas zalewania kawy.
Potężny łyk gorącego, kofeinowego napoju od razu stawia jego wszystkie zmysły
na nogi, co doprowadza do ponownego stwierdzenia, iż ta teoria to absurd. A
absurdy są tym, co nigdy się nie spełni. Pauleta co najwyżej mogła być powodem,
przez który znalazł prawdziwą miłość w postaci jej niegdyś najlepszej
przyjaciółki. Lecz na pewno nie jest czymś docelowym.
Bo tutaj chodzi przede wszystkim o to, że tylko przy Maxwellu
Alberetta może być szczęśliwa. Zaś Maxwell poczuje się pewnie jedynie u jej
boku, mogąc do woli wtulać twarz w jej hebanowe włosy i szeptać po portugalsku,
jak bardzo ją kocha.
Bierze kolejny łyk kawy i spogląda na zegarek. Za pół godziny musi być
w ośrodku treningowym i powinien już wychodzić, jeśli chce zdążyć złapać
Zanettiego dwie ulice od domu.
Ale podczas wiązania sznurówek adidasów do głowy wpada mu coś, co
staje się motywem przewodnim tego dnia.
Wzrusza ramionami do swojego lustrzanego odbicia i sięga po niewielki
kawałek kartki, jaki znajduje w holu.
„Nie martw się o
mnie i nie czekaj z kolacją. Wrócę późno, idę po treningu na miasto z Maiconem.
M.”
Oby tylko wszystko wypaliło, a Ibrahimovića po treningu nie było w
domu.
I, co najważniejsze, oby była tam ta, którą mąż zwie Allegrą.
Poranek w domu Zlatana i Allegry zaczyna się dość klasycznie od
głośnego wejścia Maleny Materazzi z mężem oraz trzymaną przez niego dostawą
świeżego pieczywa. Robią przy tym tyle hałasu – klucze dostali już czwartego
dnia znajomości „na wszelki wypadek” – że i Zlatan, i jego żona z łóżka zrywają
się z niezadowolonymi minami.
– Zabierz Lenny ten klucz, bo kiedyś mnie trafi szlag i dam jej o
poranku z patelni – syczy Szwed, pocałowawszy żonę w policzek.
– Jest pod łóżkiem – odpiera na to zaspana brunetka. Zlatan unosi
zdziwiony brwi.
– Po co ci patelnia pod łóżkiem?
– Na zapas. W Londynie się nauczyłam, że bez patelni ani rusz –
uśmiecha się przez sen w sposób bardzo głupi. Zlatan postanawia fakt ten
przemilczeć, ale ciekawość wygrywa i spogląda pod łóżka.
Rzeczywiście. Sporych rozmiarów patelnia leży sobie w spokoju, będąc
na wyciągnięcie ręki w chwilach zagrożenia. Na przykład w momencie, kiedy o
sypialni wchodzi Marco na wyraźny rozkaz swojej despotycznej małżonki, która
uwija się w kuchni nad śniadaniem dla Zlatana i Allegry.
– Materazzi, nie interesuje mnie, czy Lenny ma przy sobie chochlę, czy
jej nie ma – warczy pani Ibrahimović i choć jej głos tłumi poduszka, wciąż jest
to na tyle wyraźne, by Marco się lekko spiął. – Ja mam pod łóżkiem patelnię i
nie zawaham się jej użyć, jeśli natychmiast stąd nie wyjdziesz.
Te dwa zdania działają o wiele lepiej od każdej innej metody
perswazyjnej, bo zastraszony Marco wychodzi z pokoju, nawet słowem się nie
odezwawszy. Ale i Zlatan, i Legra są zmuszeni wstać, bo prędzej czy później w
sypialni pojawi się Malena, a Maleny nie da się wygonić przy pomocy groźby
czynnej napaści z patelnią jako narzędziem zbrodni, co kusi Legrę każdego
poranka, którego Malena Materazzi odważa się wkroczyć w progi tego domu przed
dziesiątą rano.
A jest dopiero siódma trzydzieści, na Zlatana czeka trening, a Allegra
i Lenny udadzą się na rytualne zakupy, następnie kawę po wiedeńsku i sernik z
brzoskwiniami tuż przy butiku Valentino, a potem kolejna rundka po sklepach i
wizyta w kinie na południowym seansie starych włoskich filmów. Po filmie obie
panie zaliczają jeszcze lunch w centrum Mediolanu – Legra zdecyduje się na
łososia norweskiego grillowanego w migdałach, zaś Malena gustuje w fettuccine
alla papalina – po czym wracają do domów, gdzie Malena zajmuje się dziećmi i
obiadem dla męża, zaś Legra ogląda seriale, spaceruje i czyta powieści. Głównie
Márqueza.
Kiedy wraca do domu dzisiejszego dnia, zauważa stojący tuż przy bramie
samochód nienależący do żadnego z sąsiadów. Ale ignoruje to z myślą, iż zapewne
do signiory Cavezzi przyjechała wnuczka.
Ale jednak nie. Na schodach prowadzących na czwarte piętro siedzi
Maxwell z bardzo znużoną miną. Na widok swojej narzeczonej – wszak zaręczyn
nigdy oficjalnie nie zerwali – podrywa się nagle i nim Alberetta jest w stanie
wydusić cokolwiek, on pyta:
– Możemy poważnie porozmawiać?
Zdziwiona Urugwajka jedynie przytakuje ruchem głowy i wpuszcza
mężczyznę do pustego mieszkania – Zlatan i tak wróci dopiero za jakieś trzy
godziny, a może i później, w zależności czy Materazziemu i Cruzowi znów zechce
się szlajać po pubach. Mancini nigdy tego nie pochwalał, ale z racji iż cała
trójka kolejnego dnia jest w pełni sprawna, nie odmawia im tej przyjemności.
Maxwell nawet nie rozgląda się po mieszkaniu, w którym gości drugi
raz. Szybko przechodzi do salonu i, usiadłszy na sofie, wskazuje miejsce obok
siebie brunetce. Alberetta Ibrahimović automatycznie siada obok niego.
– Obiecałaś, że sobie wszystko wyjaśnimy w Brazylii – zaczyna Maxwell
Andrade.
– Nie przyjechałeś, choć czekałam o tydzień dłużej – przerywa mu kobieta
rozżalonym tonem. Z jednej strony nie chce już wyciągać na wierzch spraw sprzed
trzech lat, lecz muszą sobie wreszcie wyjaśnić wszystkie wątpliwości.
– Miałem bilet w dłoniach, walizki były spakowane i czekały wraz ze
mną na wylot, ale dzień wcześniej zmarła Ava. Nie mogłem przyjechać do ciebie,
a organizacja pogrzebu w Brazylii, w tym przetransportowanie jej ciała do Belo
Horzonte zajęło mi dużo czasu. Po prostu nie mogłem przyjechać, a kiedy już mi
się udało wszystko zorganizować, ciebie nie było w domu!
– Nie wiedziałam… Zlatan nie powiedział ci, gdzie jestem?
– Nie wiedziałem, że Zlatan mógłby mieć cokolwiek wspólnego z twoim
zniknięciem. Nie miałem pojęcia, gdzie mógłbym cię szukać. A uwierz mi, że
poruszyłem niebo i ziemię, żeby cię znaleźć!
– Zlatan nie powiedział mi, że Ava nie żyje…
– Bo nie wiedział. Tydzień przed jej śmiercią pojechał do Szwecji na
wakacje i wrócił dopiero na początku sierpnia, starając się tak bardzo utrudnić
życie trenerowi, jak tylko potrafił. O Avie nie powiedziałem nikomu aż do
połowy stycznia; dowiedzieli się przypadkiem, bo spotkali jej lekarza gdzieś na
mieście. A właściwie Pienaar spotkał i rozgadał wszystkim. Nie powiedział ci
potem?
– Nie. Byłam wtedy w Lizbonie, a Zlatan często do mnie dzwonił. W maju
kupiłam dom w Turynie, a właściwie Zlatan kupił dom, który ja wybrałam i
urządziłam. Nawet się nie oświadczał, po prostu wiedzieliśmy oboje, że na
wakacje za niego wyjdę.
– Kiedy dokładnie?
– Siedemnasty sierpień dwa tysiące cztery, godzina osiemnasta
piętnaście, Urząd Stanu Cywilnego w Malmö. Była jedynie jego rodzina. Miesiąc
wcześniej sfinalizowali jego transfer do Juventusu i po ślubie od razu tam się
przeprowadziliśmy.
– Kiedy go spotkałem w marcu, jak Juve grało w Empoli, powiedział, że
ożenił się z Allegrą.
– Żona Del Pierro nazwała mnie jako pierwsza Allegrą. Jakoś z czasem
się to przyjęło. A Pauleta?
– Nie wiedziałem. Dla mnie była Giulią, córką klubowego lekarza
Empoli. Portugalski znała, bo jej matka była Portugalką, ale nie wspominała, że
nazywa się Pauleta.
– Nie wierzę, że nie wspomniała choćby o tym, że mieszkała w Porto.
– Mówiła. Ale ile jest Giulii, które mieszkały kiedyś w Porto? A o
tobie nigdy nie wspominała. Jej ojciec wspomniał raz o jakiejś przyjaciółce,
ale dla Giulii to był temat tabu.
– A potem się z nią przespałeś – wtrąca gorzko.
– Byłem pijany, nic nie pamiętam z tamtej nocy. Dla mnie ona nigdy się
nie wydarzyła, ale Giulia wpadła i musiałem się z nią ożenić. Nigdy jej nie
kochałem, Alberetto – dodaje, dotykając jej dłoń. Ona szybko ją zabiera, bojąc
się uczuć, jakie jego dotyk może obudzić.
– Bo zawsze kochałeś mnie… –
dopowiada ona bardziej do siebie niż do niego, lecz powoli znów zaczyna wierzyć
w te słowa. Maxwell ją kocha, zawsze ją kochał i nigdy nie przestanie.
– Zawsze kochałem ciebie – powtarza po niej bardzo cicho. Lecz tym
razem nie odważa się na powrót jej dotknąć, jakby była to zbrodnia wobec
Giulii. Mimo wyszystko zostanie ojcem dzieci Giulii i niczego nie może zmienić.
– Pauleta wie?
– Powiedziałem jej wszystko. Ale ona nie sprecyzowała, dlaczego cię
zostawiła. Nie wiedziała, że to akurat z tobą planowałem życie, nie miała
bladego pojęcia.
Alberetta Ibrahimović uśmiecha się pod nosem.
– Przeznaczenie wiedziało, co robi.
W końcu, po wielu latach samotności i tęsknoty Alberetta Cruz odważa
się oprzeć głowę na ramieniu Maxwella, jedynego mężczyzny, którego była zdolna
pokochać szczerze i bez przymusu, a ten natychmiast otacza ją ramieniem,
szepcząc:
– Wrócisz do mnie? Teraz już wszystko będzie tak, jak planowaliśmy,
prawda?
Kobieta ciężko wzdycha, po czym musnąwszy delikatnie jego wargi, znów
się odsuwa.
– Mogę cię kochać – zaczyna powoli, a serce pęka jej z żalu. – Mogę
chcieć z tobą być i mogę się na to zgodzić. Mogę to zrobić, bo przecież tak
miało być, nieprawdaż? Ale mogę też wtedy zranić Zlatana, Pauletę i wasze
dzieci. A rodzina, ale taka prawdziwa rodzina, jest najważniejsza. Ty już ją
masz, Pauleta niedługo rodzi, a ja i Zlatan w pewnym sensie… Dobrze mi z nim.
Kocham cię, Max, ale przy nim jestem pewna spokojnego jutra.
Andrade nieznacznie skina głową, a pięć minut później już po prostu
nie ma go w mieszkaniu państwa Ibrahimović. Tego dnia Alberetta
Cruz-Ibrahimović po raz kolejny bierze leki przeciwbólowe, nie mogąc opanować
innym sposobem płynących po policzkach łez.
Zlatanowi nigdy nie mówi o tej rozmowie, przez następny rok unikając
towarzystwa Maxa i jego żony. A po każdym spotkaniu z nimi faszeruje się
lekami, płacząc w poduszkę.
W grudniu dwa tysiące szóstego roku w szpitalu w Mediolanie Giulia
Pauleta Andrade rodzi bliźniaczki – Allegrę Amalię zwaną Frappe i Chiarę
Dominicę zwaną Moccą, dwie cudowne istotki posiadające czekoladowe tęczówki
Maxwella Scherrera Cabelino Andrade, który tamtego dnia obdarza ich matkę
nieszczerą, udawaną miłością, jaka rodzi się z wdzięczności i tęsknoty za
Alberettą. Kocha Giulię jedynie za to, że urodziła mu te dwie wspaniałe
dziewczynki.
W grudniu dwa tysiące szóstego roku w szpitalu w Mediolanie Alberetta
Cruz Alvetha-Ibrahmović dowiaduje się o złośliwym raku wątroby i szansie na
przeżycie może dwóch, trzech lat bez chemioterapii, na którą nie wyraża zgody.
I mimo nalegań swojego męża, wydaje na siebie wyrok; wyrok, którego wykonanie
odwlekało się od pamiętnego majowego dnia pięć lat wcześniej, a tamten dzień na
zawsze zaważył na jej życiu.
I jak wciąż
tęsknię za Tobą.
Tęsknię, bo męczy
mnie towarzystwo żon Jego przyjaciół. Męczy mnie północny akcent
rozbrzmiewający w śpiewnej włoszczyźnie wszystkich dookoła. Męczy mnie pogoda,
wahania temperatur, a nawet i zimowy śnieg.
Męczy mnie bycie Allegrą i uczenie się
kochania Go, choć nigdy nie przestałam kochać Ciebie. Nigdy nie przestanę, bo
nie będę do tego zdolna. Choćby świat się miał kończyć, choćby wszystko
obracało się w nicość, ja będę wciąż myślami przy Tobie, a jeśli Ty przetrwasz,
ja przetrwam wraz z Tobą, bo jesteś częścią mnie. Lecz jeśli wszystko obróci
się w nicość, a Ty wraz ze wszystkim, zaś ja pozostanę, będę wraz z Tobą tam,
gdzie się znajdziesz.
Nie umiałabym żyć
ze świadomością, iż Ciebie nie ma na tym świecie. Jesteś moim „wszystko”,
jesteś sensem tego nędznego żywota, jaki wiodę u Jego boku tutaj, w Turynie.
Rok
2007.
Zlatan Ibrahimović przez wiele długich tygodni nie potrafił pogodzić
się z myślą, iż jego żona, jego cudowna Allegra, na potęgę ćpa proszki
przeciwbólowe. Tego przeklętego nowotworu dorobiła się w cztery miesiące od
przyjazdu do Mediolanu, od spotkania Maxwella i Paulety, nagminnie faszerując
się mieszkanką leków przeciwbólowych, nasennych i uspokajających. Niekiedy
nawet brała antydepresanty, lecz te otumaniały ją doszczętnie, więc dość szybko
się z nimi pożegnała.
A Zlatan obserwował to i akceptował, nie potrafiąc się sprzeciwić.
Wszak był jej nagrodą pocieszenia, jej wynagrodzeniem za niespełnione marzenia,
jakie snuła z Maxwellem w Vila Velha lata temu. Na zawsze, do jej końca
pozostanie nagrodą pocieszenia, z czym powoli się godzi. Alberetta będzie
kochała jedynie Maxwella, co Zlatan – zakochany przecież w swej cudownej żonie
na zabój – musi zaakceptować. I akceptuje nawet widok Allegry połykającej o
wiele za dużo tabletek o poranku.
Akceptuje też jej brak zgody na chemioterapię. Jakkolwiek jest to
przykry prezent na święta – o jej nowotworze dowiadują się na dzień przed
wylotem do Szwecji na rodzinne obchody Świąt Bożego Narodzenia – Ibrahimović po
prostu rozumie. Alberetta Cruz już raz chciała odebrać sobie życie, już była
oswojona ze śmiercią, kiedy stanęła po raz pierwszy w drzwiach jego mieszkania
w Amsterdamie.
To smutny fakt, z którym jej mąż nie może walczyć. Nie walczy też z
Alberettą, gdy ta w połowie marca mija się z nim na korytarzu, targając dwie
duże torby.
– Gdzie jedziesz? – pyta po prostu, ucałowawszy jej policzek. Allegra
delikatnie wzdycha.
– Do Turynu, muszę pobyć sama ze sobą – odpiera, znikając za drzwiami.
Zlatan Ibrahimović, najwspanialszy mąż, jaki kiedykolwiek mógł się
trafić większości kobiet, przez następne tygodnie nawet słowem nie wspomina o
swojej żonie na treningach, zaś o jej chorobie nie mówi nawet najbliższym –
jedynie on, Alberetta i Malena wiedzą, iż brunetka niedługo umrze.
Nie dziwi też Zlatana, iż w dwa tygodnie po wyjeździe Allegry Maxwell
Andrade nie pojawia się na treningu w ogóle, zaś Maicon długo coś szepcze
klubowemu lekarzowi, który potem podaje do informacji publicznej, iż
brazylijski obrońca zapadł na zapalenie płuc.
Ale Zlatan swoje wie, lecz nie chce nawet protestować zaistniałej
sytuacji. Miłość Allegry utracił w chwili, kiedy ta znów ujrzała Maxa, i już
nigdy jej nie odzyska.
To Malena powiedziała mu, gdzie jej Alberetta. Lub też Allegra, jak
sama Lenny ją nazwała. I to Malena Materazzi nakazała mu wsiąść w pociąg i
pojechać do Turynu, aby nareszcie mogło spełnić się to, co przeznaczyli sobie
wiele lat wcześniej.
Malena Materazzi powiedziała mu wszystko oprócz jednego. Nie
wspomniała ani słowem o stanie zdrowia Alberetty, która w chwili otwarcia drzwi
domu w Turynie jest niezdrowo blada i prawie słania się na nogach. Maxwell bez
słowa bierze ją w ramiona, szepcząc przy tym:
– Teraz mnie stąd nie wygonisz. Zostawiłem ją, bo chcę być z tobą.
– Bo mnie kochasz – wyszeptuje cicho brunetka, ufnie oddając się jego
ramionom. Nie miała siły do życia przez ostatnie tygodnie, lecz przy Maxwellu
na pewno się ułoży. Zostały jej jeszcze ponad dwa lata życia – tak deklarowało
całe stowarzyszenie mediolańskich onkologów – i chce spędzić ten czas z
miłością swojego życia. Teraz nawet nie widzi sensu do dalszej walki ze swoimi
uczuciami, z Maxem i Przeznaczeniem.
– Bo zawsze będę cię kochał ponad wszystko – dopowiada Maxwell,
rozglądając się po jasnym salonie domu w Turynie. Alberetta zdążyła wszystko
wysprzątać i mniej więc na nowo się tutaj urządzić, więc pomieszczenie jest
całkiem przytulne. Na kilka najbliższych dni powinno wystarczyć, a potem wrócą
do Mediolanu i Maxwell znajdzie im jakiś nieduży lokal w okolicy miasta.
Ułożywszy drobną sylwetkę ukochanej na sofie, Maxwell siada na
podłodze tuż obok, wciąż ściskając jej dłoń w swojej.
– Jesteś blada, kochanie – stwierdza, błądząc wzrokiem po jej twarzy.
Alberetta ma przymknięte powieki i nie oddycha jej się najlżej.
– To przeziębienie, nic groźnego, już przechodzi – odpiera, obracając
się na bok, aby móc patrzeć wprost w utęsknione ciemne tęczówki brazylijskiego
obrońcy Internazzionale. Andrade delikatnie muska dłonią jej policzek, na co
ona się jedynie uśmiecha. – Kocham cię – wyszeptuje wreszcie.
– Czekałem na te słowa od lat, ale było warto – odpiera piłkarz,
rozbawiając Alberettę. – Mam twoją książkę.
Tym razem to Urugwajka nieznacznie się uśmiecha, starając się wcale
nie myśleć o następstwach dzisiejszych wydarzeń. Bo cokolwiek się stanie, przez
to Pauleta znienawidzi ją jeszcze bardziej, a Zlatan po jej śmierci zostanie ze
złamanym sercem. O Maxwellu – nieświadomym choroby i mającym nie dowiedzieć się
o niej przedwcześnie – nie wspominając. Kazałby jej wziąć chemię, zaś ona nie
umiałaby mu odmówić i zrobiłaby to, nienawidząc całego świata i cierpiąc w
milczeniu. A potem nastąpiłby nawrót choroby i cały cykl zacząłby się od nowa.
I tak w kółko aż to śmierci.
Czy nie łatwiej będzie od razu się poddać? Po co walczyć, jeśli i tak
przyjdzie jej odejść?
– Zostawiłam ci ją ze wskazówkami – wyszeptuje.
– Niczego nie znalazłem. A szukałem w niej jakiegokolwiek znaku przez
całe lata.
– Wiem. Bo nie mogłeś znaleźć znaku w książce. Książka była wskazówką,
ona i list.
Maxwell przełyka głośno ślinę.
– List? – powtarza słabo.
Brunetka wstaje z sofy i siada obok niego na podłodze, wtulając się w
jego tors.
– Kochany, sama już nie wiem, co
o tym myśleć – zaczyna powoli prawie dwudziestodwuletnia Alberetta Cruz,
odzyskawszy nareszcie sens swojego życia. Lecz jej głos jest cichy i nie brzmi
tak, jak brzmieć powinien głos zdrowej i silnej kobiety. – Nie było cię; wciąż cię nie ma przy mnie, tutaj, w Vila Velha. A
mieliśmy sobie wszystko wyjaśnić, a mieliśmy brać ślub i być na zawsze razem.
Czekam na ciebie, będę zawsze czekać, lecz nie wiem nawet, czy uda ci się mnie
odnaleźć. Ale ja będę czekać, bo cię kocham. Nigdy nie przestanę cię kochać,
jakkolwiek bardzo bym się starała. Max, najdroższy, wybacz, że uciekam – bo
właśnie to robię, uciekam od ciebie. Ale ja już dłużej nie umiem tutaj być. Nie
bez ciebie, zaś ciebie nie ma. Bardzo cię kocham, twoja na zawsze, Alberetta
– cytuje, splatając ich dłonie. Maxwell, wyraźnie wzruszony, składa pocałunek
na każdym jej palcu, starając się udowodnić, jak bardzo ją kocha.
A potem bierze ją w ramiona i po raz drugi w swoim życiu obcałowuje
każdy centymetr jej ciała, dziś już dojrzalszego, ale też chudszego niż sześć
lat temu. Po raz drugi w życiu Alberetta Cruz oddaje się mężczyźnie, którego
kochała, kocha i będzie kochała bez względu na wszystko.
A umierając, zabierze ze sobą jego serce i jego miłość, nie chcąc
wcale zniszczyć psychiki dwudziestopięcioletniego mężczyzny, dla którego wciąż
jest nastolatką poznaną na plaży w Vila Velha.
Rano Maxwella nie ma. Nie budzi się w jego ramionach, choć jego zapach
roznosi się nad łóżkiem.
Przez głowę Alberetty przebiega myśl, jakoby miałby być to jedynie
sen, jedynie wytwór jej wyobraźni, która za Maxwellem Andrade tęskni nieubłaganie.
Lecz kiedy z kuchni dobiega ją brzdęk tłuczonego szkła i portugalskie
przekleństwo, uśmiecha się delikatnie, bo on naprawdę tutaj jest. Naprawdę wciąż ją kocha. Naprawdę zostawił dla
niej żonę i dwoje małych dzieci, z którymi powinien być. Zaś Alberetta Cruz
powinna go do nich bezwzględnie odesłać, lecz nie umie tego zrobić. Nie
potrafi, bo czekała na jego powrót przez ostatnie sześć lat i dopiero po
upływie tego długiego okresu czasu może spokojnie przytulić się do niego i
wyszeptać, jak bardzo go kocha.
Myśląc o swoich uczuciach względem tego Brazylijczyka, wstaje z łóżka
i wkłada na siebie jego pozostawioną w sypialni bluzę. Jest zdecydowanie za
duża, lecz to nie ma znaczenia. Najważniejsze, że pachnie nim.
Wszedłszy do kuchni, spostrzega, jak Maxwell nieudolnie próbuje
przygotować jej śniadanie bez zbytniego hałasu.
– Dzień dobry, kochanie – odzywa się brunetka, przytulając się do jego
pleców. Andrade odwraca głowę i cmoka ją w policzek.
– Witaj, słońce. Zrobiłem ci śniadanie, co prawda wyszło, jak wyszło,
ale muszę lecieć na pociąg do Mediolanu, bo mam trening za godzinę.
– Nie dojedziesz do Mediolanu w godzinę, nie wspominając o dotarciu na
trening – oznajmia Alberetta, wciąż obejmując go w pasie. Maxwell parska
śmiechem i, uznawszy argument ukochanej za właściwy, sięga po leżącą na blacie
komórkę.
– Andrade, cioto, czekam u ciebie pod domem. Giulia nie ma pojęcia,
gdzie jesteś, a Mocca ma kolki i twoja żona panikuje – wita go raport w
wykonaniu Maicona. No jasne, bo spełnieniem marzeń Maxwella Andrade było
dowiedzieć się, że jedna z bliźniaczek ma kolki, kiedy u jego boku nareszcie
jest Alberetta.
– Maicon, powiedz Manciniemu, że jestem chory. Przeziębienie, grypa,
zapalenie migdałków… Cokolwiek. Wymyśl coś porządnego – Brazylijczyk subtelnie
ignoruje napomknięcie o żonie.
– Gdzie jesteś? – jego rodak w lot łapie grę, w którą został właśnie
uwikłany.
– Turyn. Wrócę za… Nie wiem.
– Wkręcę im zapalenie płuc. Ale musisz to jeszcze wytłumaczyć
sensownie lekarzowi, a za tydzień masz być w Mediolanie i to cudownie
uzdrowiony. Co powiedzieć Giulii?
Alberetta składa na szyi swojego narzeczonego kilka pocałunków, które
całkowicie go rozkojarzają.
– Pieprzę to, Maicon. Ufam ci i… Dzięki – dodaje, powoli kończąc
rozmowę.
– Pozdrów ją ode mnie i wiedz, że życzę wam szczęścia na nowej drodze
życia – odpiera Maicon, po czym się rozłącza.
– Słyszałaś, kocie? – pytanie jest raczej retoryczne, bo Alberetta
zamiast odpowiedzi, wpija się w jego ust smakujące poranną kawą.
I cały tydzień mija na namiętności, na wzajemnym upewnianiu się o
łączącym ich uczuciu i snuciu bezsensownych rozważań. Ale nawet one mają w
sobie pewną dawkę nadziei, dzięki której Alberetta Cruz znów ma siłę, lecz
nadal nie chce nawet podświadomie zgodzić się na chemioterapię.
I tak umrze.
– Rozwiodę się.
Kiedy to oznajmia, leżą przytuleni na łóżku, a za oknami Turyn powoli
cichnie.
– Dla mnie?
– Dla ciebie.
– Jaki to ma sens?
– Rozwiodę się z Giulią, bo kocham tylko ciebie i to z tobą chcę być.
– Zranisz tym Pauletę i dziewczynki.
– Są za małe, by zrozumieć.
– Niemowlęta wyczuwają o wiele więcej, niż nam się wydaje.
– Allegra i Chiara mają zaledwie po trzy miesiące.
– To Pauleta wymyśliła im te dziwne skróty?
– Tak, niestety tak. Frappe to Allegra Amalia, a Mocca naprawdę nazywa
się Chiara Dominica.
– Obie powinny mieć ojca.
– Ja się na niego nie nadaję, dobrze zdajemy sobie oboje z tego
sprawę, kochanie. Giulia wychowa je lepiej beze mnie.
– Rozwiedziesz się dla mnie i pozbawisz dziewczynki ojca, a Pauletę
męża.
– Zabezpieczę ją na przyszłość. Ale nie kocham jej tak bardzo, jak
kocham ciebie.
– Ale ją kochasz?
– Jako matkę moich dzieci. A ty kochasz Zlatana?
– Zawsze wydawało mi się, że w jakimś stopniu odwzajemniam jego
uczucie. Ale wróciłeś do mnie i wszystko szlag trafił.
– Zostawisz go?
– Dlaczego?
– Żeby być ze mną. Obiecałem ci wspólną przyszłość, chcę tę obietnicę
spełnić.
– Rozwiodę się ze Zlatanem, jeśli…
– Jeśli co?
– Wiesz, co mam na myśli.
– Tak. Weźmiemy ślub, uczynię cię moją żoną i najszczęśliwszą kobietą
na świecie. Tylko musisz tego chcieć.
– Chcę.
– Jaki jest Zlatan?
– To twój przyjaciel, znasz go.
– Nie w tym sensie.
– A w jakim?
– Jaki jest dla ciebie?
– Naiwny… Akceptuje mnie ze wszystkimi wadami i nie chce, bym się
zmieniała. Jest zakochany w złudzeniu, jakie sobie stworzył.
– A ty jesteś w nim zakochana?
– Nie. Nigdy nie byłam. Jaka jest Pauleta?
– Jaka jest Giulia?
– Tak.
– Oschła. Zamknęła się w świecie bliźniaczek, chyba jest świadoma
błędu, jaki popełniliśmy.
– Jesteś w niej zakochany?
– Jestem zakochany tylko w tobie i nikt nigdy nie zajmie w moim sercu
miejsca, które należy do ciebie.
– Chciałabym stąd wyjechać.
– Dokąd?
– Gdziekolwiek. Do Urugwaju, do Brazylii, do Londynu, do Mediolanu…
Byleby nie być już w Turynie.
– Dlaczego?
– Bo to miasto jest złe dla nas. Bo mam dość wspomnień, jakie się we
mnie budzą każdego poranka.
– Co wspominasz?
– Każdy dzień bez ciebie, każdy poranek, gdy budząc się, nie mogłam
znaleźć ciebie przy swoim boku.
– I co z tym robiłaś?
– Nic.
– Dlaczego?
– Bo nie miałam siły.
– Kupię nam mieszkanie.
– Zwariowałeś?
– Czemu tak uważasz?
– Bo mamy rodziny!
– Rozwiodę się, ty się rozwiedziesz, przecież już o tym rozmawialiśmy.
– Maxwell…
– Boisz się.
– Boję się.
– To nic. Gdzie chciałabyś mieszkać? Centrum Mediolanu, czy może jakaś
wiocha pod miastem?
– Ufam ci. Cokolwiek zrobisz, będzie idealnie, bo będę z tobą.
– Chciałabym już stąd wyjechać. Ale nie do Mediolanu. Chciałabym
pojechać z tobą gdzieś daleko, gdzie będziemy anonimowymi turystami, gdzie
będziemy tylko my dwoje i nikt więcej.
– W Mediolanie będziemy we dwoje. Ty i ja. Nikt więcej.
– Znalazłeś już dom dla nas?
– Tak, kochanie. Za miastem, niewielka parterówka. Jeśli ci się nie
spodoba, wynajmiemy na kilka dni pokój w hotelu i poszukamy czegoś lepszego.
– Na pewno będzie idealna. Więc kiedy wyjeżdżamy z Turynu?
– Jutro o piętnastej rusza nasz pociąg. Noc spędzimy w naszym nowym
gniazdku.
– Cabelino…?
– Mhm?
– Kocham cię z każdym dniem coraz mocniej…
– Ja ciebie też.
– … Ale to absurdalne, bo nie można kochać mocniej, niż kochałam cię w
Brazylii.
– Widocznie można, kocie. Ja ciebie też kocham z każdym dniem coraz
mocniej.
– Masz moją książkę?
– Czemu pytasz?
– Nie wiem. Tak jakoś o niej pomyślałam.
– Mam ją. W domu, w Vila Velha.
– Pojedziemy do domu?
– Do Vila Velha?
– Tam jest nasz dom, tam się poznaliśmy.
– W czerwcu. Spędzimy tam naszą rocznicę. Już szóstą, dobrze liczę?
– To zależy jak liczysz. Ale tak, to będzie nasza szósta rocznica.
Przez cały pobyt w Turynie Maxwell nawet nie domyśla się, że niewiele
jeszcze czasu pozostało im jako parze. Wszak nie pytał o leki; nie pytał, bo
Alberetta niczego przez tydzień nie brała. Obiecywała mu, że nie weźmie, a on
jej ufa.
Przyglądając się swojej narzeczonej i bawiąc się kilkoma kosmykami,
jakie wymsknęły się z jej francuskiego warkocza, Maxwell nie może się nie
uśmiechnąć. Jego najcudowniejsza Alberetta zasnęła w dziesięć minut po
wyruszeniu pociągu ze stacji w Turynie i nie obudziła się do tej chwili, a
dosłownie za kilka minut ów pociąg zatrzyma się nareszcie w Mediolanie. Wysiądą
z niego razem, trzymając się za ręce, i wsiądą do pierwszej taksówki, a ta
zawiedzie ich do nowego domu. Przez następne dni Alberetta będzie z entuzjazmem
meblować nowe gniazdko, zaś Max ostatecznie rozmówi się z Giulią i wniesie
pozew o rozwód. Ona prawdopodobnie zrobi to samo, załatwiając sprawę ze
Zlatanem najbardziej polubownie, jak tylko to możliwe.
A potem, już gdy będą znów wolni, pojadą do Vila Velha i wezmą tam
ślub, który obiecali sobie tak dawno temu. I będą tak cholernie szczęśliwi.
W końcu delikatnie wplata owe zagubione kosmyki w hebanowy warkocz
Alberetty, stwierdzając przy tym, że wciąż ma w sobie urok szesnastolatki, choć
za miesiąc skończy już dwadzieścia dwa lata. Nadal ma naturalne rumieńce, ten
sam uśmiech, o radosnych iskierkach w oczach nie wspominając. Wygląda kropka w
kropkę tak jak w dniu, kiedy Maxwell oświadczył jej się, trzymając jej drżące
ciało w ramionach i kochając ją całym sobą ponad granice możliwości.
Dziś, znów w jego ramionach, odzyskała cały swój urok, całe szczęście,
którego jej oczy nie wyrażały w tamtym roku podczas sobotniej imprezy, kiedy to
miał okazję ujrzeć ją z bliska po raz pierwszy od pięciu lat. Obecna Alberetta
wcale nie przypomina tamtej Alberetty, która kazała mu odejść do Paulety w
kilka dni po pamiętnym przyjęciu.
Teraz go nie podrzuciła. Skąd taka zmiana po ponad pół roku?
Zapewne Maxwell Andrade zacząłby się nad tym zastanawiać, gdyby nie
fakt, iż pociąg powoli zaczyna hamować, a za oknami krajobraz wskazuje na coraz
bliższą stację kolejową.
– Alberetto – zaczyna cicho, musnąwszy ustami jej policzek. –
Kochanie, jesteśmy w Mediolanie.
Kobieta ziewa przeciągle, otwierając wpierw jedno oko, a dopiero po
kilku sekundach drugie.
– Z-zasnęłam? – pyta, ziewając przy tym po raz kolejny. Maxwell cicho
chichocze, ucałowawszy ją.
– Tak, słońce. Ale zaraz będziemy w domu i będziesz mogła znów się
położyć.
– Już się wyspałam – odpiera, uśmiechając się do niego. Mężczyzna
odwzajemnia uśmiech, pomagając przy tym jej wstać, co zajmuje im kilka minut.
Milcząc, obejmuje ukochaną wolną ręką i razem udają się w stronę wyjścia z
wagonu.
Peron dworca na obrzeżach miasta jest praktycznie pusty, zaś oni są
jedynymi wysiadającymi tam ludźmi. Maxwell składa nieśmiały pocałunek na skroni
swojej narzeczonej, poprawiając przy tym zawiązany pod jej szyją szal – niby
jest już kwiecień, ale to nie zmienia faktu, iż pogoda nie rozpieszcza – i
wtedy zauważa znajomy uśmiech. Nie Giulia, nie Zlatan, a Maicon we własnej
osobie postanowił przywitać rodaka i jego narzeczoną w Mediolanie.
– Kochanie, Maicon po nas przyjechał – szepcze wprost do jej ucha,
uśmiechając się przy tym do przyjaciela. Brunetka nieprzytomnie, wciąż będąc w
stanie półsnu rozgląda się po peronie, ale obraz jest nieostry. Bez zastanowienia
przymyka powieki, zaufawszy oplatającym jej ciało ręką Maxa. On na pewno nie
dopuści, aby cokolwiek złego jej się stało. Nie wie o chorobie, ma się nie
dowiedzieć do chwili, kiedy nie będzie innego wyjścia niż wyjawienie wszystkich
sekretów, więc senności nie może zrzucić na karb nowotworu. Poza tym jest za
wcześnie, lekarz twierdził, iż przed Alberettą jeszcze dwa lata życia na
pełnych obrotach, a potem może zacząć się najgorsze.
Lecz na pewno nie teraz; jeszcze jest za wcześnie.
Maxwell całuje swoją narzeczoną w skroń, podchodząc do Maicona.
– Fajnie, że jesteś – zaczyna rozmowę w dość nieśmiały sposób, nie
mogąc spojrzeć przyjacielowi w oczy. Naprawdę próbuje to zrobić, ale
świadomość, iż Maicon i jego żona bardzo dobrze zapoznali się z Giulią,
uniemożliwia mu to.
– Tak, też się cieszę, że widzę was całych i zdrowych. To jest… –
przerywa, dopiero przyjrzawszy się towarzyszce Maxwella. Podejrzewał go o
romans z każdą, ale nie ze śliczną Allegrą Ibrahimović, centrum wszechświata
Zlatana i jedyną osobą, wobec której potrafił opanować swój niepokorny
charakter. Albo też przed nią po prostu nie grał twardego mężczyzny, będąc
jedynie sobą.
– Alberetta Cruz, narzeczona Maxa – odpiera dziewczyna, rozkosznie
ziewnąwszy, kiedy szatyn pociera dłonią jej ramię. Widząc jeszcze większe
zdziwienie w oczach przyjaciela, Andrade jedynie ukradkiem wzdycha, obiecując
późniejsze wyjaśnienia. – Maicon, możesz nas zawieść do domu? Jestem troszkę
zmęczona, a wy macie trening, prawda?
Obaj Brazylijczycy skinają głowami, zaś Maicon wskazuje dłonią drogą
do własnego samochodu. Wszak teraz nie wypada o cokolwiek wypytywać, jeśli
wyjaśnienia dostanie za kilkadziesiąt minut, kiedy już Allegry Ibrahimović –
albo też Alberetty Cruz, kimkolwiek ona tak naprawdę jest – nie będzie już przy
nich.
– … I tak wyszło – kończy Maxwell, kiedy Maicon parkuje swoje auto tuż
przed ośrodkiem treningowym. – Wszystko jest załatwione tak, jakbym był przez
ostatni tydzień poważnie chory? – upewnia się jeszcze, roztrzepawszy dłonią
znów za długie włosy.
– Przecież sam rozmawiałeś z lekarzem. Tylko po pierwsze: Zlatan może
się na ciebie złowieszczo gapić; a po drugie: Giulia oczekuje jakichkolwiek
wyjaśnień.
Maxwell parska z ironią, po raz pierwszy tego dnia przypominając sobie
o żonie i córeczkach. Przy Alberetcie wszystko wydawało się jednak odrobinę
prostsze, niż kilka minut przed ostateczną konfrontacją ze Zlatanem.
– Zlatan to nie problem, a Giulia… Jakoś to załatwię w tym tygodniu.
Alessia spędza z nią dużo czasu?
– Przecież wiesz, jaka jest moja żona – w głosie Maicona pobrzmiewa
duża dawka sarkazmu, jakby żałował ślubu z niegdyś naprawdę uroczą Alessią,
matką trójki swoich dzieci. – Szukała od dawna ofiary, którą mogłaby się
zaopiekować, a kiedy wreszcie ją znalazła w postaci twojej małżonki, nie
odpuści tak łatwo.
– Świetnie, przynajmniej obie będą miały jakieś zajęcie. Potrzebuję
jeszcze dobrego adwokata… I Alberetta też.
Maicon skina głową, stwierdzając:
– Załatwi się. Zanetti będzie jakiegoś znał, a jak nie Zanetti, to się
zapyta Cruza albo Materazziego.
– Malena Materazzi przyjaźni się blisko z Alberettą, więc to mamy z
głowy. Coś jeszcze…?
– Trening, Max – przypomina mu, chichocząc głupio. – A wraz z nim
konfrontacja z Ibrą.
Maxwell bierze głęboki wdech i, szepnąwszy, że sobie poradzi, z
uśmiechem na ustach wchodzi do szatni. Zlatan nie wygląda bynajmniej na
przybitego, zaśmiewając się z jakiś dowcipów Materazziego. Na widok dawnego
przyjaciela, którego narzeczona przez złośliwość Losu została jego żoną,
rozpromienia się i z uśmiechem podchodzi uścisnąć domniemaną ofiarę zapalenia
płuc.
– Dobrze wyglądasz, Max – zauważa z tajemniczym błyskiem w oku.
– Dzięki – odpiera na to odrobinę zażenowany zaistniałą sytuacją
Brazylijczyk. W końcu odbił Zlatanowi żonę, choć żona Zlatana miała być jego
własną małżonką.
Co za pogmatwana sytuacja.
– Legra była w Turynie? – pyta o wiele ciszej, nie bez subtelnej nutki
złośliwości, której nie umie powstrzymać. Mięśnie Maxwella natychmiast tracą
zdolność do wykonania jakiegokolwiek ruchu. – Mówiła, że tam będzie, bo musi
się pozbierać. Rozmawiałem z Giulią i powiedziała mi szczerze, że wcale nie
byłeś chory, ale ja nie będę się o to gniewał. Tylko mam jedną prośbę: nie zrań
Legry, zrób z niej szczęśliwą kobietę i nie pozwól, aby przez strach odeszła.
Ja wam nie jestem wrogiem, ba, akceptuję wszystko i nie mam ci za złe – ciągnie
cichym głosem, prowadząc dawnego przyjaciela w stronę wcześniej zajmowanego
miejsca, gdzie z pasją oddaje się wiązaniu korków. Maxwell po kilku chwilach
dołącza do niego, zadając proste i dziwne zarazem pytanie:
– Dlaczego to akceptujesz?
Rosły Szwed parska ironicznym
śmiechem.
– To oczywiste. Obiecałem jej, że nigdy nie będę jej blokował, że
zaakceptuję każdą decyzję, a poza tym… Ja ją kocham. Mogą mówić wiele złych rzeczy
na mój temat, mogą mówić, że jestem chamski i egoistyczny, ale to nie zmieni
faktu, jaki byłem dla kobiety, która zawładnęła moim światem. I twoim, tak przy
okazji. Miłość jest jak los na loterii; nie wygrasz, dopóki go nie kupisz,
święcie przekonany, że to tylko strata pieniędzy, a potem i tak go wyrzucisz,
bo był jedynie zbędnym papierem wśród dziesiątek jemu podobnych, będących
liścikami, rachunkami i listami zakupów. Ale potem, wiele dni później,
wieczorem w zaciszu własnego domu oglądasz wyniki losowania i nagle zdajesz
sobie sprawę, że ten zadrukowany kilkoma cyframi skrawek kartki był twoim
szczęściem, lecz ty go wyrzuciłeś, myląc z rzeczami nieistotnymi. Z miłością
jest tak samo – nie zauważamy jej, skupiając się na codzienności, a kiedy dociera
do nas, że kogoś kochaliśmy, zaś on kochał nas, zwykle jest już po wszystkim.
Maxwell zauważa dziwne spojrzenia czterech, czy pięciu ciekawskich
niemających lepszego zajęcia od podsłuchiwania, lecz ignoruje je zdziwiony
nagłym wywodem zwykle mrukliwego Szweda.
– Zmieniłeś profesję? – ironizuje. Zlatan uśmiecha się tajemniczo.
– Zawsze miałem w sobie coś z filozofa – rzuca na odchodnym,
zostawiając Maxwella Andrade samego sobie ze spokojną analizą słów napastnika.
– Kochasz mnie, Maxwell?
Alberetta zadaje to pytanie o piątej po południu, spokojnie leżąc z
głową na nogach swojego narzeczonego, oglądając przy tym jakiś denny,
brazylijski serial na kanale romansów.
– Consuela i tak zostawi Victora Manuela dla ogrodnika – dodaje
znudzona. – Widziałam ten chłam cztery, albo pięć razy, kiedy byłam w Vila
Velha.
– Dlaczego znów wątpisz w moje uczucia względem siebie? Jeśli chcesz,
przełączymy, bo i mnie to nudzi.
– Zostaw. Chłam, ale lepszy od włoskiego chłamu, a tego jest tutaj na
pęczki. Nie wątpię, po prostu się upewniam.
– Kocham cię, Alberetto. Kocham cię jak szalony; kocham cię, jak tylko
można kochać kobietę. I wiem, że wątpisz. A Zlatan powiedział mi dziś, abym
nigdy nie dopuścił, byś się bała.
– Rozmawiałeś ze Zlatanem?
– Tak. Stwierdził, że wszystko akceptuje i nie ma z tym problemu. A
Maicon na zapas znalazł dla ciebie dobrego adwokata.
– Tobie będzie potrzebny bardziej. Zlatan da mi rozwód na
najkorzystniejszych dla nas obojga warunkach.
– Dla mnie też ma adwokata. Alessia już się podobno zarzekała, że w
imieniu Giulii postara się, abym się nacierpiał za rozwód.
– Pauleta na to nie pozwoli.
– Bo?
– Bo to Pauleta. Ona nie lubi konfliktów. Byłeś dziś u dziewczynek?
– Jutro je odwiedzę, dziś chciałem już być przy tobie.
– Na pewno to zrobisz?
– Obiecuję.
– Pamiętaj, że Allegra i Chiara potrzebują ojca, a ja nie mam
sumienia, aby im cię odebrać. Najpierw one, dopiero potem możesz skupiać się na
mnie. One będą z tobą nawet wtedy, kiedy mnie już nie będzie, Max.
– To jest jakaś aluzja do czegoś?
– Nie, kochanie – obejmuje jego szyję i składa krótki, czuły pocałunek
na wargach mężczyzny. – Oczywiście, że nie. Ale mówię to, abyś zrozumiał powagę
sytuacji. Możesz nie kochać Paulety, możesz z nią nawet się nie spotykać, ale
musisz mieć kontakt z dziewczynkami. Mnie ojciec miał w poważaniu i widzisz,
jak skończyłam? – w ostatnich słowach pobrzmiewa już nutka lekkiej ironii
mająca na celu podrażnienie się z ukochanym. – W ramionach jakiegoś piłkarza w
Europie, do tego cztery lata starszego, zamiast zostać żoną szanowanego w
Montevideo dentysty i w wieku dwudziestu lat urządzić sobie własny pogrzeb w
kuchennym zaciszu.
Robi dobry uśmiech do złej gry, w myślach modląc się jedynie, aby
Maxwell Andrade nie zrozumiał żadnej z subtelnych aluzji dotyczących nieuchronnie
zbliżającego się końca.
Giulia Pauleta Andrade w spokoju przyjmuje do siebie słowa męża
nieukrywającego nawet szczegółów swojego romansu. Wiedziała, że prędzej czy
później doszłoby do tego, więc, chcąc nie chcąc, po prostu wyraża zgodę na
rozwód pod warunkiem, iż Mocca i Frappe zostaną pod jej opieką.
– To moje córki. Twoje też, ale z całym szacunkiem i sympatią, jaką
zawsze będę darzyć Alberettę, nie chcę, aby to ona miała decydować o Mocce i
Frappe. Nie będę broniła wam rodzinnych spotkań, ależ proszę bardzo, prędzej
czy później Alberetta i tak weszłaby do naszego życia, ale po prostu chcę mieć
dziewczynki przy sobie. Ona nigdy nie będzie ich kochała tak jak ja –
usprawiedliwia swoje żądanie Włoszka. Maxwell skina głową.
– Jeszcze coś?
Giulia przez kilka minut w milczeniu przygląda się z czułym uśmiechem
na twarzy dwóm małym dziewczynkom śpiącym na huśtawce ogrodowej ustawionej na
tarasie domu państwa Andrade. Ten jest o wiele większy od parterówki zakupionej
dla Alberetty i położony w zdecydowanie lepszej dzielnicy.
– Dom jest twój – stwierdza nagle. – Nie potrzebuję go. I chciałbym,
abyś nie przeprowadzała się do Empoli, czy Catanzaro. Chciałbym móc zabierać
dziewczynki na weekend bez żadnych problemów.
– Nie myślałam jeszcze o jakiejkolwiek przeprowadzce. Ale raczej
zostanę w Mediolanie. Jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym ustalić przed
ingerencją sądu. Jeśli zmienisz klub, co wtedy?
– W jakim sensie?
– Wejdźmy w czystą teorię. Dostajesz ofertę z… Anglii, którą chcesz
przyjąć, a ona cię do tego jeszcze bardziej namawia. Co ze mną i dziewczynkami?
– To zależy. Są głównie pod twoją opieką, ale nie ukrywam, że jeśli
taka sytuacja miałaby miejsce, wolałbym, abyś zamieszkała gdzieś bliżej mnie.
Czysto teoretyzując, prawdopodobnie spotkalibyśmy się we troje i omówili
wszystkie plusy i minusy, podejmując decyzję.
Giulia Andrade skina twierdząco głową na znak, iż rozumie.
– Maxwell?
– Coś jeszcze?
– To, że małżeństwo z nas beznadziejne, nie znaczy, że nie możemy być
przyjaciółmi?
– Jesteśmy nimi, Giulio. Zawsze nimi będziemy. I zawsze będą nas
łączyć dziewczynki.
Kiedy po rozmowie z Giulią – przebiegła o wiele lepiej, niż się
spodziewał – Maxwell Scherrer Cabelino Andrade wraca do domu, humor mu doprawdy
dopisuje. Jeszcze tylko kilka tygodni i będą mogli z Alberettą wziąć ślub
dokładnie w szóstą rocznicę swojego poznania. Aż cztery lata dłużej musieli na
siebie czekać, ale oboje doskonale wiedzą, iż było warto. Miłość między nimi
kwitnie, nabierając wraz z każdym dniem na sile. Jeśli dawno, dawno temu oboje
myśleli, że nie można obdarzyć siebie jeszcze większym i mocniejszym uczuciem,
teraz już wiedzą, w jak wielkim błędzie byli.
Wszak miłość nie ma granic, jest niczym gumowa linka, którą można
rozciągać bez ryzyka zerwania. Może się napinać coraz bardziej i bardziej, lecz
nie pęknie, a kiedy wypuścimy ją z dłoni, wróci do pierwotnej formy, odkształci
się ponownie, dając nam kolejną szansę na naciągnięcie jej. Miłość to taka
linka pozwalająca nam po każdej burzy w naszym życiu, po każdej mniejszej lub
większej kłótni powrócić do spokojnego życia u boku najdroższej nam osoby.
Wchodząc do niewielkiego domu na obrzeżach Mediolanu, ciemnowłosy
Brazylijczyk nie może przestać się uśmiechać. Nawet niezdrowa cisza, jak go
owiewa po otwarciu drzwi, nie budzi żadnych obaw. Wraz z nią pojawia się zapach
ciepłego jeszcze, świeżo wyciągniętego z piekarnika ciasta, który zaprowadza go
do pustej kuchni. A obok okrągłego, czekoladowego torciku leży karteczka.
Obdarzywszy ją przelotnym spojrzeniem, Maxwell nagle zatrzymuje w połowie drogi
dłoń zmierzającą w stronę kawałka pysznie wyglądającego wypieku.
„Max, proszę,
tylko się nie denerwuj, czytając to. Przecież wiesz, że bardzo Cię kocham,
kochać Cię będę zawsze i nic tego nie zmieni. Błagam, zrozum moją decyzję, uszanuj
ją. Te miesiące razem były najwspanialsze w moim życiu, dały mi siłę i
szczęście, lecz odchodzę po trosze z własnej woli, po trosze z przymusu.
Podjęłam taką, a nie inną decyzję, wiedząc, że niedługo bym Cię zraniła, a tego
nie chcę. Nie chcę też dłużej kłamać, iż wszystko będzie dobrze. Kłamstwo
drastycznie obniżyłoby wartość naszych wspólnych chwil, a tego nie chcę. Nie
szukaj mnie, będę w Mediolanie, lecz nie chcę, by Twoja rodzina na tym
ucierpiała. Pamiętaj, kochany, dziewczynki są najważniejsze, a wraz z nimi i
Pauleta. Kocham Cię i jeszcze raz błagam o wybaczenie. A.”
I znów stracił ją na ostatniej prostej do wspólnego szczęścia.
Zawsze będziesz
mną. Zawsze będziesz miał część mnie w sobie, kawałek mej duszy i mego serca.
Nawet jeśli moje ciało zniknie, ja wciąż będę w Tobie. Będę w Twoich
wspomnieniach, w Twoim sercu – a przynajmniej chcę w to wierzyć. Nie wiem
nawet, czy tak naprawdę o mnie kiedykolwiek myślałeś od tamtego pechowego dnia
w Amsterdamie. Nie wiem niczego na Twój temat, nie mam żadnych wieści. I to od
dość dawna, od chwili, kiedy po raz ostatni Cię widziałam, kiedy zostawiłeś
mnie bez wyjaśnień. A tych potrzebowałam w szczególności, potrzebowałam niczym
powietrza i ucieczki z Montevideo. Nie powinnam teraz żyć, bo moje specyficzne
powietrze okazało się nieosiągalne, lecz jestem. Jestem, choć nie powinno mnie
być; nie tutaj, w Turynie, nie z Nim.
Rok
2008.
Zlatan przyjął ją z powrotem z łzami w oczach, świadomy, dlaczego
zboczyła z drogi do szczęścia. Mocno otoczył ją ramionami, szepcząc dziękczynne
słowa po szwedzku, i zaprowadził do sypialni, gdzie nakazał jej odpocząć.
Zdobył u jej boku kolejne bezcenne momenty, wiedząc doskonale, iż jej odejście
zbliża się wielkimi krokami. Alberetta Cruz miała nigdy nie dożyć dwa tysiące
dziesiątego roku, miała opuścić kochających ją ludzi w przeciągu zbliżających
się osiemnastu miesięcy, jeśli nie wcześniej.
– Tyś sama się na to zdecydowała – zarzucał jej przez cały rok, po
cichu i w ukryciu roniąc łzy żalu. – Tyś sama wybrała – dodawał raniąco smutnym
tonem w dni, kiedy nie miała siły na nic. Zlatan przy niej po prostu był i ją
kochał. Była też Malena ciągle mówiąca o jakiś prozaicznych sprawach, jakby
chciała tym rozładować atmosferę.
Maxwell i Pauleta nie skontaktowali się z Alberettą ani razu. Maxwell
nawet nie podjął tego tematu w rozmowach ze Zlatanem, kiedy próbowali odbudować
swoją przyjaźń. O chorobie nie został uświadomiony, jakby ukochana kobieta
porzuciła go z niewiadomego nikomu powodu.
Sama Allegra zabroniła o tym mówić, chcąc zachować ten fakt jedynie
dla siebie, Zlatana i Maleny. Ostatnią rzeczą, której potrzebowała, było
współczucie wobec Zlatana i Maxa. Żadnemu z nich nie należy się choć jedno z
tych litościwych spojrzeń, jakie w ludziach wzbudzi informacja o nowotworze
Allegry. Przecież przed nią jeszcze trochę życia, jeszcze co najmniej rok na
tym świecie mimo ponownego powrotu w ramiona dawnych przyjaciółek – morfiny i
innych środków uspokajająco-przeciwbólowych. Szwedzki napastnik obecnego
mistrza Włoch – i to prawie podwójnego! – dzielnie znosi widok połykającej
mnóstwo tabletek o poranku Alberetty, jakby bał się postawić temu sprzeciw, lub
pogodził z ciężką, lecz nieodwracalną już przyszłością. Ktoś kiedyś postanowił,
iż kochana przez niego kobieta umrze w taki sposób, połączywszy leki i nowotwór
zniszczonej przez nie wątroby, zaś jemu pozostało to jedynie zaakceptować. Jak
może walczyć z czymś, co jest ponad niego? Jak może wyszarpnąć życie Alberetty
ze szponów nieuchronnie, lecz powoli zbliżającej się śmierci, jeśli nawet sama
ofiara się z tym już pogodziła?
Alberetta poddała się bez walki, powiedziawszy sobie w myślach, że
chciałaby jedynie poczuć jeszcze przez chwilę miłość Maxa, a potem będzie miała
przed sobą całe życie na umieranie. Cierpienie nawet jej nie przeraziło, była
bowiem już doskonale zaprzyjaźniona z lekami przeciwbólowymi, ze wszystkim tym,
co mogło ułatwić jej ostatnie dni, lub też przy odpowiednim zastosowaniu je
ukrócić. I przy tej drugiej wersji wielokrotnie obstawały jej myśli, nakazując
protestującemu sercu się zamknąć. Decyzja i tak zależała jedynie od niej, choć
z każdym dniem coraz bardziej zastanawiała się nad porzuceniem owego planu. Miłość,
z jaką patrzył nań Zlatan, miłość, której nigdy nie mogła odwzajemnić, a
jedynie była mu za nią dozgonnie wdzięczna i oddana – pomimo tych kilku tygodni
spędzonych z Maxwellem – paraliżowała jej serce. Ale najgorszy z tego
wszystkiego był cichy, prawie bezgłośny szloch szwedzkiego piłkarza, który
rozlegał się wraz z każdą deszczową nocą, jakby ten miał nadzieję, iż
uderzające o okna krople zaciszą jego ból. Za każdym razem, gdy miała okazję
znów usłyszeć ciche łkanie swojego męża, Allegra Ibrahimović kuliła się w
sobie, zaś sumienie znów wyrzucało jej wszystkie grzechy popełnione względem
niego, nie zapominając też o każdym drobnym potknięciu na pozornie prostej
drodze, jaką podążało to specyficzne małżeństwo. Jakby sam szatan, obierając
postać drobnych łez kapiących na łazienkowy dywanik, gdzie Zlatan pozwalał
sobie na chwile słabości, pragnął przypomnieć ciemnowłosej Urugwajce o
zbliżającym się spotkaniu, które z wielką ochotą przyspieszyłby, jednak strach,
jaki w niej budził, wystarczał, aby poniechać te zamiary. Allegra i tak miała
wpaść w ramiona diabła, zostawiwszy na ziemi wszystkich kochających ją ludzi ze
złamanymi sercami; zostawiwszy po sobie wyrzucającego sobie błędy Maxwella,
cierpiącego ponad wszystko Zlatana i Pauletę w milczeniu niosącą na swoich
wątłych barkach ciężar żałoby. Umierając, Allegra Ibrahimović miała odebrać
całej trójce żywione przez nich wielkie nadzieje.
–
Nie płacz – prosi Zlatan za każdym razem, kiedy przez ostatni rok od powrotu
przyłapuje ją na okazywaniu niemocy. – Nie możesz płakać.
–
Dlaczego?
–
Bo cię kocham, zaś twoje łzy ranią moje serce niczym ostre sztylety, których
wcale nie chcesz w nie wbijać. Wiemy o tym oboje, więc nie płacz, Legro.
A ona jedynie zawsze pociąga nosem, bojąc się następnego dnia.
Pod koniec maja podejmuje
decyzję o wyjeździe do Brazylii. Jest już po sezonie, zaś Zlatan zaplanował na
następny tydzień wyjazd na wakacje do rodzinnej Szwecji. Ale Allegra nie wyraża
zgody.
–
Dlaczego Brazylia? – pyta po prostu jej mąż. Do Szwecji najwyżej poleci sam, a
Legra dołączy do niego za jakiś czas.
–
To moje ostatnie wakacje. Chcę jeszcze raz pojechać do Vila Velha i w spokoju
pożegnać się z życiem w miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło.
–
Jedź – zgadza się spokojnie Ibrahimović, ucałowawszy żonę w skroń. – Będę
czekał na ciebie w Malmö. Tylko obiecaj mi, że nie zrobisz niczego głupiego i
wrócisz do mnie, do Szwecji cała i zdrowa.
Brunetka cicho wzdycha, nim udziela oczekiwanej odpowiedzi:
–
Obiecuję.
Nadszedł już wieczór, kiedy wynajęty na lotnisku, niewielki samochód z
Allegrą Ibrahimović za kierownicą dociera do pierwszych ulic Vila Velha. Jedyny
hotel – ten sam, w którym zatrzymała się siedem lat temu – wciąż stoi na tym
samym miejscu, zaś pole starego Almeidy rodzi kolby kukurydzy, radośnie rozchwytywane
przez miejscowych i turystów każdego wieczora. Będąc tutaj, w miejscu, gdzie
wszystko się zaczęło, dwudziestoczteroletnia Urugwajka urodzona w Montevideo ma
wrażenie, że czas stanął w miejscu, że znów jest rok dwa tysiące pierwszy, a
Maxwell z jajecznymi pasemkami na głowie wyjdzie z uśmiechem z domu i weźmie ją
w ramiona.
Ale nic takiego się nie dzieje. Zaparkowawszy na ulicy tuż przed
niewielkim domkiem Maxa, rozgląda się w przelocie dookoła, szukając
jakiegokolwiek znaku życia. Lecz dookoła panuje cisza, nie ma nikogo, przez co
Alberetta jedynie subtelnie prycha, ruszywszy w stronę drzwi. Klucz ma w
torebce i dopiero po kilku minutach poszukiwań pomiędzy biletami lotniczymi,
paszportem i innymi mniej istotnymi rzeczami udaje jej się go odnaleźć. Bez
zastanowienia wsadza go w zamek i przekręca. Do jej uszu dociera
charakterystyczny dla akurat tych drzwi dźwięk otwarcia, co jest sygnałem do
naciśnięcia klamki i wkroczenia do niewielkiego holu. I tutaj panuje pustka
oraz kurz, który objął tron po wielkiej miłości, niegdyś rozwijającej się w
ścianach niewielkiego domku tuż przy plaży.
Mieszkanie pachnie starością i oczekiwaniem – na pewno nie tym, czego
się spodziewała. Nikt tutaj nie był od kilku dobrych lat, może nawet od dwa
tysiące trzeciego roku, ale mimo tego najbliższe kilka tygodni zapragnęła
spędzić właśnie w tym miejscu, pośród wspomnień, może nawet oparów dawnego
szczęścia, jakie dziś wydaje się być całkowicie nieosiągalne. Kiedyś było o
wiele łatwiej, kiedyś żadne z nich nie miało rodzin, nie miało wiążących po
wsze czasy obietnic zacieśniających granice dozwolonych czynów i uczuć.
Kiedyś Maxwell i Alberetta mogli być szczęśliwi we dwoje, marząc o
wspólnej przyszłości, która nigdy nie nadeszła. Kiedyś byli młodzi i naiwni,
nieznający okrutnego Losu i złośliwego Przeznaczenia, którzy, idealnie się
dobrawszy, zgotowali wiele tragedii, często zakrawając sobie prawa do czyjejś
duszy. I tym razem nie było inaczej – Los i Przeznaczenie spotkali się
przypadkiem, a przypadłszy sobie do gustu, natychmiast zaczęli spiskować
przeciw rodzącemu się w domku przy plaży w Vila Velha uczuciu, aby podarowawszy
nadzieję dwójce zagubionych ludzi, bezlitośnie oboje jej pozbawić w
Amsterdamie.
Przez kilka kolejnych dni spokojnie porządkując utęsknione miejsce,
które niegdyś nawet nie bała się nazwać domem, wspomina każdą ze wspólnych
chwil i tutaj, w Vila Velha, i po drugiej stronie Europy, w Turynie i
Mediolanie, niekiedy szepcząc w stronę błyszczącej tarczy księżyca
bezsprzecznie panującego nad szumiącym oceanem czułe słowa tęsknoty. Przede
wszystkim są one jednak kierowane do Maxwella, jednakowoż Alberetta – ostatnimi
czasy ciągle odrobinę oszołomiona środkami przeciwbólowymi, o uspokajających
nawet nie wspominając – ma nadzieję, iż właśnie za pośrednictwem tego pięknego
ciała niebieskiego uroczy szatyn w Mediolanie usłyszy jej głos. Ma nadzieję, iż
i jemu zdarza się obserwować nocne niebo, bezwstydnie marząc o powrocie
przeminiętych chwil.
Podczas uprzątania sypialni trafia na coś, o czym całkowicie
zapomniała przez ostatni rok. „Sto lat samotności” Márqueza uśmiecha się
delikatnie spod spowijającej tom warstwy kurzu i zapomnienia, jakby wciąż
nosiło na sobie dotyk tęsknych dłoni Maxwella. Alberetta bierze w ręce własną
książkę, czując, jak w głębi serca znów pojawia się ten specyficzny ból.
Uczucie, jakiego nie można zdusić lekami, nie można go zabić, bo ono jest uparte
i będzie męczyć tak długo, aż wreszcie ukorzymy się przed nim, szlochając cicho
nie tylko z jego powodu, ale też przez wszystkie nasze błędy. Będziemy ich
żałować i marzyć o cofnięciu czasu, a wtedy ten ból ustąpi, oddając tron
nieukojonemu nigdy cierpieniu, z rozdrapywaniem ran i nieustannym wspominaniem
w królewskim orszaku. Przymknąwszy powieki, wodzi dłońmi po starej powieści,
zostawionej tutaj tak dawno temu wraz ze szczęściem.
Bo Maxwell nie przyjechał, choć była pewna jego miłości, choć nawet
przez sekundkę nie zwątpiła w ich wspólną przyszłość. Ale wraz z końcem
wyznaczonego terminu przyszło rozczarowanie, które nakazało jej pozostawić
powieść w domu, jakby miała być ostatnim, niespalonym mostem do nierealnej z
dzisiejszego punktu widzenia przeszłości.
Przytula powieść do serca, jednak po kilku sekundach, spostrzegłszy
leżący na szafce przy łóżku długopis, odkłada ją na kolana i sięga po ów
przyrząd. Na tytułowej stronie kreśli kilka czułych zdań do ukochanego, po czym
odkłada „Sto lat samotności” na swoje poprzednie miejsce. Może za rok, może za
dwa, Maxwell znów przyjedzie do Vila Velha i, zauważywszy powieść, sięgnie po
nią, zaś słowa nakreślone tam drobną, kobiecą dłonią pomogą mu zrozumieć
wszystko tak, aby nigdy już nie mógł czuć się winny.
Wraz z odłożeniem książki Alberetta Cruz po raz kolejny odpycha od
siebie tęsknotę przy pomocy swoich najlepszych przyjaciół – zabójczego miksu
xanaxu, paracetamolu i morfiny.
Wyprawa nad morze już po zachodzie słońca, kiedy ciepły mrok ogarnia
wschodnie wybrzeża Ameryki Południowej, staje się jej tradycją. Każdego
wieczora wyrusza z domu, nie zamykając za sobą tarasowych drzwi, jakby chciała
skusić tym Los i Przeznaczenie, aby uwięziwszy oboje, mogła nakłonić ich do
zmiany planów wobec niej i Maxwella, a potem siada na ciepłym piasku twarzą w
stronę wody i zatraca się w szumie fal i powiewach wiatru. Nigdy nie odważa się
zbliżyć w stronę hotelu, zaś sami turyści rzadko kiedy zapuszczają się za pole
kukurydzy starego Almeidy, jakby nieświadomie nie chcieli zniszczyć samotnej
skorupki, jaką z upływem dni otacza się Allegra Ibrahimović. Bycie odosobnioną
od świata jej służy – wszak i tak niedługo pożegna się z życie, powie kilka
ciepłych słów Zlatanowi i na zawsze go zostawi. A teraz będąc całkowicie samą,
jedynie z Losem i Przeznaczeniem jako niemożliwymi do zatrzymania towarzyszami,
może oswoić się ze wszystkim. Robi to przede wszystkich podczas każdego z
wieczorów na plaży, z upływem czasu opowiadając księżycowi historię swojego
życia łamanym keczua, wymieszanym z włoskim, hiszpańskim i portugalskim. Z
każdym kolejnym słowem głos jej coraz bardziej drży, aż powoli zaczyna
bezgłośnie szlochać z bezsilności.
Jednej z tych strasznych, męczących nocy ktoś delikatnie zaciska dłoń
na jej ramieniu. Allegra Ibrahimović ociera zewnętrzną częścią dłoni łzy, nawet
nie odwracając się w stronę nachodzącej ją osoby. Ona po prostu wie, kto
pojawił się u jej boku, zna tożsamość człowieka siadającego tuż przy niej i
biorącego jej dłonie w swoje.
– Czekałam na ciebie, najmilszy. Czekałam, wiedząc, że i tak wrócisz
do naszego początku. Czekałam na twój uśmiech i wspaniały akcent. Czekałam na
wszystko, co z tobą związane, a ty dopiero po latach wróciłeś, mając nadzieję,
że nie odeszłam na zawsze. Ale dlaczego? – wyszeptuje cicho, ciągle patrząc
prosto w ocean, jakby to właśnie tam skryły się odpowiedzi na wszystkie
pytania. Lecz nie, wyjaśnień może jedynie udzielić długowłosy Brazylijczyk
czule obejmujący ją ramieniem tak, jak robił to wiele razy w przeszłości, przed
siedmioma laty na tej samej plaży.
– Co: dlaczego?
– Dlaczego wróciłeś?
– Bo nie potrafię bez ciebie żyć. Bo nie chcę tego robić. Bo cię
kocham. Bo mam nadzieję, że nie odeszłaś na zawsze, że jeszcze potrafisz do
mnie wrócić i choć na kilka chwil uczynić mnie szczęśliwym. Nie dbam o
przyszłość, o tę daleką i odległą, której nikt nie zna, ważne jest tylko te
kilka momentów, podczas których mogę mieć ciebie tylko dla siebie, możesz być
jedynie moja. Nie dbam o nic, co nie jest z tobą związane. Nie ważne, co
powiedzą ludzie, nie ważne, co sobie pomyślą.
– Więc co jest teraz ważne?
– Ty jesteś najważniejsza. Tylko ty się liczysz.
– Masz dziewczynki i żonę. Ja jestem nikim w porównaniu z Pauletą,
Chiarą i Allegrą.
– Jesteś wszystkim, co posiadam, wszystkim, na czym mi kiedykolwiek
zależało! – zarzeka się piłkarz, ale kobieta jedynie przeczy ruchem głowy,
kontynuując:
– One trzy są teraz twoim życiem, nie ja. Ja mam Zlatana i dobrze mi z
nim. Max, ja już nie wrócę i to, co było, też. Nie jesteśmy już młodymi,
nieodpowiedzialnymi dzieciakami, które zakochały się w sobie i obiecywały
niemożliwe do spełnienia. Ja już nie mam szesnastu lat, nie mam w sobie siły
tamtej Alberetty, o której tylko ty wiedziałeś, zmieniłam się przez te lata,
pogodziłam ze swoim przeznaczeniem. Ty też już nie jesteś dwudziestolatkiem z
jajecznicą na głowie i wygórowanymi jak na tamte czasy marzeniami. Teraz oboje
mamy rodziny i musimy trwać przy nich pomimo wszystkich przeciwności. Twoje
dziewczyny potrzebują mężczyzny, opiekuna, zaś w życiu Zlatana musi być ktoś,
kto będzie na niego czekał po ciężkim treningu z ciepłym słowem i kubkiem
herbaty. Ktoś musi hamować jego trudny, niekiedy nawet i sprzeczny charakter, a
rolę tego kogoś przyjęłam na swoje barki cztery lata temu i nie mogę teraz
zrezygnować. Przysięgałam trwać przy nim i zrobię to, będę przy nim do samego
końca.
– Ale… – próbuje jej przerwać, lecz cedząca powoli słowa Allegra nie
pozwala mu na to, pokazując ruchem dłoni, aby milczał.
– Tak musiało być, nie mogliśmy być razem. Zajmij się Pauletą, Allegrą
i Chiarą, a nie ciągłym rozważaniem decyzji Losu. Raz je zostawiłeś i ona była
sama przez prawie miesiąc. Uwierz mi, że to nie było dla niej łatwe, jeśli
została bez twojej pomocy we wciąż trochę obcym mieście i z kilkumiesięcznymi
bliźniaczkami pod opieką. A jeśli nie umiesz zaakceptować mojej decyzji dla
dobra Paulety, zrób to dla dziewczynek. Bądź dla nich kochającym tatusiem,
pokaż, że to one są całym twoim światem, bo ja nie zasługuję na to miano.
Obiecasz mi to?
– Obiecuję – odpiera zrezygnowany. – Zostaniesz w domu? Pozwolisz nam
się godnie pożegnać?
– Robimy to, Max. Tutaj wszystko się zaczęło, niech i tutaj wszystko
się skończy. Mam dzisiaj lot do Londynu, a stamtąd do Sztokholmu. Zlatan jest w
Szwecji i po mnie przyjedzie, a ty, proszę, wróć do Paulety. Ona nie jest zła,
może odrobinę zagubiona, może odrobinę przerażona, ale nigdy nie oskarżaj jej o
to, co poczyniła w moim życiu, dobrze? Wszystkie wydarzenia sprzed ośmiu lat są
tylko moją i jej sprawą i tylko my dwie znamy ich szczegóły, choć próbowałam ci
przybliżyć to tak, jak ja wszystko widziałam. Ale Pauleta mogła mieć swoje
motywy. Mogła coś ukryć, poza tym nigdy nie oskarżałam jej o nic. I ty tego też
nie zrobisz, prawda?
Ponownie potakuje, dławiąc w sobie jakiekolwiek cisnące się na usta
protesty. Nadal kocha ją nad życie, a ona każdym słowem wypowiedzianym tym
słodkim, południowoamerykańskim akcentem wbija w jego serce kolejne kolce,
jakby chciała go tym zabić. Lecz Maxwell jest silny, przetrwał niejedną taką
sytuację, przetrwał lata niepewności i tęsknoty, więc i teraz sobie poradzi.
– Prawda. Ale teraz ja mam jedną prośbę.
– Tak?
– Powiedz, że mnie nie kochasz. Powiedz, że nigdy nie kochałaś.
Czarnowłosa kobieta przymyka powieki, przez chwilę nie mając pewności,
czy może wypowiedzieć te kłamstwa, których Maxwell od niej oczekuje.
– Nie kocham cię – wyszeptuje wreszcie, idealnie hamując emocje, aby
nie splamiły beznamiętnego tonu. – Kiedyś cię kochałam, ale to przeminęło. Nie
kocham cię, Max.
Mówiąc to, nie potrafi spojrzeć mu w oczy przerażona tak doskonale
dopracowaną umiejętnością płynnego oszukiwania.
– Powiedziałam, że go nie kocham, że to uczucie wygasło, choć chciał
usłyszeć, że nigdy go nie było. Powiedziałam mu kłamstwo, które przyszło mi z
zatrważającą łatwością, zaskakując i jego, i mnie. Nigdy nie podejrzewałam, że
jedynie poprzez obserwację Maleny nauczę się tak doskonalej sztuki lawirowania
pomiędzy niedopowiedzeniami, wręcz na granicy z oszustwem. Nigdy nie
podejrzewałam, że będę umiała bez zastanowienia odrzucić jego próby odzyskania
mnie, jego walkę o nasze dawne, dziś już nieistniejące marzenia, jakich nigdy
nie zrealizowaliśmy – szlocha cicho w ramionach swojego mężczyzny, przyznając
do wszystkich popełnionych błędów, do kłamstw i potknięć, jakie spotkały ją
podczas wszystkich tych lat. Objęcia rosłego Szweda są silne i dają jej
poczucie chwilowego bezpieczeństwa, jakby porywały ją z dala od wszystkich
goniących ją dylematów i wyrzutów coraz bardziej wrednego i upierdliwego
sumienia. – Jeszcze rok temu składałam obietnice, wiedząc, że będą bez
pokrycia. Jeszcze rok temu oddawałam mu się bez słowa protestu, z euforią, bo
on znów przy mnie był. Jeszcze rok temu nie myślałam o źle, jakie mogę
wyrządzić Paulecie i dziewczynkom, bo mój utęskniony Max obiecywał mi wszystko
to, do czego nie miałam już prawa. Byłam wtedy gotowa na wszystko, wszystko
oprócz chemii, lecz nie zdawałam sobie długo sprawy, że odchodząc, zranię go. A
przecież umrę i to w przeciągu roku. Ty o tym wiesz, ty to akceptujesz i
niczego mi nie nakazujesz, ale on by się wściekł, oskarżyłby mnie, iż to
wszystko jest na moje własne życzenie, a potem zrzuciłby jeszcze winę na
Pauletę, Bogu ducha winną, jeśli chodzi o tę sprawę. Kazałby mi natychmiast
wyrazić zgodę na chemioterapię, co bym zrobiła pomimo samej siebie, aby go
jedynie zadowolić… Nie, nie to chciałam powiedzieć – aby go jedynie
uszczęśliwić. Cierpiałabym, aby móc z nim spędzać kolejne lata pomiędzy
nawrotami choroby, aż wreszcie i tak bym umarła, zostawiając go samego ze
wspomnieniami. Odciągnęłabym go od rodziny, od dziewczynek, które ojca mieć
muszą. Wiem, jak to jest nie mieć normalnej rodziny, więc nie mogłam dopuścić,
aby Chiara i Allegra tego doznały. To za bardzo boli nawet teraz, po wielu
latach. Zlatan? – przerywa nagle.
– Mów dalej, kochanie. Niczym się nie martw, a jedynie wyrzuć z siebie
wszystkie emocje – odpiera na to Szwed.
– Nie chcę cię ranić, Zlatan. A robię to, bo opowiadam ci o Maxie,
wiedząc, że ty też mnie kochasz i dla ciebie wszystko, co zrobił, jest zwykłym
skurwysyństwem, więc proszę, powiedz mi, kiedy tylko przesadzę. Za wiele już
szpilek wbiłam w serca tych, których kocham. Oszukałam Maxa, zwodziłam go,
deptałam jego marzenia… Dawałam mu swoją miłość, jednakże ta była destrukcyjna.
Kochałam go, nawet nie zdając sobie sprawy, że to uczucie zabija go tak, jak
mnie zabijały tabletki. Wybacz, że nie powiedziałam ci od razu o tym drobnym
szczególe, może jakoś byśmy to we dwoje pokonali, lecz ja się po prostu
najprościej na świecie bałam. Strach przed utratą Maxwella, a potem też
przerażenie przed życiem bez niego mnie paraliżowały, nie byłam w stanie dojść
do siebie. Przepraszam, że wtedy za ciebie wyszłam, łudząc nas oboje bajkami o
szczęściu. Wtedy nie byłam zdolna do kochania ciebie… Wiem, nie powinnam tego
nigdy ci mówić, nie powinnam mówić o tym nikomu, ale mam dość kłamania. Chcę
spokojnie przetrwać jeszcze ten jeden rok, mając z głowy wszystkie
niewyjaśnione dotychczas sprawy. Może nawet odważę się porozmawiać z Pauletą?
Powinnam to zrobić, bo chciałabym zrozumieć sytuację, w której znalazłyśmy się
dawno temu. Z Maxem wolałabym już się nie spotkać. W Brazylii wystarczająco
namieszałam mu w głowie, kłamiąc na potęgę. Naprawdę nie chciałam go ranić, ale
on zażądał tej deklaracji, a ja… ja byłam za słaba, żeby zaprzeczyć. Nie
umiałam zostać z nim, wiedząc, że i tak w pewnej chwili odeszłabym, porzucając
go samego. Ty jesteś z tym oswojony, mam rację, Zlatan? – przerywa na kilka
chwil, aby ujrzeć potwierdzenie wymalowane na twarzy męża. – On nie wie. Mam
taką nadzieję, że jeszcze nie wie. Napisałam mu o tym, ale wątpię, by wpadł na
pomysł zajrzenia do tej przeklętej książki, przez którą zbliżyliśmy się do
siebie na niebezpieczną odległość, a potem ulegliśmy magii miłości i
egzotycznej atmosfery. Niepotrzebnie po raz kolejny roztrząsam, co? – ponownie
przerywa, spojrzawszy mężczyźnie w ciemne tęczówki lśniące prawie niewidocznym
cierpieniem. – Ranię cię swoimi słowami, a ty mi o tym nie powiedziałeś.
Powinieneś był to zrobić – zauważa, mocniej przylegając do boku napastnika
spoczywającego w pozycji półleżącej na łóżku.
– Powinnaś była szybciej wyrazić słowami wszystkie swoje myśli,
zamiast dusić je w sobie.
– To dopiero ostatnio wzięło mnie na ciągłe filozofowanie, chyba
dlatego, że odstawiłam proszki uspokajające – uśmiecha się smutno. – Wybaczysz
mi, że cię zraniłam?
– Nie zraniłaś. Nareszcie usłyszałem prawdę, zrozumiałem swoje błędy.
Jestem ci za to winny podziękowania, Legro.
– Zlatan, daj spokój, nie graj twardego – wtrąca cicho.
– Nie gram nikogo. Dziękuję, że dzięki tobie, moja żono, zrozumiałem
błędy, do jakich ja sam cię popchnąłem. I mam nadzieję, że mi wybaczysz.
– Kochasz mnie?
– I nigdy nie przestanę.
– Więc obiecaj mi, że po mojej śmierci pozbierasz się do kupy. To
będzie o wiele cenniejsze od podziękowań, a ja odejdę spokojniejsza.
Mężczyzna wzdycha ciężko, przejechawszy dłonią po twarzy. Potem
jeszcze całuje skroń Allegry, po czym dopiero potwierdza:
– Postaram się, Legro. Ale nie oczekuj ode mnie za wiele.
Nie wiem nawet,
ile takich listów do Ciebie napisałam. Zawsze kilka dni później one giną w
tajemniczych okolicznościach, a On nigdy nie ma okazji się nawet dowiedzieć o
ich istnieniu. Wątpię też, czy zdołam jakikolwiek wcisnąć do koperty i
zaadresować do Ciebie, do Amsterdamu – nawet nie wiem, czy nadal tam mieszkasz;
nie wiem, gdzie teraz jesteś, a to boli najbardziej – a potem, kto wie, może…
wysłać? Nakleić znaczek pocztowy i wrzucić do skrzynki w najbliższej filii
turyńskiej poczty. Może wciąż mieszkasz w tym samym miejscu, a list trafiłby w
Twoje ręce? Przeczytałbyś, a potem… Nie wiem. Nie chcę snuć bezcelowych,
utopijnych rozważań. One dają mi nadzieję, do której ani ja, ani Ty nie mamy
już prawa. Odebrano nam je już dawno temu, jeśli nie w Amsterdamie, to nawet i
wcześniej, kiedy żegnaliśmy się w naszej Vila Velha. Nie odejdę od Niego, za
wiele Mu zawdzięczam, ażeby móc zostawić Go samego. A poza tym… On mnie
kocha.
Rok
2009.
Wraz z początkiem marca powiedziała otwarcie: „Wiem, że koniec jest
coraz bliższy, lecz chcę umrzeć w domu.” Słowa te były dla Zlatana prawdziwą
zagadką, bowiem Allegra mogła mieć na myśli Montevideo – choć tutaj nie
poddawał wątpliwości, iż teoria ta jest mocno naciągana – lub Vila Velha – w
tym wypadku dylemat miał większy, lecz wcześniejsza wyprawa do Brazylii
pozwoliła mu wyeliminować tę opcję – jak również Turyn oraz Mediolan. W końcu
Zlatan postanowił pozostać z żoną w Mediolanie, bo właśnie w tym mieście
spędzili najwięcej czasu. Wszak niedługo miał minąć trzeci rok od przeprowadzki
tutaj, zaś Turyn gościł państwo Ibrahimović przez niespełna dwa lata pełne
ukrytej tęsknoty i przemilczanego bólu. W Turynie Legra mogła sprawiać wrażenie
szczęśliwej, lecz nigdy tak się nie czuła, zaś w Mediolanie miała krótkie
chwile u boku Maxa, chwile, które pomimo wszelkich uczuć żywionych do własnego
męża wyznaczały sens wszystkiego.
Mediolan stał się jej prawdziwym domem w niezauważalnym dla nikogo
momencie, nastąpiło to w chwili, kiedy wszyscy byli zajęci sobą i swoimi
problemami, i nawet jeśli ktoś pragnąłby ten fakt zmienić, nie dałby rady.
Mając na myśli dom, Allegra po prostu pragnie nie wyjeżdżać już nigdzie z
Mediolanu, ba, nawet z dzielonego z mężem mieszkania.
W połowie kwietnia zdecydowanie słabnie, z dnia na dzień blednąc,
tracąc na wadze i mając coraz perfidniejsze samopoczucie. Początek końca
nastąpił i nikt ani nic nie może odwrócić już biegu wydarzeń. Śmierć zbliża się
do drzwi mieszkania państwa Ibrahimović, aby w niedługim czasie móc ująć w swe
ramiona dogorywającą duszę Allegry i zabrać daleko stąd, raniąc przy tym wszystkich,
którzy tę młodą dziewczynę kochają. Allegra niedługo skończy zaledwie
dwadzieścia cztery lata; w tak młodym wieku umrze, nigdy nie zrobiwszy tak
wielu rzeczy, mając setki niespełnionych i niemożliwych do spełnienia marzeń.
Zostawi swojego męża samego pośród trudów życia, pośród zgliszcz dawnego życia
i z bardzo ciężką obietnicą do spełnienia.
„Obiecaj mi, że po mojej śmierci pozbierasz się do kupy” za każdym
razem na sam widok Allegry, na sam dźwięk jej cichego, słabnącego powoli głosu
rozbrzmiewa w jego głowie bolesny szmer niczym cichy podszept sumienia
wyrzucającego mu wszystkie niespełnione przyrzeczenia. Wielokrotnie obiecywał,
a potem nie wywiązywał się z danego słowa, zawodząc tym ważne dla siebie osoby.
Allegry nie chce zawieść. Allegry nie może
zawieść, nie wywiązując się z przysięgi przynajmniej spróbowania życia
normalnie po jej śmierci. Ta obietnica jest najważniejsza, daje Urugwajce siłę
do przetrwania jeszcze kilku miesięcy, do wydarcia ze szponów śmierci choć
kilku godzin więcej, alby Zlatan mógł cieszyć się tymi ostatnimi chwilami jak
najdłużej. Zaś on sam marzy teraz jedynie o tym, by jego żona cierpiała jak
najmniej, aby umarła w spokoju, załatwiwszy wszystkie sprawy, rozwiawszy
wszelkie wątpliwości i załagodziwszy jakiekolwiek konflikty. Stara się nawet
nie odstępować jej na krok, lecz to koniec sezonu, ostatnie kolejki, a te
zawsze są bardzo nerwowe i wymagają mnóstwo wysiłku. Poza tym José Mourinho
nienajlepiej znosi wszelkiego rodzaju odstępstwa od treningów czy problemy
prywatne – wszak jego piłkarze muszą wygrać trzecie z rzędu scudetto i nic nie
liczy się tak bardzo jak będący na wyciągnięcie ręki tytuł mistrza Włoch.
Mourinho wymaga wręcz morderczego wysiłku, dlatego też oprócz wykończonego
najcięższym sezonem, jaki kiedykolwiek w swojej karierze rozegrał, Zlatana obok
Allegry bardzo często znajduje się Malena. Pani Materazzi może i za wiele mówi,
lecz dzięki jej obecności z twarzy brunetki nie znika uśmiech – choć raczej
jest to uśmiech pełen politowania i rozbawienia samą osobą Maleny, o jej
staraniach nie wspominając, mimo wszystko wciąż jest uśmiechem.
Alberetta Cruz-Ibrahimović pomimo zbliżającego się końca bardzo stara
się nie utracić pogody ducha, spokojnie przetrwać koniec i odejść, niczego nie
żałując, a w szczególności nie myśląc o zmarnowanych szansach na bycie z
Maxwellem. W dwa tysiące szóstym to on błagał ją o powrót, lecz odmówiła. Rok
potem wróciła, lecz przerażona chorobą upuściła go. A może wcale nie było za
późno na chemioterapię i spędzenie z ukochanym mężczyzną zaledwie kilku lat?
Tych kilku lat, które nigdy nie zrekompensowałyby im zabranej przez Los
przyszłości, lecz mimo wszystko ten niedługi okres czasu byłaby z nim, z
Maxwellem, bez którego życie było za trudne, aby móc przetrwać.
Poradzi sobie jeszcze przez te kilka miesięcy, starając się nie zranić
Maleny i Zlatana. Poradzi sobie, bo nie może odejść z dnia na dzień,
przedawkowawszy braną obecnie w niewielkich ilościach morfinę. Wszak na swój
dziwny sposób kocha i Zlatana, i tę gadatliwą Włoszkę, lecz nader wszystko
kocha Maxwella, choć nawet myślenie o nim piekielnie boli, zaś tegoż bólu nie
mogą zlikwidować żadne medykamenty.
Jeszcze kilka miesięcy i odejdzie do miejsca, gdzie będzie spokojna.
Wcieli się w kolejne ciało, kto wie, może o wiele bardziej udane… Oby tylko nie
zranić teraz nikogo bliskiego, oby tylko móc przetrwać.
Giulia Pauleta Andrade od dawna przeczuwała wiszącą w powietrzu
tragedię, jaka miała nastąpić w ciągu niespełna pół roku. Nigdy nie była
głupia, a połączywszy dawne uzależnienia swej byłej przyjaciółki i Maxwella raz
przyjmowanego, zaś raz odrzucanego przez Urugwajkę, dość szybko nauczyła się
czytać pomiędzy wierszami pisanej przez Alberettę Cruz historii. Maxwell bardzo
jej w tym pomógł, choć nieświadomie, zaś żona Maicona, Alessia – w szatni
Interu porównywana do legendarnej już Maleny Materazzi, bez której Marco bał
się gdziekolwiek wyjść – łatwo wyciągała z przyjaciela Maxa brakujące fakty.
Choroba Alberetty Cruz była pewna, ba, pewne było, iż żona Ibrahimovića w
najlepszym stanie nie jest. Lecz to, na co Alberetta mogła cierpieć, już tak
oczywiste czy łatwe do odgadnięcie nie było. Zlatan pytany o żonę odpierał
uparcie, że ta czuje się doskonale, a wraz z zakończeniem sezonu planuje wydać
wielkie przyjęcie. Wszyscy w to wierzyli, nawet Marco, którego Malena dość
szybko uświadomiła o nienajlepszym zdrowiu swojej przyjaciółki, ale w końcu
dobre ukrycie prawdy to połowa sukcesu, nie?
A Alberetta i Zlatan przy pomocy Maleny doskonale o to zadbali, aby
ani Maxwell, ani Giulia, ani ktokolwiek inny nie dowiedział się o chorobie.
Cóż, widocznie nie wzięli pod uwagę spostrzegawczości pani Andrade, która wie,
iż coś jest nie tak. Co dokładnie, o tym pojęcia nie ma, ale mimo wszystko wie.
I dlatego Giulia Andrade jest trochę zdenerwowana, przemierzając ulice
Mediolanu i zmierzając do mieszkania Ibrahimovićów. Wszak tylko tam uda jej się
rozwiązać zagadkę stanu zdrowia Alberetty, a także powodów ponownego odrzucenia
Maxwella. On cierpiał za każdym razem, choć próbował to naprawdę dobrze ukryć
pod maskami, jakie wykonał dla niego mistrz tej sztuki, nieznany nikomu
rzemieślnik polecony przez Los. Maxwell udaje po mistrzowsku, jest przy
dziewczynkach, przy niej i daje całej trójce złudzenie prawdziwej miłości.
Budzi się u boku żony ze sztucznym uśmiechem, który nie schodzi z jego twarzy
całymi dniami, a jedynie w krótkich chwilach samotności, lub sam na sam z
Maiconem pozwala sobie na okazanie słabości, bezsilny wobec wyborów Losu i
Przeznaczenia. Giulia o tym wie, obserwuje historię pisaną przez miłość
Alberetty i Maxwella od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzała ją w Mediolanie.
Co więcej, Giulia po cichu im kibicuje, nawet nie protestuje, kiedy mąż raz po
raz opusza ją, aby wrócić pokonanym przez niewiarę Alberetty, a wtedy młoda
Włoszka – lub też Portugalka, wszak posiada podwójne obywatelstwo – przyjmuje
małżonka z otwartymi ramionami, szepcząc, aby się nie martwił, bo na pewno
jeszcze wszystko się ułożyć.
Tylko jak ma się ułożyć, jeśli Alberetta jest chora? Ba, jest bardzo
chora, co podejrzewa Alessia, która nie widziała ani jej, ani Maleny w ich
ulubionej restauracji od ponad dwóch miesięcy. Obudzone przez to wątpliwości
nakazały Giulii Paulecie Andrade udać się do mieszkania byłej przyjaciółki, co
też po kilkudniowym namyśle czyni.
– Cześć, Zlatan – odzywa się cicho, kiedy drzwi do mieszkania otwiera
rosły Szwed. W jego oczach maluje się zmęczenie, w którym zaś odbicie znajduje
strach. – Alberetta jest?
– Śpi. Ostatnio jest bardzo zmęczona – oznajmia napastnik. – Ona i
Malena pracują razem nad jakimś dużym projektem, chyba wystrój hotelu. W każdym
ciężka robota, a końca nie widać.
Giulia o mało nie parska śmiechem, doskonale wiedząc, iż to jedno,
wielkie, wymyślone na poczekaniu kłamstwo. Wszak gustowi Maleny Materazzi
daleko do ideału, ba, do czegoś, co można określić mianem ładnego. Jednak
zamiast bezlitośnie wykpić nieudaną próbę przykrycia prawdy, jedynie kiwa głową
ze zrozumieniem i odwraca się by odejść.
– Pozdrów ją ode mnie, dobrze, Zlatan? – prosi jeszcze na odchodnym,
zastanawiając się już nad tym, jak poznać prawdę o stanie zdrowia dawnej
przyjaciółki, którą zostawiła samą, ponieważ… musiała. Nie miała innego
wyjścia, jak urwać kontakt, jak odejść czym prędzej, nim pewne sprawy zdążą
nabrać niekorzystnego dla Paulety obrotu. Została zmuszona do pozostawienia
Alberetty i nie mogła z tym walczyć.
Bo jak walczyć z uczuciami, które pozwoliły sobie zabrnąć za daleko?
Jak walczyć z czymś, czego nie można zatrzymać? Albo, co gorsze, wcale nie chce
się zatrzymywać?
Zlatan Ibrahimović tak naprawdę nie kłamał. Allegra naprawdę śpi, choć
powód tego jest trochę bardziej dramatyczny, niż przedstawił to Giulii. Legra
traci na siłach każdego dnia i coraz bardziej to widać, zaś dawki morfiny
systematycznie zwiększa, twierdząc, że coraz mniej radzi sobie z bólem. Zlatan
nie protestuje – znów jest za słaby, by zabronić, za naiwny, by nie wierzyć.
Allegra jest dla niego całym istniejącym światem, którego utraty się boi. Życie
bez niej jest teraz całkowitą iluzją, tak nierealną i niemożliwą, a jednak coraz
bliższą. Niedługo go dosięgnie, Legra umrze i jak Zlatan Ibrahimović, wspaniały
szwedzki napastnik, sobie poradzi? Za bardzo ją kocha, aby umieć o tym myśleć,
za bardzo się boi, aby spróbować rozważyć opcje przyszłości. Zapewne będzie
działał na ślepo, uciekał, dopóki będzie mu dana taka opcja. A potem, wedle jej
prośby, spróbuje żyć.
– Jak się czujesz? – pada klasyczne pytanie z ust Zlatana, kiedy tylko
jego żona otwiera oczy. Kobieta ciężko wzdycha, hamując cisnące się do oczu
łzy.
– Czy Pauleta tutaj była? – odpiera pytaniem na pytanie, lecz jej głos
jest ledwo słyszalny i przepełniony nieświadomym bólem do tego stopnia, iż
prawie wywołuje łzy u Zlatana.
– Powiedziałem, że śpisz. Źle zrobiłem?
– Nie, kochanie, wolałabym, aby nie widziała mnie w takim stanie. Lecz
z drugiej strony… – przerywa na kilka długich chwil, aby wziąść parę głębokich
wdechów, zmęczona długością wypowiedzi. – Z drugiej strony lepiej nie będzie, a
ja chciałabym ją zobaczyć.
Zlatan czule całuje jej wystające ponad miarę kości policzkowe.
– Oczywiście, kochanie. Powiem jutro Maxowi na treningu, że chciałabyś
się spotkać z Pauletą.
– On nie wie… – szepcze, przymknąwszy powieki, aby mąż za żadną cenę
nie ujrzał cierpienia, jakie wywołuje w duszy umierającej Urugwajki samo imię
ukochanego mężczyzny. – Wciąż mu nie powiedziałam.
– Nic? Ani słowa?
– Napisałam w książce o wszystkim, ale nie wziął jej.
– Skąd wiesz?
– Bo byłby tutaj teraz, bo… Bo przecież mnie kocha.
W rzeczy samej Maxwell Andrade nie ruszył „Stu lat samotności"
porzuconych w brazylijskim domu na szafce nocnej. Widział książkę – ba! Ona
przyciągała jego uwagę każdego dnia z kilku spędzonych w Vila Velha po odejściu
Alberetty – lecz strach go paraliżował. Powieść została na swoim miejscu, jakby
to ona wyznaczała istnienie świata, zaś poruszenie jej byłoby integracją w
plany Losu i Przeznaczenia. Zaś tego Maxwell nie chciał, bo już raz pokrzyżował
plany obojga, zgadzając się na ślub z Giulią. Przecież nie musiał tego robić,
przecież wiedział, iż oboje łączy jedynie przyjaźń, ale jednak pojął młodą
Włoszkę, swoją przyjaciółkę, za żonę, Losowi i Przeznaczeniu nakazując ułożenie
nowego, dużo bardziej bolesnego scenariusza.
Lecz przecież każdy popełnia błędy, zaś ojciec Giulii zaraz po
usłyszeniu nowiny o ciąży był aż za bardzo przekonujący, a siła jego perswazji
pokonywała nawet najzacieklejszy opór. Maxwell w dwa tygodnie później, podczas
cichej ceremonii w Catanzaro, gdzie Giulia bardzo pragnęła wyjść za mąż i gdzie
udali się jedynie z tegoż powodu, został na zawsze naznaczony piętnem człowieka
nieszczęśliwego, człowieka o niespełnionych marzeniach. Już na zawsze miał być
osobą tęskniącą za utraconymi szansami, za zmarnowanym życiem i nadzieją, do
której nigdy nie miał prawa. W każdym spojrzeniu żony, w każdym jej ruchu
szukał podobieństw do Alberetty, a może nawet samej Alberetty, lecz nigdy nie
udawało mu się to. Był pokonywany przez prostotę codzienności, przez obłudę
obdarzenia Giulii kiedykolwiek uczuciem niebędącym przyjaźnią, subtelnym
sentymentem i… pogardą. Gardził żoną, ponieważ tak łatwo dała się zaciągnąć do
sypialni spragnionemu ciepła desperatowi szalejącemu z tęsknoty i niewiedzy.
Nie znając szczegółów owej felernej nocy, wziął na swoje barki większą część
odpowiedzialności, mając nadzieję, iż w istocie to on uwiódł Włoszkę, a nie na
odwrót. Aczkolwiek Giulia wiedziała o targającej sercem Brazylijczyka
niespełnionej miłości do jakiejś wspaniałej kobiety-widma, której już nigdy
miał nie spotkać. Sama od lat darzyła ponadprzeciętnym uczuciem kogoś, kogo nie
miała prawa tym obdarować.
Może gdyby Maxwell Andrade został obdarzony darem wiedzy, może gdyby
ktoś łaskawy poinformowałby o stanie rzeczy, czy w tym przypadku powoli
gasnącym promyczku życia Allegry Ibrahimović, miałby jeszcze szanse wszystko
naprawić, spełnić wszystkie dane niegdyś obietnice.
Lecz czy teraz nie jest już za późno, aby zrozumieć, dlaczego
wielokrotnie zostawiała go samego, dając brutalne lekcje życia w samotności,
egzystowania bez niej? Może jeśli dowiedziałby się o wszystkim, jeśli Alberetta
wyjaśniłaby mu podstawy swojego zachowania, nie zasłaniając się przy tym
Giulią, Zlatanem czy dziewczynkami, zrozumiałby, zapewnił, iż będzie ją
wiecznie kochał i przysiągł to, co wymusiła na Zlatanie. A może nie
przysiągłby, co uległ naleganiom ukochanej kobiety.
Zrobiłby dla niej dosłownie wszystko, zapominając na chwilę o
nadchodzącym cierpieniu. I niesiony tą myślą, instynktem i niemożliwą już
tęsknotą za jej ciepłem, za jej widokiem czy obecnością idzie naprzód, wprost
do mieszkania Ibrahimovićów, aby wymusić na Zlatanie możliwość zobaczenia
ukochanej, aby po raz kolejny błagać ją o powrót.
Lecz będąc tuż pod jej drzwiami, trzymając już dłoń na dzwonku,
sparaliżowany strachem i szansą na kolejne odrzucenie panikuje. Odwraca się i
ucieka tak, jak robi to od wielu tygodni, każdego dnia pojawiając się pod tymi
drzwiami, gdzie odwaga ucieka z niego w ułamku sekundy, nigdy nie zezwalając na
zadzwonienie do drzwi mieszkania Zlatana i Allegry Ibrahimovićów.
W drodze powrotnej do domu intuicja każe jeszcze wstąpić mu do jednej
z księgarni, gdzie jego oczom rzuca się stary, oprawiony w skórę tom. Już wraz
z ujrzeniem strony tytułowej rozumie, dlaczego właśnie on.
„Wielkie
nadzieje”.
Tego samego dnia, w tej samej chwili, tuż za tymi ciemnymi drzwiami
Zlatan Ibrahimović krąży po salonie ze ściśniętą w dłoni komórką i
wątpliwościami, czy powinien zadzwonić do Giulii. Z jednej strony Allegra
wyraźnie o to prosiła, lecz z drugiej on sam boi się ewentualnego pytania żony
Maxwella na temat Allegry i jej stanu zdrowia. Dotychczas jeszcze nie
wypowiedział na głos, iż jego ukochana, cudowna żona umiera.
Ale właśnie tak wygląda rzeczywistość – Allegra umiera, umrze już
niedługo, może nawet za kilka dni. To już ostatnie minuty meczu jej życia, to końcówka
dogrywki, zaś okrutny Los strzelił właśnie zwycięską bramkę, na odrobienie
której nie ma już szans. Zlatan musi wykonać ten jeden telefon, musi
poinformować o tym Giulię, bowiem jego żona tego wymaga. Bez rozmowy z dawną
przyjaciółką nie będzie potrafiła odejść w spokoju, bez jakichkolwiek
wątpliwości.
Musi zawiadomić Maxwella. A tego boi się jeszcze bardziej, na samą
myśl o wypowiedzeniu doń słów „Legra umiera” wszystkie mięśnie rosłego Szweda
przebiega przerażający dreszcz. I pomimo prawdy zawartej w tych słowach, pomimo
tego, iż są suchym faktem, najprawdziwszym autentykiem, nie mogą przejść mu
przez gardło.
Zmusza się, aby wykonać telefon do Giulii od kilku dni, lecz wreszcie
wciska zieloną słuchawkę i nie rozłącza się w chwilę po tym.
– Zlatan? – dziwi się żona Maxwella, odebrawszy komórkę.
– C-cześć, Giulia – wydusza piłkarz. Następuje długa, złowroga cisza.
– Co się stało?
– Allegra… Alberetta… Ona chce cię zobaczyć jak najprędzej.
– Co się stało? – powtarza spokojnie Włoszka.
– Dowiedzieliśmy się prawie dwa i pół roku temu. Zabroniła komukolwiek
mówić, jedynie Malena wiedziała…
– Zlatan – przerywa mu Giulia. – Nie owijaj, spokojnie powiedz, na co
jest chora.
– S-skąd wiesz? – wydusza zadziwiony żądaniem Włoszki.
– Wiem. Na co Alberetta jest chora?
– Ma raka. Nie chciała chemii, a ja nie umiałem jej zmusić do
cierpienia. Zostało kilka dni, może tygodni… Niewiele.
– Będę jutro z Maxem, dobrze?
– Dobrze.
Kiedy zakańcza połączenie, zdaje sobie sprawę, iż po jego policzkach
płyną rzewne łzy bezsilności.
Alberetta Cruz przez ostatnie miesiące choroby niesamowicie schudła,
jej włosy straciły blask, zaś w ciemnych oczach pozostało jedynie odbicie
błagającego o wybaczenie bólu. Giulia Pauleta Andrade, wszedłszy do sypialni
Urugwajki w towarzystwie swojego męża i trzymającego się na uboczu Zlatana, o
mało nie wydaje z siebie przerażonego pisku. Pani Ibrahimović śpi, oddychając z
trudnością i wyglądając jak cień samej siebie, jak widmo zbliżającej się
śmierci.
To dlatego odeszła – dociera do Maxwella, kiedy patrzy na tę drobną,
cierpiącą sylwetkę ukochanej kobiety. To dlatego go zostawiła; zrobiła to,
ponieważ umierała. Nie chciała, aby widział ją w takim stanie, aby obwiniał się
o jej chorobę; pragnęła jedynie porzucić go na tyle wcześnie, by mógł nauczyć
się życia bez niej, dopóki jeszcze trwała. W przeciągu kilku minut wszystko
staje się jasne.
Jak mógł wcześniej na to nie wpaść? Za mocno go kochała, aby odrzucać
go za każdym razem, aby ranić jego uczucia, pozwoliwszy na nowo rozkwitnąć
nadziei. Robiła to wszystko z miłości, dawała mu jej dowód w ten
niekonwencjonalny sposób, powoli umierając. Uciekała od niego, ażeby umiał
poradzić sobie w czasach, kiedy już umrze.
Chciała pokazać mu tym, jak bardzo go kocha. Chciała udowodnić mu swoim
zachowaniem, ile dla niej znaczy, jak bardzo zależy jej na jego szczęściu, lecz
on nie umiał tego zrozumieć. Paradoksalnie, zaślepiła go właśnie miłość do tej
niesamowitej kobiety.
Dotyka jej policzka z przerażeniem, obawiając się, czy resztki
kobiety, jaką pokochał, nie rozpierzchną się wskutek jego dotyku.
A potem kuca przy jej łóżku i zaczyna płakać. Nie spostrzega, kiedy
Giulia i Zlatan opuszczają sypialnię, zostawiają Maxa samego ze śpiącą
brunetką.
Jak mógł dopuścić do tego, ażeby Alberetta teraz umierała? Jak mógł
nie spostrzec jej chwil słabości wtedy, w Turynie? Okłamała go, iż to
przeziębienie, lecz teraz jest już pewny – Alberetta była już wtedy chora, a
samotność całkowicie ją dobijała.
– Max, daj spokój – dociera go jej prawie niesłyszalny szept. Ociera
wierzchem dłoni policzki, obdarzając ją najpierw tylko pełnym żalu spojrzeniem,
a następnie nachyla się nadeń i składa na jej ustach pocałunek.
– Jak mogłaś, Alberetto? – szepcze cicho. – Jak mogłaś pomyśleć, że
poprzez odejście nauczysz mnie życia bez ciebie? Jak mogłaś pomyśleć, że kocham
cię w tak mały stopniu, ażeby umieć zapomnieć? Alberetto, jesteś moim wszystko,
jesteś całym moim światem, nigdy nie liczyło się nic ponad ciebie. A ty
postanowiłaś sprawić mi tak przykrą niespodziankę, postanowiłaś umrzeć, nie
walcząc o siebie. Nie walcząc o siebie dla mnie, nie walcząc o nas. Najdroższa,
jak śmiałaś pomyśleć, iż Giulia kiedykolwiek będzie w stanie zastąpić mi
ciebie? Pamiętasz, kochanie, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz? To było osiem
lat temu, lecz już wtedy nasze losy były ze sobą nierozerwalnie związane.
Tamtej nocy, ostatniej z naszego złudnego szczęścia, przysięgałem ci wieczność.
Nawet nie wiesz, jak bardzo źle czuję się każdego dnia ze świadomością, iż
nasza wieczność już wtedy przeminęła. Alberetto Cruz, jak mogłaś poddać się
chorobie, kiedy dla mnie jesteś całym światem? Nic nie mogło nas rozdzielić,
ani żadna siła boska czy szatańska, ani los, przeznaczenie, czy nawet Giulia,
bo tyś to zrobiła. Tyś podjęła decyzję za nas oboje, tyś postanowiła umrzeć i
odebrać mi tym samym wszystko.
– Max, nie rób tego – przerywa mu słabo.
Ona, niegdyś taka piękna, taka wyjątkowa i silna, dziś jest wrakiem
samej siebie. Z dawnej Alberetty nie pozostał nawet błysk oczu, które są puste.
– Odebrałaś sobie życie, zrezygnowałaś z szansy dla nas. Zabiłaś tym i
mnie, Alberetto. Zabierasz ze sobą wszystko, moją duszę i serce, zaś dla ciebie
nie ma już ratunku. Jak mogłaś, Alberetto?
I wtedy spostrzega, że i ona płacze. W milczeniu pozwala łzom płynąć
po bladych, zapadniętych policzkach, przyjmując każde słowo jego tyrady jako
szczerą prawdę.
– Jak mogę żyć bez ciebie? Jak mogę żyć, kiedy moje serce i dusza
będzie w grobie wraz z tobą, Alberetto? – dopytuje łamiącym się głosem.
– Musisz – szepcze ona.
– Ale nie umiem bez ciebie.
Alberetta unosi się delikatnie na łokciach, co jest jednoznaczne.
Maxwell natychmiast obejmuje ją, unosi z łóżka tak, ażeby móc trzymać ją w
ramionach, czuć jej niewielki ciężar i móc całować ją raz za razem w policzki i
usta.
– Przysięgnij mi, Alberetto, przysięgnij, że nigdy już nie będziesz
kłamać. Że nigdy nie okłamiesz mnie tak, jak zrobiłaś to w Vila Velhi w zeszłym
roku.
– Kocham cię, Maxwellu Andrade, jeśli to masz na myśli. Zawsze cię
kochałam i zawsze, do samego końca będę cię kochała.
– I ja będę kochał ciebie.
– Więc pozwól mi odejść.
– Nie umiem, lecz nie mam innego wyboru.
– A ja kiedyś do ciebie wrócę, najdroższy. Odzyskamy naszą utraconą
przyszłość… Nim się spostrzeżesz, ja będę znów z tobą. Przysięgam.
Giulia Pauleta Andrade pozbyła się złudzeń na spełnienie swojej
prawdziwej, jedynej miłości już przed laty. Odeszła od ukochanej osoby dla jej
własnego dobra, ponieważ nie miała innego wyboru.
Giulia Pauleta Andrade odchodziła właściwie kilkukrotnie, bowiem nie
umiała po jakimś czasie nie wrócić. Choćby dla samej siebie, nie wliczając w to
kochanej przezeń osoby. W końcu w styczniu dwa tysiące pierwszego poddała się,
przestała walczyć o swoją miłość, o siebie i swoje szczęście. Musiała odpuścić,
męczyło ją to zdecydowanie za mocno. Tym bardziej zniszczyła ją okrutność Losu,
bowiem pięknym uczuciem, jakim pozornie powinna być miłość, obdarzyła
nieodpowiednią osobę.
A teraz patrzy, jak jej dawna przyjaciółka, przeurocza Alberetta
uśmiecha się doń słabo, siedząc na ogromnym łóżku podparta toną poduszek.
Maxwell wyszedł z jej sypialni dopiero przed chwilą, spędziwszy tam bite kilka
godzin. Wyszedł z lekko zaczerwienionymi oczami, co oznaczało jedno – Alberetta
mu powiedziała, że umiera.
A przecież on tak cholernie mocno ją kocha. Zawsze kochał, od tamtego
pamiętnego lata dwa tysiące pierwszego w jego rodzinnej Vila Velhi. Nigdy zaś
nie pokochał jej, Giulii Andrade, matki dwojga swoich dzieci. Małych dwóch
dziewczynek, które obecnie spędzają czas z Maiconową Alessią.
– Pauleto… – szepcze cichutko i słabiutko Alberetta.
Na sam dźwięk jej głosu pod oczami zbierają jej się z trudem
powstrzymywane łzy.
Siada bez słowa na brzegu łóżka, chowając twarz w dłoniach. Czuje
ciepłe palce przyjaciółki słabo gładzące jej plecy, co jeszcze bardziej
doprowadza ją na skraj. A jednak Giulia Pauleta Andrade nie może się nie
rozpłakać w przeciągu najbliższych minut.
– Cześć, Alberetto – wydusza cicho, siedząc wciąż tyłem do niej. – Dlaczego
mu nie powiedziałaś?
– Dlaczego odeszłaś? – odpiera pytaniem brunetka. Bynajmniej
niełatwym.
– Przecież powiedziałam ci to trzy lata temu.
– Ominęłaś temat. Pauleto, dlaczego mnie zostawiłaś?
I ta cholerna cisza, jaka zalega na długie sekundy.
– Tak miało być lepiej – wydusza wreszcie Giulia.
– Dla mnie, czy dla ciebie? – niewątpliwie udana jest to szpila, wbita
z milimetrową wręcz dokładnością w miejsce, gdzie niegdyś była ogromna rana po
wielu odejściach.
– Dla nas obu. Nie mogłam wtedy podjąć lepszej decyzji.
– Ależ mogłaś. Mogłaś zostać, trwać i mnie nie łamać swoim odejściem.
Giulia nieznacznie siąka nosem, płacząc już w najlepsze do spółki ze
swoją dawną przyjaciółką. Tylko łzy im pozostały. Teraz mogą tylko zapłakać nad
utraconym życiem, nad zmarnowanymi szansami i popełnionymi błędami. Nic więcej
zrobić się nie da. Alberetta niedługo umrze, Giulii zaś pozostanie jedynie
wytrwać u boku Maxa, wychować ich córki i wraz z nim wspominać tę jedną, którą
kiedykolwiek oboje byli w stanie pokochać.
Nic ponad to.
– Maxwell mi powiedział. Wszystko o was, o tym, jak było ci trudno,
kiedy cię poznał. Powiedział już wtedy, tamtej nocy po naszym pierwszym
spotkaniu w Mediolanie, kiedy jeszcze nic nie było jasne. Wiem i cholernie
żałuję, że do tego doprowadziłam, że jednak cię opuściła, lecz nie miałam
innego wyboru.
– Pauleto, dlaczego mnie opuściłaś? – powtarza słabo po raz kolejny,
mając nadzieję, iż tym razem ostatni.
Nim uzyskuje odpowiedź, Giulia Pauleta Andrade składa na jej ustach
pełen strachu pocałunek. Krótki, zaledwie dwu-trzysekundowy, ale jakże
znaczący. I dopiero potem, kiedy Alberetta milczy, tkwiąc w zadziwieniu, ta
szepcze:
– Bo cię kochałam. Za mocno. Nie tak, jak kochać powinnam. Nie tak,
jak mi wypadało. Nie mogłam cię kochać, więc odeszłam, Alberetto. Dla mojego i
twojego dobra. Bo tak miało być łatwiej.
Po wypowiedzeniu słów, jakie zasugerowała Maxwellowi tamtego poranka w
dwa tysiące szóstym roku, po raz pierwszy w życiu, czuje ulgę. Nareszcie się
tego z siebie pozbywa, ciężar zniknął i pozostał po nim jedynie żal. Bo nadal
żałuje swojej decyzji, w tamtej chwili wydającej się za najsłuszniejszą. Jednak
gdyby nie odeszła, Alberetta wcale by nie umierała. Wcale nie spotkałaby Maxa,
z którym została przez okrutny Los rozdzielona. Nie wspominając o tragicznej
jego ironii, kiedy postanowił zakpić sobie z nich wszystkich i z Maxa i Giulii
uczynić rodziców, podobno bardzo szczęśliwych, dwóch małych dziewczynek.
A teraz, w trzy lata po tym wszystkim, Giulia Pauleta Andrade siedzi u
boku kochanej przez tyle lat osoby i w milczeniu czeka, aż ta wydusi z siebie
choć jedno słowo. Reakcja jest nieistotna, bowiem co zmieni w obliczu
niedalekiej śmierci?
Alberettę mógłby uratować tylko cud, ten zaś na pewno się nie wydarzy.
Ona sama była cudem, zaś te nie przydarzają się dwa razy w życiu. Nie są na
tyle życzliwe, ażeby zwracać zmarnowane szanse.
A Alberetta Cruz jest niezdrowo blada i całkowicie bezsilna. Bo nawet
ona wie, iż nie zostało jej nic poza może kilkoma dniami, a teraz, gdy wreszcie
wszystko się wyjaśniło, tak naprawdę nie ma rzeczy trzymającej jej na
mediolańskiej ziemi. Zlatan pogodził się ze zbliżającą rolą wdowca już przed
laty, Max poznał prawdę, zaś Pauleta nareszcie wyjaśniła tajemnicę swego
odejścia, które ukierunkowało całe późniejsze życie Alberetty.
Nadeszła pora, ażeby to wszystko się zakończyło. Tylko jeszcze musi
coś odpowiedzieć Paulecie. I odpowiada:
– Są więzienia gorsze od słów,
Pauleto.
A ta uśmiecha się delikatnie.
– Wiem. Miłość jest jednym z nich.
***
Nasze wielkie nadzieje nigdy miały się nie spełnić. Miałem jeszcze
tylko przez chwilę być przy niej i być ostatnią osobą, którą widziała.
Podarowałem jej „Wielkie nadzieje” jeszcze tego samego dnia. Rozpłakała się z
żalu i płakała, póki nie zasnęła, zaś ja czytałem jej tę książkę. Potem
wróciliśmy do naszego początku, do „Stu lat samotności”. I to one okazały się
jej końcem. Naszym końcem.
Umarła dwa dni później we śnie. Właśnie podczas lektury „Stu lat
samotności” zasnęła. I już nigdy się nie obudziła. W tamtej chwili nie chciałem
w to wierzyć, w milczeniu błagałem Boga, w którego już od lat nie wierzyłem,
aby mi ją oddał.
Bezskutecznie.
Alberetta Cruz Alvetha, jedyna kobieta, jaką miałem być zdolny
pokochać w swoim życiu, umarła tamtego sierpniowego popołudnia, w dniu, w
którym wszystko utraciło sens. Nie raz pytałem sam siebie, gdzie popełniłem
błąd i jak mogłem być tak ślepy, aby nie spostrzec oznak choroby. Do dziś mam
świadomość, iż podjęłaby leczenie na tylko jedną moją prośbę. Tak samo jak mam
w pamięci jej żądanie.
Niestety, nie umiałem zacząć żyć od nowa. Bez niej to nie miało sensu.
Celu. Jakichkolwiek barw. Mój świat zamknął się w czerni, wszechogarniającej
czerni i żałobnym kirze. Mogłem tylko modlić się, aby powróciła, aby znalazła
to wcielenie, w którym była szczęśliwa.
Nie wychodziłem z jej sypialni, o ile nie było takiej potrzeby. Zlatan
zaś prawie wcale nie przebywał w domu. Tego samego dnia co z Giulią pożegnała
się również z Maleną Materazzi, nakazała jej spełniać swoje marzenia i o samej
sobie zapomnieć. Jednak w dniu śmierci, o poranku szepnęła, iż tej wcale się
nie obawia. Obawiała się zapomnienia, bowiem istniejemy dopóty, dopóki ktoś o
nas pamięta. Obiecałem pamiętać zawsze, bez znaczenia, czy ta wieczność skończy
się już następnego dnia, czy może za osiemdziesiąt lat. To nie miało znaczenia,
bowiem było ostatnią złożoną jej przysięgą, o czym jeszcze nie wiedziałem.
Często przez te dwa dni powtarzałem jej, jak mocno ją kocham, jak bardzo jest
dla mnie ważna. A kiedy zasypiała, co zdarzało jej się często – była bezsilna,
wycieńczona prawie trzyletnią walką z chorobą, antydepresantami, morfiną i wieloma
latami cierpienia – płakałem z braku możliwości jej uratowania.
Błagałem o cud. Bo tylko ten by ją uratował. Ale nic się nie
wydarzyło. Umarła, zostawiła mnie samego sobie. Porzuciła mnie na pastwę
wspomnień z nią w roli głównej. Zaś jej ostatnie słowa zabolały najbardziej:
„To było moje najważniejsze wcielenie, to było miejsce na świecie, w którym
czułam się szczęśliwa”. Wymamrotała to już nieświadomie, prawdopodobnie kilka
chwil przed wzięciem ostatniego oddechu.
A ja mogłem tylko obejmować jej wychudzoną do granic możliwości
sylwetkę pozbawioną życia i płakać. Trwałem tak coś dwie godziny, nim wreszcie
Zlatan nie wrócił do domu niesiony przeczuciem.
Potem pamiętam niewiele. Dali mi antydepresanty, bojąc się, czy
przypadkiem nie podążę za nią. Przez dwie godziny trzymałem w ramionach zimne,
pozbawione życia ciało mojej kobiety, więc według nich byłem zdolny do
wszystkiego.
Miała dwadzieścia cztery lat, zaś osiem z nich poświęciła mnie, nic
niewartemu w ogólnym rozrachunku piłkarzykowi z brazylijskiej Vila Velha, w
gdzie rozpoczął się jej koniec. Umarła w moich ramionach, a kiedy już jej nie
było, pozostałem sam ze świadomością, iż jeśli nigdy nie wkroczyłbym w jej
drogę ze swoimi jajecznymi pasemkami, dziełem Avy, do której teraz dołączyła,
Alberetta wciąż by żyła.
W sześć lat po śmierci mojej przyjaciółki, najdroższej Avy Leite
Aveiro, znów tego doświadczyłem. Różnica była tylko jedna – Avę znalazłem już
martwą po powrocie z ośrodka treningowego, zaś kobieta mojego życia opuściła
ten świat w moich ramionach, kiedy ja marnowałem czas, czytając jej „Sto lat
samotności”. Naszą powieść, jedną z tych rzeczy, od których wszystko się
zaczęło. I na których wszystko po ośmiu latach się skończyło. Po tym czasie
zostałem tylko z książką, z wspomnieniami i rodziną, do której nie chciałem
wracać. Ale musiałem to zrobić, musiałem wziąć odpowiedzialność za Giulię i
bliźniaczki.
Alberettę „Allegrę” Cruz Alvethę -Ibrahimović, do śmierci moją
narzeczoną – bowiem nigdy nie zerwała zaręczyn, umierała z pierścionkiem ode
mnie na dłoni – pochowaliśmy w Mediolanie. Najwięcej czasu spędziła właśnie w
tym mieście i czuła się z nim najbardziej związana. Montevideo nie wchodziło w
rachubę, Amsterdam był jedynie miejscem pierwszej z wielu tragicznych pomyłek,
jakie nam się przydarzyły, zaś Turyn wydawał się za smutny. Nie była tam sobą,
okłamywała mnie. Długo upierałem się przy Vila Velha, lecz miałbym ją za daleko
od siebie. Mediolan wydał się najracjonalniejszy, był najbardziej w centrum
Europy, w której przyszło mi żyć.
Pod koniec Zlatan podpisał kontrakt z Barceloną. Jednym z jego
nieoficjalnych, nigdy głośno niewypowiedzianych warunków było zakontraktowanie
w katalońskiej potędze również mnie. Potraktował to jako zadośćuczynienie za
tamten pocałunek w Amsterdamie, który mi ją odebrał. Ponadto doskonale
wiedział, iż obaj nie poradzimy sobie w Mediolanie bez niej. A ona nie żyła.
Wytrzymał w Hiszpanii sezon. Stał się paskudnym, bezuczuciowym
skurwysynem o przerośniętym ego – innymi słowy: włączył w sobie barierę
ochronną, dzięki której na pozór nie cierpiał wcale. Udawał, nauczył się tego w
przeciągu niewielu dni po jej śmierci, kiedy postanowił już nigdy nie czuć. A
przecież wciąż kochał ją chorą miłością, miłością niemającą tak naprawdę
granic.
Kochaliśmy ją
obaj równie mocno.
Wcale się nie zdziwiłem, kiedy ten, którego z czasem przestałem
poznawać, pokłócił się z Guardiolą i w ponad rok po jej śmierci wrócił do
Mediolanu, do mieszkania, w którym żył z nią i w którym ona umarła. Nie umiał
pozbyć się tych kilku pokoi z widokiem na San Siro choćby przez sentyment do
wielu dobrych wspomnień. Ona należała do niego w tamtych pokojach. Przynajmniej
w jakiejś, na pewno większej części niż do mnie. Zmienił barwy na
czerwono-czarne, po czym po raz kolejny udowodnił, iż jest magnesem na krajowe
mistrzostwa. Kiedy ja drugi raz zdobywałem Hiszpanię, a także Ligę Mistrzów,
Zlatan dopisywał do kolekcji kolejne scudetto. Wydawało się, iż stanął na nogi,
znalazł sobie chyba nawet jakieś kochanki na krótszą metę i szokował prasę
swoimi nocnymi wybrykami. Stał się tym, za kogo postrzegano go od zawsze –
zimnym skurwielem pozbawionym uczuć i jakichkolwiek skrupułów. A on tylko nie
mógł pozwolić sobie na upadek, znalazł ucieczkę od jej widma, które nigdy
jednak nie chciało przestać go nawiedzać. Poczuł się zagubionym chłopcem, choć
miał już prawie trzydzieści lat na karku i zrobił wszystko, ażeby przynajmniej
spróbować to pokonać. Pozbierać się. Żyć bez niej. Wypełnić złożoną jej
obietnicę przynajmniej z punktu widzenia opinii publicznej.
Zrobił więcej ode mnie, a i ja przysięgałem. Mnie uratowała tylko jej
obietnica, jej słowa, iż gdziekolwiek by się nie znalazła, znajdzie sposób,
ażeby do mnie wrócić.
Dziś mijają dwa lata. Stoję nad jej grobem na mediolańskim cmentarzu i
patrzę przed siebie. Zlatan jest tuż obok, zaś w dłoniach ściskam znalezione w
Vila Velha „Sto lat samotności”. Te z listem, kawałkiem papieru zakreślonym jej
pismem jeszcze z czasów pobytu w Turynie. I płaczę, tak samo jak robi to Zlatan
i Giulia stojący po lewej i prawej stronie jakieś dwa kroki za mną.
W rocznicę jej śmierci urodziła córkę. Nasze trzecie dziecko. Dziś
mała kończy roczek, zaś ja od roku już wiem, jak moja ukochana wypełniła dane
mi słowo. Mała nosi jej imię. Alberetta Andrade, co brzmi dumnie. I jest jej kolejnym
wcieleniem.
Poprzysięgła mi powrócić, a teraz wiem, iż znów jest u mojego boku. I
właśnie dlatego te łzy, jakie płyną po moich policzkach, są łzami radości.
A ja kocham
Ciebie. Tylko Ciebie. Na zawsze, tak jak w milczeniu ślubowaliśmy jeszcze jakieś
cztery lata temu w domku nad brazylijską plażą.
Popełniłam wiele
błędów. Wiele z nich karygodnych. Lecz nadal proszę, kochany, wybacz mi
wszystkie te, które popełniłam w stosunku do Ciebie. Wybacz mi, bo ja naprawdę
Cię kocham. Zawsze będę Cię kochała, aż do chwili, kiedy świat się skończy.
Pamiętaj, błagam, pamiętaj i nigdy nie zapominaj: dopóki Ty będziesz, ale
wszystko inne ze mną na czele zniknie, ja pozostanę przy Tobie, lecz jeśli Ty
jako jedyny znikniesz, ja zniknę wraz z Tobą, bo jesteś całym moim życiem i
jego sensem.
Kocham Cię bardzo mocno.
Najmocniej na
świecie.
Mocniej się nie
da.
I zawsze, zawsze
będę Twoja. A.