Florence and the Machine – Shake it out
Nadzieja to taka kurwa. Największa z nich wszystkich. Nadzieja jest
okrutna, wyzbyła się skrupułów, pokochała złudzenia, po czym postanowiła ranić
ludzi. Sprzedaje im najtańsze ściemy, wciska wszelkiego rodzaju badziew, ażeby
przy pomocy całego zła tego świata zniszczyć każdego, kto tylko jej się chwyci.
Doskonale dogadała się z okrutnym Losem i razem, we dwoje, postanowili
niszczyć. Postanowili robić wszystko, aby szczęście podarować, a następnie w
brutalny sposób je odebrać.
Jakby ludzie byli niczym więcej niż marionetkami. Jakby ich ból był
niczym miód na przesiąknięte złem dusze i ciała Nadziei i Losu. Jakby ranienie
było dlań tylko sportem, dziką wręcz przyjemnością.
Nadzieja jest dziwką. Najtańszą z nich wszystkich. Zdobycie jej nie
kosztuje prawie nic, lecz odchodząc, zbiera pensję w postaci ludzkich łez
tęsknoty. Bynajmniej nie za sobą. Zbiera po sobie krwawe żniwo złamanych serc,
pozbawionych sensu istnień i pełnych goryczy łez wsiąkających nocami w
poduszki.
W nadzieję nie warto wierzyć. Nie warto jej ufać. Ona i tak zawiedzie,
i tak uzna, iż obietnice nie są wiążące, a jedynie warte złamania. Weźmie
wszystko za czarny żart, za śmieszny dramat w życiu kolejnych osób
spacerujących po tym świecie. Jakby jej jedynym celem było niesienie rozpaczy i
zabijanie szczęścia.
A jednak są tacy, który nadziei zawierzają wszystko, swoje życie i
serce. Są tacy, dla których ryzyko nic nie znaczy, którzy nie mają już nic do
stracenia, bowiem wcześniej utracili wszystko. Wszystko poza nadzieją,
zdradziecką wiarą, iż nie może już być gorzej. Tylko ona im pozostała i choć
jest próżna, może jednak bywa miłosierna?
Każdemu największemu dręczycielowi na świecie zdarzają się gorsze dni,
kiedy widok cierpienia, strachu i żalu budzi w nim obrzydzenie; kiedy pojawia
się ta blada iskierka pragnienia obdarowania kogoś, choćby i jednej osoby na
milion, szczęśliwym zakończeniem. A nuż właśnie dziś taki moment przytrafi się
akurat jej?
Wszystko ma jakiś sens. Nawet te pieprzone złudzenia karmione tą suką,
nadzieją, prawda, Lilyanne? Doskonale,
znów się zaczyna. Dlaczego dalej cię słyszę, jeśli już nie mam w sobie ani
grama tych przeklętych prochów?! Lilyanne, tylko się nie denerwuj. Nerwy ci
nie służą, kochanie. Spierdalaj. Rzuciłam
prozac? Rzuciłam. Miałam cię nie słyszeć po rzuceniu. Więc dlaczego, do
cholery, ty wciąż jesteś?! Nie możesz zostać sama, Lilyanne. Samotność ci
nie służy na tym świecie. Nie jestem.
Jesteś, a nie powinnaś, Lilyanne. Nie ufasz żadnemu z nich, nie powiedziałaś im
ani słowa o przeszłości. Czy to nie dowód samotności? Pierdol się! Ufam każdemu, nie masz nawet prawa tak mówić! Nic o mnie
nie wiesz! Sama nie wiesz o sobie nic, Lilyanne. Jesteś zagubiona – w
sobie, w świecie, a przede wszystkim we własnym, teraźniejszym życiu, kochanie.
Lilyanne, patrząc przed siebie na piękno wschodzącego nad Morzem
Śródziemnym słońca, wzdycha ciężko. W sercu ma tylko pustkę, zastygłe w
skorupie żalu, strachu i cierpienia serce. Piasek pod jej stopami przyjemnie
się zapada, chłodne fale moczą rąbek niegdyś intensywnie czarnej sukienki
sięgającej kostek, zaś ona sama bardzo chciałaby poczuć cokolwiek.
Ale jest pustka. Stanie tutaj, w tej wodzie nad brzegiem, tuż przy
Barcelonecie, jeszcze pośród czystości nocy powoli ustępującej dniu jest takie
oczyszczające. Pomaga pozbyć się negatywnych myśli, lecz wciąż nie umie
wzbudzić w niej uczuć. Może poza wiecznie towarzyszącym bólem, jakiego nawet
niewielkie fale nie potrafią zeń wypłukać.
Za utopienie wizji tego piekielnego, diabelskiego, niszczącego ognia
oddałaby wszystko, choć pozostało jej tak niewiele.
Kiedyś Lilyanne Kalupa nienawidziła wody, za jej żywioł uznawano wszem
i wobec ogień. Kiedyś Lilyanne Kalupa była innym człowiekiem, miała uczucia, a
jej serce potrafiło bić, lecz tamta dziewczyna spłonęła wraz ze wszystkimi.
Dziś Lilyanne Kalupa jest smutna i samotna, choć w rok po utracie
wszystkiego pozwoliła zdobyć się temu Katalończykowi. Oddała mu swoje ciało i
duszę w milczącym szlochu, zatrzymując dla siebie jedynie skorupę serca.
Zakochany w niej po uszy jakby wcale tego nie spostrzegał, jakby żył łudzącą
wizją odwzajemnionych uczuć, z którą Lilyanne nie miała siły walczyć. A może i
miałaś, kochanie? Nie. Nie było sensu.
Wciąż nie ma. Nigdy nie będzie. Ale wciąż nie kochasz. Nie jego. Liczymy na cud? Dajmy sobie z tym spokój,
nie łudźmy się, że kiedykolwiek znów pokocham.
Dziś Lilyanne Kalupa potrafi być tylko wdzięczna za ratunek, za szansę
na lepsze, spokojniejsze życie pozornie w ogromnej odległości od miejsca, w
którym spłonęła wielka część jej samej.
Dziś Lilyanne w milczeniu płacze, bowiem zabarwione jutrzenką niebo
przypomina jej tamte płomienie z jej indonezyjskiego życia, które pochłonęły
wszystko. Ociera łzy wierzchem dłoni, wypuściwszy na piach trzymane weń
wcześniej sandały z beżowych paseczków. Kolejny drogi prezent od niego. Jakby
próbował odkupić od niej zamkniętą głęboko w sercu przeszłość.
Bierze głęboki wdech. Słoneczna kula niespiesznie wynurza się z
morskich mroków. Rozprasza przy tym ciemność barcelońskich uliczek skrywających
to, czego w świetle dnia oglądać nie wolno.
Jest gdzieś około piątej rano i na skrzynce pocztowej telefonu Lilyanne
na pewno zalega masa wiadomości od jej… chłopaka? Czy to odpowiednie
określenie, Lilyanne? A czy to istotne,
drogi, nawiedzony głosie?
– Lil?! – dociera ją znajomy głos jednego z podopiecznych jej…
chłopaka. – Lil, cholera, spać nie możesz?
Lilyanne ściera ukradkiem ewentualne pozostałości po łzach, po czym
przybiera maskę uśmiechu. Nie może ukazywać słabości nawet tuż po wschodzie
słońca. Nawet przed nim, człowiekiem, który rozumie ją przecież zaiste
doskonale.
– Hej, Bojan – uśmiecha się delikatnie. Jej głos jest cichy, bardzo
subtelny, jakby nie miała w sobie już ani grama siły.
Rzeczywiście, tej jej brakuje, tym bardziej po rzuceniu
antydepresantów, lecz nikt poza nią i Andreu nie musi o tym wiedzieć. A w
szczególności Pep. Jeszcze zacząłby bardziej panikować, pewnie skończyłoby się
na tym, iż zabroniłby jej wychodzić w środku nocy z domu na Barcelonetę.
– A ty nie masz dziś treningu o dziesiątej? – odgryza się subtelnie,
nie udzielając mu nawet konkretnej odpowiedzi.
Bojan Krkić roztrzepuje dłonią przydługą, opadającą mu na
zielonkawo-szare oczy grzywkę.
– Lil, i tak nie dam rady spać.
„Nie bez prochów”, lecz oboje dodają to tylko w myślach. Są rzeczy, o
których rozmawia się tylko w domyśle.
– Ja też. Duszę się w domu – przyznaje cicho. Bojan nieśmiało pociera
jej ramię w geście wsparcia.
– Lil… Dusisz się w czymś innym – poprawia ją. I nagle przyjazną
atmosferę szlag trafia, Lilyanne spina się, zrzuca z ramienia dłoń młodego
Hiszpana i otacza się urażoną ciszą dryfującą pośród złości.
Wścieka się w głębi siebie, choć doskonale wie, iż Bojan jest tylko
szczery, widzi trochę więcej niż inni. Lecz nawet on nie umie temu podołać,
bowiem Lilyanne zamyka się od bardzo dawna za skorupą urazy, ilekroć ktokolwiek
próbuje głośno jej uświadamiać cokolwiek bolesnego. Prawda boli, więc Lilyanne
Kalupa i dziś dochowuje wierności swym zwyczajom.
– Będziesz z Pepem na treningu? – próbuje subtelnie zmienić temat
Hiszpan, wiedząc już, iż i dziś nie przemówi ciemnowłosej Indonezyjce do
rozumu.
Lilyanne odzywa się po minucie, może dwóch.
– Na rezerwach. Marc bardzo chce mnie zobaczyć, a ja bardzo chcę
zobaczyć Sergiego.
– Dobrana z was trójka…
– Bo to moi przyjaciele. Przecież nie mogę spędzać całego wolnego
czasu z Pepem, już dawno byśmy ze sobą zwariowali.
Bojan wzdycha ciężko, całuje Lilyanne w policzek, po czym bez słowa
odchodzi, zostawiając ją samą sobie i powracającym wciąż wspomnieniom z tamtej
nocy, kiedy świat przestał mieć sens.
Zaś odtwarzanego wciąż w pamięci widoku piekielnego ognia, jaki do dziś
trawi jej młode serce, nie potrafi ugasić nawet morze łaszące się u jej stóp
chłodnymi falami.
Kiedy ja cię
kocham, Lilyanne.
Kiedy Pep Guardiola pierwszy raz spotkał Lilyanne Kalupę, ta pracowała
w jednej z badziewnych restauracyjek w najbardziej turystycznej części Ramblas,
a w jej oczach powoli wypalał się ogień młodości. Mogła mieć z osiemnaście,
dziewiętnaście lat, nie więcej i chwyciła go za serce.
On, Josep Guardiola, rozwodnik z dwójką dzieci, które utracił tak
naprawdę bezpowrotnie, postanowił uratować choć jedną, ostatnią iskrę oczach
Lilyanne. Ona uległa szybko, w ciemnej sukni, ze smutkiem w oczach postanowiła
ulec, poddać się jego miłości, na którą nawet nie zasłużyła. Nie umiała długo
walczyć z jego chęciami, Pep był zbyt czarujący i zbyt uparty, ażeby nie
osiągnąć sukcesu. Innymi słowy – ażeby jej nie zdobyć. Poza tym nie zadawał
niepotrzebnych pytań, co ceniła sobie najbardziej. Dla Pepa jej zgubione życie
nie istniało, jakby Lilyanne, jego Lilyanne, narodziła się dopiero w chwili,
gdy ujrzał ją pierwszy raz w tamtej restauracji.
Jak niewiele Josep Guardiola tak naprawdę wie o swojej dziewczynie!
Kocha ją, temu nie można zaprzeczyć, lecz nie zna nawet powodu, przez który
Lilyanne przez prawie rok ich związku egzystowała przy pomocy antydepresantów. Prozac
był prawdziwą miłością życia Lilyanne zaraz po Pepie. A przynajmniej on sam się
tym łudzi do dziś.
Lilyanne pięknie sprzedaje mu złudzenia, które Josep bierze na ślepo.
I nie on jedyny.
Swego czasu przyprowadził ją na trening – smutną, odzianą w ulubioną,
spłowiałą czerń i całkowicie bez makijażu – i nawet nie podejrzewał wówczas,
jak wielkie wrażenie wywrze na drużynie. Nie piszczała, nie podrywała piłkarzy,
nie znała ich imion. Nawet kiedy zostali jej przedstawieni, potrafiła ich mylić,
dopiero z czasem ucząc się rozróżniać Sergio od Gerarda, Gerarda od Victora i
tak dalej. A oni wszyscy byli tym zachwyceni. Lilyanne, ta mała dziewczynka, w
której trener kocha się po uszy, traktowała ich jako normalnych chłopaków, choć
lepiej odnalazła się pośród rezerw. Młodsi zawodnicy byli jej bliżsi wiekiem i
zrozumieniem życia, a w szczególności do gustu przypadł jej Andreu Fontás i
Marc Muniesa. A następnie do tego dueciku dołączył się kolejny kataloński
dzieciak, Sergi Roberto, gwarantując tym samym Lilyanne wsparcie i nadzieję
pełną radości życia. Młody Roberto ma najbardziej niebieskie oczy i najwięcej
szczęścia w uśmiechu.
I jest jej cholernie bliski, cholernie mocno mu ufa i jest gotowa
zrobić dlań naprawdę wiele.
Pep rozumie. Jest od niej o wiele starszy i za mocno ją kocha, aby
mieć coś przeciw przyjaźni z tą trójką. Lilyanne pojawia się regularnie na
treningach Barçy B, gdzie powoli Marc, Andreu i Sergi uczą ją grać w prawdziwy,
hiszpański futbol. Albo w futbol w ogóle, bowiem Lilyanne jest nieszczególnie
pojętną uczennicą.
W pewnej chwili mogło się nawet wydawać, iż Lilyanne odzyskała radość
życia, znów uśmiechała się beztrosko i z uczuciami. Lecz jej oczy jednak
pozostały puste, ogień wypalił się i już nigdy nie miał zapłonąć.
Nie płonie też, kiedy Josep Guardiola budzi się w zimnym, pustym
łóżku. Lilyanne nie ma w domu, bowiem dookoła panuje cisza, nikt nie stuka
paznokciami nawet o kuchenny blat w rytmie mambo. Kolejny poranek pozbawiony
ślicznej Lilyanne o egzotycznej urodzie wprost z Indonezji.
– Lilyanne? – woła na zapas, wstawszy z łóżka. Przeciera dłońmi twarz,
kiedy odpowiada mu cisza. Następnie sięga dłonią po telefon spoczywający na
szafce obok łóżka. Ten wskazuje ósmą rano, czyli normalną porę powrotu Lilyanne
do domu z jej nocnych eskapad nad morze. Pewnie znów źle spała, że poszła na
spacer. Źle sypia od czasu, gdy przestała brać psychotropy i uparcie nie chce
do nich wrócić. Że niby ją otumaniają. Jakoś młody Krkić leci na prozacu, od
kiedy Pep tylko sięga pamięcią – czyli co najmniej od zeszłych wakacji – i
wcale nie jest wybitnie otumaniony. Poza tym lepiej sypia, lepiej gra w piłkę i
umie się na grze skupić.
Lilyanne też powinna wrócić do prochów. Była w lepszej kondycji
podczas terapii, teraz zaś Pepowi niekiedy zdarza się spostrzec, jak
spazmatycznie szlocha w ramionach młodego Fontása gdzieś w kąciku Ciutat
Esportiva.
A płacząca Lilyanne to na pewno nie jest miły widok dla serca
zakochanego w niej po uszy Guardioli. Jej łzy są niczym sztylety, są
najtrudniejszym ze wszystkich bolesnych wspomnień. Lilyanne natomiast jest aż
tak cudowna, iż szlocha jedynie w towarzystwie tych młodzików, swoich
przybranych duchowych braci, aby nie ranić swojego chłopaka.
Szkoda tylko, iż teraz znów nie ma jej w domu. Jakkolwiek te wyprawy o
czwartej, piątej rano na Barcelonetę, albo wzgórze Tibidabo jej służą. O celach
Pep wie tylko stąd, iż o poranku ukochana pachnie morską bryzą, lub tajemną
wonią starości, obietnicą sprzed dziesiątek lat. W szczególności uwielbił sobie
zapach Tibidabo na skórze swej Lilyanne.
Oby i dziś tak pachniała. Właśnie o zapachu dziewczyny rozmyśla,
biorąc prysznic i wdziewając na siebie klubowy dresik. O punkt dziesiątej
zaczyna się trening, czyli powinien pojawić się w Ciutat Esportiva jakieś pół
godziny wcześniej wraz z pierwszymi pracusiami – Messim, Xavim, Iniestą,
czasami też Valdésem – oraz niemogącym spać od dobrych czterech-pięciu godzin
Bojanem. Może nawet i Krkić będzie w ośrodku treningowym jeszcze szybciej.
Jakkolwiek on też powinien nie robić przerw w braniu antydepresantów. Lil rzuciła, teraz ja muszę to zrobić –
oświadczył kilka dni temu. Na prochach przynajmniej chodził nie tak bardzo
przygnębiony, jakiś spokojniejszy. Może nieznacznie, prawie niezauważalnie
przyćmiony. Teraz niby ma pełną świadomość otaczającej go rzeczywistości, ale
chyba w ciągu jednej chwili ktoś odebrał mu umiejętność uśmiechania się.
Nawet Lilyanne bez prochów zdarza się unieść ku górze kąciki ust. Jak
choćby w chwili, kiedy wkracza do kuchni w swej ulubionej czerni.
– Już wstałeś? – pyta cicho, całując Guardiolę w kącik ust. Potem
odbiera mu kubek czarnej kawy i, stojąc oparta o kuchenny blat naprzeciw Pepa,
zawiesza wzrok na jego sylwetce.
– Cześć, Lilyanne. Jak piękna jest dziś Barcelona?
Pachnie Barcelonetą i targiem rybnym, a w jej oczach wciąż nie ma ognia
życia i radości.
– Zachmurzona trochę – stwierdza jakby odrobinę nieobecna. – I wieje.
Załóż szalik, nie chcę, byś się przeziębił.
– Wpadniesz dziś na trening?
Lilyanne uśmiecha się blado.
– Marc kazał mi przyjść. Potem pewnie pójdziemy gdzieś we trójkę, może
czwórkę, o ile Andreu się do nas przyłączy.
Pep dopija kawę, wstaje od stołu i podchodzi do ukochanej. Ta sama się
weń wtula, pozwalając jego dłoniom na błądzenie po fałdach czarnego materiału,
ustom zaś – po jej szyi.
– Kocham cię – szepcze do jej ucha, po czym niespiesznie wraca w głąb
mieszkania, ażeby ostatecznie przygotować się do wyruszenia na trening.
Towarzyszy mu dotyk jej ust niczym muśnięcie motyla oraz wyszeptane,
tak często słyszane:
– Wiem.
Kiedy ja naprawdę
cię kocham, Lilyanne.
Sergi Roberto w swoim krótkim, osiemnastoletnim życiu miał do
czynienia z wieloma kobietami o skrajnych charakterach. Zdarzało mu się
natrafić na skrajne idiotki, na dziewczyny polujące jedynie na bogatego męża,
ale także na piekielnie inteligentnie panny bez ani grama złośliwości w sobie.
Wychowany przez matkę i sześć sióstr, wyuczony toku kobiecego myślenia
niczym hymnu Barçy, podjął bez chwili zawahania wyzwanie, jakim było dotarcie
do ciemnowłosej dziewczyny trenera Guardioli. I podołał temu, zdobył w niej
wierną przyjaciółkę na antydepresantach, pogrążoną w depresji, ale
bezgranicznie mu ufającą. Stał się jej nieodłącznym towarzyszem, człowiekiem
nie do zastąpienia, nie do zdarcia.
Prawie.
Andreu Fontás ustąpił Sergiemu w każdej kategorii życia Lilyanne
oprócz prawa do podnoszenia jej, kiedy tylko zaczynała upadać. Tylko Andreu
Fontás zbierał Lilyanne z dna i tylko on znał jej przeszłość. Prawdopodobnie. A
przynajmniej jakąś jej część, bowiem panna Kalupa niechętnie o przeminiętych
czasach mówiła. Barcelona dlań to nowe życie, to odcięcie się od przeszłości,
zapomnienie o bólu i tym ogniu, jaki wypalił ją od wewnątrz. Barcelona jest tak
daleko od Indonezji, jest pozbawiona wspomnień, Sergi zaś jest jej nadzieją.
Młodemu Katalończykowi przyszło jedynie zaakceptować ją właśnie taką.
Wywalczył Lilyanne z ramion spokojnego, stającego trzy kroki z tyłu Andreu,
stał się zdolny do wszelkiego rodzaju poświęceń, do kłamania na potęgę, kiedy
tylko ona tego odeń wymagała. Sergi nie raz już oszukiwał cały świat w imieniu
Lilyanne, zaś Marc Muniesa potrafi przywołać uśmiech na jej twarz i obaj nie
zostawiliby jej za nic w świecie samej.
Właśnie teraz Marc i Andreu biegną u boku Sergiego, który nerwowo
rozgląda się po boiskach Ciutat Esportiva. Na drugim końcu ośrodka treningowego
Pep Guardiola wygłasza teorię grania klepki, lecz jego egzotycznej dziewczyny
nie ma. Jakkolwiek na pewno się pojawi. Muniesa wyraził żądanie jej ujrzenia, a
na to Lilyanne obojętna nie pozostanie. Szczególnie po rzuceniu prochów
przydaje jej się dawka głupiego, gwarantowanego przez Marca śmiechu.
– Lilyanne przyjdzie – powtarza uparcie Roberto, choć wspomnianej
wciąż nie ma.
– Przyjdzie – potwierdza Fontás. – Była u mnie rano, zjedliśmy razem
śniadanie. Obiecała przyjść.
Nic nowego. O problemach ze snem Lilyanne Kalupy wie już każdy jej
osobą zainteresowany. Naprawdę to nic zadziwiającego, że wpadła o piątej
trzydzieści do Andreu, zrobiła mu śniadanie i pozwoliła się potem odprowadzić
do domu okrężną drogą przez Barcelonę i jej ukochane Tibidabo.
– Płakała – chyba stwierdza, choć robi to bardzo cicho, prawie
niesłyszalnie, Gerard Deulofeu. Jednakże słowa te na pewno docierają do uszu
Fontása. I ten milczy, co tak naprawdę jest jednoznaczne. Przynajmniej dla
Sergiego.
Nieważne, skąd Gerard wie. Ważne, że Lilyanne płakała, zaś łzy z niej
wydusić nie jest wcale taką prostą sztuką, jakby mogło się wydawać. Lilyanne
Kalupa płacze rzadko, za czasów prozacu – wcale. Lecz antydepresanty przeminęły
bezpowrotnie na jej wyraźne życzenie. Porzuciła je, ażeby być bardziej świadomą
siebie i otaczającego ją świata. I ażeby móc zmierzyć się z uparcie odpychanym
w stronę bliżej nieokreślonej przyszłości widmem zmierzchu jej indonezyjskiej
egzystencji.
Rzuciła prochy i zaczęła płakać. To bynajmniej nie należy do rzeczy
Lilyanne charakteryzujących.
– Dlaczego? – równie cicho pyta Marc, ośmielając się na to dopiero po
kilku minutach ciężkiej dla duszy i serca ciszy.
Andreu wzdycha, co oznacza jedno – będzie kłamał.
– Nie płakała. Wpadła, bo nie mogła spać.
A jego błagalne spojrzenie mówi Sergiemu: Ona sama ci powie, tylko nie nalegaj. Ona sama się otworzy.
Roberto nieznacznie skina głową. Ważne, ażeby zachować pozory, ażeby
nikt się nie domyślił, iż Lilyanne naprawdę płakała z bezsilności w ramionach
tego, który jest jej ostatnią deską ratunku. Ten upadek, pierwszy od dawna, a
na pewno od rzucenia prochów i bynajmniej nie ostatni, był zbyt spektakularny,
ażeby odsłonić jego kulisy przed kimś więcej. Tylko ich trzech – Andreu, Sergi
i jeszcze nieświadomy wszystkiego Marc – mogą wiedzieć więcej, mogą mieć
świadomość ponownego lotu w dół, ku dnu i pamięci pełnej bólu.
Ich niesamowita trójka swoimi kłamstwami, tym wszystkim, czego
Indonezyjka odeń wymagała, zbudowała wokół niej legendę o silnej kobiecie,
doskonałej przyjaciółce i jedynej osoby zasługującej na uwielbianego przez
wszystkich culés Pepa Guardiolę. A legenda nie może się rozsypać, nie może ulec
chwilowemu załamaniu. Ludzi pokroju Lilyanne trzeba chronić, czego Andreu,
Sergi i po części Marc się podjęli, niwelując dystans między sobą a tą drobną
brunetką o pustych oczach do zera.
– Spokojnie, panowie, Lilyanne powiedziałaby nam, gdyby było źle –
potwierdza słowa Fontása, łżąc w żywe oczy, Roberto.
Jemu dadzą wiarę. On zna Lilyanne doskonale, on by nie kłamał w takich
kwestiach.
Nic bardziej mylnego.
Lilyanne obdarła Sergiego Roberto z niewinności, nauczyła go
oszukiwać, ukrywać prawdę. Położyła weń całą swoją nadzieję, całą wiarę w
przetrwanie, lecz nie szepnęła ani słowa o przeszłości. Jakby nigdy jej nie
było, jakby ona sama nigdy nie gościła nawet w Indonezji. Nauczył się grać
uczucia tylko przez samą jej obserwację, z czasem nawet przerósł mistrza. Dla
jej dobra zaczął oszukiwać nawet Marca, który był przecież dlań niczym brat.
Marc był słabszy, radośniejszy, Lilyanne widziała w nim kogoś, komu mogła
ofiarować szczątki swojej radości z życia. A nie problemy i łzy, nie ten
przejmujący ból, jaki potrafi palić całe ciało Sergiego.
Myśląc o tym, biega kolejne okrążenia dookoła treningowego boiska w Ciutat
Esportiva. Może i pierwsza drużyna trenuje na drugim końcu ośrodka, lecz brak
Lilyanne wciąż jest widoczny. Zawsze siadała gdzieś z boku i konwersowała ze
Zlatanem, który nigdy szczególnie nie czuł się zobowiązany do sumiennego
trenowania, dziwną mieszanką włosko-angielskiego z katalońsko-hiszpańską nutką.
I niekiedy wtrącanymi zwrotami w sanskrycie – dzielili wspólnie fascynację
buddyzmem – co już całkowicie uniemożliwiało zrozumienie ich rozmów. Ale dziś
Lilyanne nie ma, zaś Zlatan przepycha się ze śmiechem z Maxwellem.
Ale w końcu i Lilyanne się pojawia. W swej czarnej sukni, z włosami
zaplecionymi w ciemnobrązowy warkocz i z bladym uśmiechem nigdy nie sięgającym
jej oczu.
Najgorsze jednak, iż na sam jej widok, Gerard Deulofeu przystaje na
ułamek sekundy i już z tego niewymuszonego zachowania można wywnioskować, iż to
dopiero kłopotów początek.
Jesteś taka
piękna, Lilyanne.
– Witaj, Lilyanne – Marc Muniesa skłania się w uniżnym ukłonie,
wprowadzając tym rozbawienie na jej twarz.
– Marc, również się cieszę z twojego widoku – dziewczyna również to
robi z przerysowaną powagą. – Chłopcy, was również, oczywiście!
– Oczywiście – potwierdza gorliwie Sergi, w skrytości serca wzdychając
nad talentem aktorskim przyjaciółki. Udaje doskonale, a przecież jeszcze kilka
godzin temu rzewnie płakała w ramionach Andreu. Jak zawsze ratował ją ten,
któremu zaufała jako pierwszemu i który wycofał się niespostrzeżenie, woląc
pozostać jedynie tłem. Podobno zrobił to dla dobra Lilyanne, lecz tak naprawdę
spanikował, przeraziła go możliwość posiadania jej na własność, perspektywa, iż
oddałaby mu się cała bez zawahania. A Andreu nie chciał i nie mógł mieć
Lilyanne, doskonale o tym wiedział.
Mógł mieć jej serce i duszę na własność, mógł posiąść ją bez chwili
zastanowienia i właśnie dla jej dobra usunął się w cień. Ustąpienie Sergiemu i
ratowanie Lilyanne tylko w jej najmroczniejszych chwilach było najlepszym z
możliwych wyjść.
Andreu Fontás nie mógł podjąć innej decyzji.
– Lilyanne, siadaj z boku i daj im biegać, o nic więcej nie proszę –
parska śmiechem Luis Enrique, co ona kwituje jedynie spojrzeniem pełnym
rozbawienia i siada we wskazanym miejscu na trawie, podwijając sukienkę do połowy
uda. Wyblakła czerń towarzyszy jej każdego dnia. Co kilka chwil kieruje też
śliczny uśmiech w stronę któregoś z piłkarzy, przez co zawsze ów wybraniec
zawiesza się na ułamek sekundy.
Nie zwraca jednak na nich większej uwagi. No, może nie licząc Andreu,
Sergiego i Marca, choć ci akurat praktycznie nie zwracają uwagi na nią.
Paradoks.
– Pep by cię zabił, gdyby się dowiedział, że rozpraszasz mu piłkarzy,
Lilyanne – mamrocze pod nosem Luis, przysiadłszy się doń.
Ona wybucha szczerym rozbawieniem, choć sama nie wie, czy jest ono
spowodowane słowami Luisa czy może jej własną odpowiedzią. Ta zaś nie ma w
sobie nic zabawnego, jest jedynie szczerą, skondensowaną do kilku słów prawdą:
– Pep mnie kocha.
I nie, wcale a wcale, młody, jasnowłosy i piekielnie utalentowany
Gerard Deulofeu nie przystaje na ułamek sekundy. Wcale nie wpada na niego Sergi
i wcale nie upadają obaj na murawę. A gdzie tam, to tylko ci się śni, prawda,
Lilyanne? To tylko drobny efekt uboczny odstawienia psychotropów, prawda? Pieprzysz. Odczep się ode mnie, przestań
mnie męczyć, przestać dla mnie istnieć i przestać mieszać w moim życiu. Zgiń,
okrutne stworzenie z mojej głowy!
– Geri, Sergi, wszystko okej? – szatynka podrywa się z ziemi, a jej
słowa pełne są szczerej troski. Choć chyba wolałaby nie wiedzieć, o którego z
nich bardziej się martwi.
– Jasne – odpiera Sergi, obdarzywszy ją dziarskim uśmiechem i
otrzepawszy się z wyimaginowanego pyłku. Odprawia ją przy tym ruchem dłoni na
poprzednie miejsce u boku rozbawionego trenera Barçy B.
Gerard uśmiecha się tylko głupio, skinając delikatnie głową. Doskonale
rozeznany w tej dziwnej sytuacji Sergi jedynie ciężko wzdycha, mając nadzieję,
iż nikt niczego nie zauważył. Problem w tym, iż dookoła Lilyanne jakiś czas
temu wytworzyła się chora siatka uczuć łącząca ją, Sergiego, Marca, Andreu,
Gerarda, Pepa i… Cóż, w końcu musi przyznać się do tego przynajmniej sam przed
sobą i przed swoją przyjaciółką, która cierpi najmocniej na tym wszystkim – i
Bojana. Jakkolwiek uciekinierka z innego świata, z dalekiej Indonezji udaje, iż
zauważa jedynie uczucie Guardioli i niby je odwzajemnia. Niby. Bez znaczenia, co wydarzyło się w przeszłości, Lilyanne
pojawiła się w Barcelonie pozbawiona złudzeń i nadziei, już wypalona przez
ogień wydarzeń. Na pewno nie kocha Pepa, a jedynie umiejętnie go zwodzi, kłamie
w perfekcyjny sposób, oszukuje i udaje, a ten naiwniak daje temu wszystkiemu
wiarę. Nigdy nie pozwoliłby zakwestionować ani jednego słowa swojej ukochanej
Lilyanne, choć większość z nich jest niczym więcej jak kłamstwem. Pierwsza żona
manipulowała nim, jak chciała, a on i tak nie wyciągnął wniosków po rozwodzie i
pozwolił omotać się Lilyanne. I to w tak banalnie naiwny sposób. Zrozumiałe, iż
Geri uległ jej bez zawahania, w końcu ma zaledwie szesnaście lat. Jest zbyt
łatwowierny i zbyt ufny, ażeby móc zrozumieć trud trwania u boku Lilyanne, czy
też niszczącą siłę rozpierającą ją od wewnątrz i powoli przenoszącą się również
na bliskich jej ludzi niczym jakaś zakaźna choroba.
Chyba nawet Pep nie do końca rozumie wyzwanie ratowania Lilyanne.
Tylko Andreu i Sergi są zdolni pojąć ten ciężar i się go nie wyprzeć,
jakkolwiek to ten pierwszy wziął na swe barki odrobinę więcej. I tylko tych
dwóch widzi zagrożenie dla powrotu Lilyanne do względnej normalności minus
prochy. Nie mogą dopuścić, aby ich przyjaciółka upadła gdzieś po drodze jedynie
z powodu dwóch pokręconych facetów i ich uczuć – rozchwianego i niepewnego
dzieciaka oraz o kilka lat starszego nałogowca, od niepamiętnych czasów biorącego
cud medycyny xanax, prozac i ich przyjaciół.
Zaś owe pozornie niegroźne zagrożenie w postaci Geriego Deulofeu
przygląda jej się ukradkiem. Lilyanne oczywiście udaje, iż tego nie widzi –
jakoś Sergi nie umie dać wiary jej prawdziwej niewiedzy na ten temat; ta
dziewczyna jest zbyt sprytna i spostrzegawcza, a poza tym zbyt przerażona,
więc, co za tym idzie, uważna – zajęta rozmową z Luisem Enrique zapewne na
temat Pepa lub jemu pochodnych wpłynięcia na jego decyzje i wprowadzenia do
pierwszej drużyny kolejnej porcji wychowanków z La Masii.
– Luis, ja o piłce wiem tyle, że jest okrągła i można ją kopać –
oświadcza z ciepłym uśmiechem. – Pep ciąga mnie do ośrodka tylko po to, żeby
nie mieć wyrzutów sumienia, iż siedzę sama w domu całymi dniami. Jest zdania,
że tkwienie tutaj, na pełnym słońcu w ciemnych ciuchach to jednak lepsza
perspektywa.
– Lilyanne, oni cię nauczą wszystkiego. Pograj z nimi trochę, źle ci
to nie zrobi.
Panna Kalupa wzdycha ciężko, co jest już dowodem sukcesu Luisa. Za
kilka chwil podwiąże długą sukienkę i na boso zacznie improwizować na boisku,
starając się przede wszystkim nie wywrócić.
– Chcę Sergiego i Marca, bo oni zrobią wszystko, żebym tylko piłki nie
dotknęła – stwierdza, zaś obaj wymienieni pod naporem groźnego spojrzenia
trenera Enrique uśmiechają się tylko głupio i promiennie. – I Andreu – dodaje
Lilyanne jakby w pełni świadoma, iż wygrała właśnie małą potyczkę z trenerem
rezerw i tak naprawdę może ze trzy razy w przeciągu całej gierki będzie jej
dane dotknąć futbolówki.
Luis wzdycha ciężko, zresztą nie pierwszy raz już tego dnia.
– Fontás, Roberto, Muniesa, gracie z nią. Lilyanne, gdzie chcesz
zagrać?
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Na ławce – odpowiada.
– Na środku ataku – podsuwa natychmiast Fontás, na co szatynka wybucha
pełnym kpiny śmiechem, lecz kiedy Sergi szepcze jej coś na ucho, natychmiast
się uspokaja i rzuca:
– Stoi. Ale chcę jeszcze Gerarda.
Wspomniany chłopaczek lekko się rumieni na dźwięk swego imienia w jej
ustach, Sergi zaś subtelnie udaje, iż niczego nie spostrzegł. Najwyżej zda
relację ze swoich spostrzeżeń Lilyanne po treningu, o ile ona nie zacznie
natychmiast zmieniać tematu, kiedy udadzą się na obiad do którejś z restauracji
na Ramblas.
– A resztę wybierzcie sami – kieruje swoje słowa wobec trójki swoich
największych przyjaciół i czwartego naiwnego, któremu potrafi dać jedynie
złudzenia opakowane w nicość. – Ja się w sumie na tym nie znam ani trochę –
dodaje z rozbrajającą szczerością.
W gruncie rzeczy trening z FC Barceloną B, a tym bardziej rozegrany z
nimi mecz, nie był wcale taki tragiczny. Lilyanne miała wyraźne fory ze strony
każdego, zaś cała jej ekipa – Gerard w szczególności – poświęcali jej mnóstwo
podań, które ze śmiechem i w okropnie głupi sposób marnowała. Przynajmniej
trochę pochichotała, a Gerard wreszcie postawił na swoim i doprowadził w pewnej
chwili do sytuacji sam na sam dla Lilyanne. Bramkarz, chyba tylko z sympatii,
przepuścił szmatę jakich mało, no ale gol był. Co z tego, iż chyba
najbeznadziejniej zdobyty w całej historii piłki nożnej.
– Kiedyś może nauczymy strzelać ją w samo okno – parsknął Marc w
stronę Martina Montoyi szczerze rozbawionego radością Lilyanne znajdującej się
obecnie w ramionach Gerarda.
Po treningu Sergi wyjątkowo szybko pozbył się potencjalnych kandydatów
do spędzenia czasu z Lilyanne – w szczególności nieśmiałych spojrzeń Deulofeu i
jego milczącej chęci zabrania jej gdziekolwiek tylko z samym sobą – rzuciwszy
znaczące:
– Dziś jest moja.
– Tak? A jakie mam plany? – szepnęła mu na ucho chwilę później.
– Gotowanie obiadu – parsknął śmiechem, szatynka zaś mu zawtórowała.
Było to jednoznaczne ze zgodą na ów diabelski plan ucieknięcia całemu
magicznemu towarzystwu, zaś w niebieskich oczach Roberto widziała od pierwszego
spojrzenia tego dnia, iż chce o wszystko ją wypytać.
– Pep siedzi wciąż w Ciutat Esportiva i katuje biednych obrońców, więc
posadź tyłek na blacie i daj mi gotować – prosi Sergi jakiś czas później, kiedy
nerwowo kręcąca się po jego kuchni szatynka zaczyna być irytująca.
– Sergi… – mruczy dziewczyna na tym cholernym blacie, bawiąc się
widelcem.
Roberto wzdycha, nim zadaje męczące go od rana pytanie:
– Lilyanne, płakałaś?
Odpowiedź zawarta w jej przepełnionych lękiem oczach i blednącym
uśmiechu jest jednoznaczna.
– Płakałaś – stwierdza.
Ona jedynie wzdycha.
– Lilyanne, dlaczego?
Pozornie łatwe pytanie całkowicie ją przeraża. Jak miałaby zmusić się
do ujawnienia przeszłości, do przyznania się do swoich lęków, bólu i żalu, jeśli
nigdy nie miała odwagi powiedzieć o tym nawet Andreu? Wolała utrzymywać to
wewnątrz siebie, ukrywać pamięć tamtych dni w wypalonej skorupie serca i
pozwalać jedynie na zadawanie pytań pozbawionych odpowiedzi.
Andreu biegał z nią po psychologach, po psychiatrach, odwiedzili razem
chyba każdego specjalistę jak Katalonia długa i szeroka. Andreu słuchał jej
żali i ocierał jej łzy; podnosił Lilyanne, kiedy upadała.
A mimo tego nigdy nie opowiedziała o przeszłości nawet jemu.
– Lilyanne, musisz mi zaufać – szepcze Sergi, odłożywszy nóż na blat i
ściągnąwszy patelnię z ognia. Gotowanie można odłożyć na trochę później. Staje
naprzeciw niej. – Ufaj mi, Lilyanne. Kłamałem dla ciebie tysiąc razy,
oszukiwałem, kiedy tego potrzebowałaś, kiedy trzeba było cię chronić.
Poświęciłem ci wszystko, nie raz zarywałem noc, bo było ci źle samej w domu, bo
się bałaś, a Pep miał mecz na wyjeździe. Lilyanne, jesteś dla mnie niczym
siostra, więc ufaj mi, błagam.
Ciemnowłosa dziewczyna wzdycha ciężko, uciekając wzrokiem jak najdalej
od oskarżycielskich i okrutnie prawdziwych słów Sergiego. One bolą swoją
realnością, ranią dobitną szczerością i nie da się z nimi nie zgodzić.
Lecz miast prawdy szepcze tylko:
– Kocham cię, Sergi.
Jej głos jest cichy, bardzo słaby. Lilyanne wciąż brakuje sił.
– Ja też cię kocham, Lilyanne – uśmiecha się ciepło, cmoknąwszy ją w
czoło. – Ale nie oszukuj mnie, nie ukrywaj prawdy. Co się zdarzyło, że
płakałaś?
I wtedy, właśnie w tej chwili na dźwięk słodkiego, pełnego spokoju
głosu Sergiego nachodzi ją odwaga, ażeby wreszcie wyznać prawdę o powodzie łez,
którą dotychczas poznał tylko Andreu i obdarzył niemym komentarzem w postaci
mocnego uścisku.
– Lilyanne, powiedz.
Płytki wdech dziewczyny, a potem ciszę przeszywa imię, jakiego zapewne
Roberto się nie spodziewał:
– Bojan.
Jak mogliśmy
wszyscy pozwolić, ażeby to wszystko się wydarzyło, Lilyanne?
Sergi Roberto wpadł w sidła destrukcyjnej przyjaźni z Lilyanne Kalupą
przypadkiem. Przyszła na trening rezerw obejmowana braterskim gestem przez Fontása
i skradła kilka serc. Gerard zakochał się całą swoją naiwnością, zaś Sergi i
Marc ujrzeli w drobnej, indonezyjskiej piękności przybraną duchową siostrę.
A jak już wpadł, nie umiał się uwolnić. Podobnie było z Bojanem
Krkićem, który od niepamiętnych czasów odwiedzał apteki, wykupując każdego
rodzaju antydepresanty w ilościach hurtowych. Zobaczywszy po raz pierwszy
Lilyanne, po prostu musiał ją pokochać. Nie mogło być inaczej.
Ona i jej wypalone brązowo-czarne oczy przyciągają męskie serca w
swoim kierunku, a potem łamią je obojętnością, nieumiejętnością pokochania
tego, który pragnie oddać się jej bez ani słowa protestu.
„Kocham cię” wobec Sergiego było jednak szczere, choć na swój sposób
tragiczne. Kochanie w ten sposób pozbawiony wszystkich odnośników do związku,
kochanie w sposób najczystszy ze wszystkich, całkowicie niegroźny i krystaliczny
– tylko na to stać pozostałości jej serca. To jedyny rodzaj miłości, jaki jest
jeszcze w stanie odczuwać. I to jedyna rzecz trzymająca ją wciąż na powierzchni
życia.
Również wobec Bojana panna Kalupa nieświadomie obrała taktykę
obojętności, pozwoliła mu coś poczuć, wiedząc doskonale, iż sama tego nie
zrobi. Potem zaś zaczęła udawać, że o niczym nie ma pojęcia, że to wszystko
jest dlań niczym więcej niż drobnym przypadkiem, czymś, do czego nie powinna
przywiązywać wagi. A Bojan pokochał ją szczerze i prawdziwie, każdego dnia
walczył o powoli zdobywane zaufanie, przyjaźń i odrobinę sentymentalnej
słabości, by móc spędzać z nią dni i cieszyć się jej obecnością, choćby nawet
zawsze miała tkwić w swoim świecie złudzeń i drobnych oszustw.
– Rzucam prochy – szepnęła mu któregoś razu. Bojan był wtedy
kontuzjowany, Pep i rezerwy grali mecze na wyjazdach, a Lilyanne miała gorsze
dni. Nic dziwnego, iż spędziła tamten wieczór z nim.
Bojan roześmiał się wtedy trochę rozbawiony, trochę zdziwiony, a może
nawet nieznacznie niewierzący w jej słowa.
– Lil, nie rzucisz. Lepiej nam obojgu na prochach – stwierdził.
– Rzucam – powtórzyła uparcie.
– Więc rzucamy oboje.
Bojan Krkić był uzależniony od prochów, Lilyanne i zwracania się do
niej per „Lil”. Z zabójczego tria zostawił prochy, mocniej pokochał ją i
częściej powtarzał sławetne „Lil”. Niby nie była to taka zła transakcja.
Lilyanne Kalupa również zostawiła antydepresanty. Zaakceptowała nową
rzeczywistość, okrasiła ją odrobiną słonych łez w samotności – lub ramionach
Andreu – i uznała, że mogło być gorzej. W końcu umiała zagrać wszystko, nawet
radość, będąc na skraju załamania. Pep się nabrał, Marc, Gerard i w pewnej
części Bojan – również. Sergi rozgryzł jej plan w dwa dni, a o oszukiwaniu
Andreu nie było nawet mowy.
Powinna zostać zawodową aktorką. Nawet sam Almodóvar doceniłby
warsztat kobiety, która potrafiła omamić tak wielu, nosząc w głębi siebie
dramat przeszłości, który nawiedzał ją w snach i na jawie. Bojan wiele razy
podsuwał jej pomysł pójścia na egzaminy do szkoły teatralnej, ale Lilyanne
twardo obstawała przy obojętności na owe sugestie.
Ona, drobna emigrantka z Indonezji, aktorką? Dobre sobie. I cholernie
nierealne, nie w prawdziwym świecie, w prawdziwym życiu, gdzie straciła już
zbyt wiele, by móc wciąż egzystować przy wsparciu nadziei.
Z czasem nawet Bojan utracił wiarę w jakąkolwiek szansę wpłynięcia na
jej decyzję. Przestał jej powtarzać wspierające formułki, przestał ją
okłamywać, iż przyszłość będzie piękna i szczęśliwa, jedynie nie umiał utracić
wiary w to, że może pewnego dnia, pewnego pięknego, zapewne odległego dnia,
uśmiech Lilyanne zacznie sięgać jej oczu. Na pewno jednak to nie wydarzy się
dziś; dziś ta wspaniała dziewczyna płacze drugi raz tego dnia przez chłopaka
kochającego ją ponad życie, ponad wszystko na tym świecie. Miłość powinna
uszczęśliwiać, powinna być powodem radości i błogości duszy, a nie cichego
szlochu pełnego płonącego bólu. A puste oczy Lilyanne lśnią łzami płynącymi
powoli po jej zarumienionych policzkach.
– Nie płacz, Lilyanne – prosi cicho Sergi, nie mając bladego pojęcia,
jak powinien zareagować na jej szloch. Pierwszy raz w życiu rozkleiła się w
jego obecności.
Ciekawe, czy Andreu czuł się tak samo bezsilny na ten widok, czy może
jednak potrafił się z tym uporać?
– Lilyanne – powtarza cichym, błagalnym tonem.
– Nie wspominał, nie robił aluzji. Powiedział jedynie, że się duszę,
że związek z Pepem mnie przytłacza – wydusza pomiędzy kolejnymi z trudem
łapanymi haustami powietrza szatynka.
I to dobiło Lilyanne. Dobiła ją prawda.
Dlatego właśnie teraz rzewnie płacze, dlatego próbuje wydobyć z siebie całe
pokłady cierpienia, którego nie pojmuje, i wydalić je ze swojej duszy.
Niemogący nic zdziałać Sergi siłą zmusza się do ponownego skupia się
na obiedzie. Nie umie – a nawet gdyby umiał, pewnie nie wiedziałby, jak to
zrobić dobrze – jej pomóc, nie umie sprawić, ażeby Lilyanne przestała płakać.
Nawet Andreu nie umiał jej rano pomóc, więc tym bardziej Roberto czuje się
bezsilny.
– Lilyanne… – zaczyna, choć sam za bardzo nie wie, dlaczego to robi
ani co chce jej niby powiedzieć. Udaje mu się jedynie zdobyć smutne spojrzenie
skierowane na swoją osobę.
– Sergi – odpowiada cicho słabym głosem. – Sergi, mój kochany
przyjacielu, przecież mnie rozumiesz.
Rozumie ją. Naprawdę ją rozumie, bowiem pozornie trudna psychika
skrzywdzonej przez coś okrutnego w przeszłości dziewczyny działa na
najbanalniejszej zasadzie świata. Lilyanne kieruje strach. Nic ponad to. Ta
dziewczyna po prostu się boi; obawia się życia, przyszłości, przeszłości,
teraźniejszości, uczuć, słów, łez, bólu. Wszystkiego.
– Jest coś, czego się nie boisz? – pyta cicho, wpatrując się uparcie w
tortillę dochodzącą na patelni. – Jest na świecie taka rzecz, jedna, jedyna
rzecz, która nie napawa cię przerażeniem, przy której czujesz się bezpieczna?
Ta cisza wokół nich jest okropna, lecz tym razem to nad Sergim powoli
górę bierze trwoga. Lilyanne zapewne od dawna przepełniona jest wszelkiego
rodzaju niepokojami, jednakże nie tak bardzo jak młody i bezsilny Roberto. Ona
ma tylko odpowiedzieć, ma szepnąć jedno słowo, jakie jest dlań całkowicie
oczywiste. Ona już dawno zaakceptowała swój strach.
Teraz Sergi musi zrozumieć, musi to przyswoić i nie pozwolić tej
wiedzy zniszczyć swojego całkiem poukładanego – w miarę możliwości wobec egzystencji
opartej na przyjaźni z Lilyanne – życia. To nie jest jego wojna, to nie on musi
trwać w popłochu. To zadanie należy jedynie do pewnej Indonezyjki i nikt nie
może jej uratować.
– Nie.
A słowo to przeszywa zimną ciszę wraz z sercem Sergiego Roberto, który
tak bardzo chciałby nie poczuć bólu owej prawdy przedzierającego się przez jego
ciało; który tak bardzo chciałby to zaakceptować, o zmianach nie wspominając.
Gdyby tylko mógł cię uratować, Lilyanne. Gdyby tylko mógł…
Jak mogę ci
pomóc? Jak mogę cię ocalić, kiedy już dawno temu straciłaś wolę walki, poddałaś
się swoim lękom i zabiłaś wszelkie szanse na przetrwanie? Jak to zrobić,
Lilyanne?
Josep Guardiola już dawno przyzwyczaił się do dzielenia Lilyanne z
innymi. W miłość wpisane są też wyrzeczenia i akceptacja, więc w imię wyższych
uczuć wobec niej nigdy nie burknął ani słowa na temat jej przyjaźni z
piłkarzami rezerw swojej drużyny.
Lilyanne wracała z tajemniczych eskapad z Roberto i Muniesą – rzadziej
z Fontásem, Krkićem czy Deulofeu – zawsze całkiem szczęśliwa i radosna. To zaś
napawało Pepa zadowoleniem i spokojem.
To dobrze, że pod wieczór dziewczyna wraca do domu z lekkim uśmiechem
na ustach, bowiem od razu Guardioli robi się lżej na sercu. Poza tym Lilyanne w
dobrym humorze być może da się wyciągnąć gdzieś na miasto.
– Byłam z Sergim – rzuca w
ramach wyjaśnień, których Pep nie oczekuje. – Próbował gotować.
– Nie spaliliście kuchni? – zaciekawia się. Szatynka siada na stole,
obserwując, jak jej chłopak przygotowuje herbatę.
– Zrób dla mnie też – prosi. – Na szczęście kuchnia się zachowała, ale
spaliliśmy ciasto.
– Piekliście ciasto?
– Sergi piekł – poprawia go dziewczyna, odbierając mu kubek w barwach
Blaugrany. Pep przy okazji całuje ją w skroń. – Naszła go ochota na sernik z
bezami.
– Spalił bezy.
– Chciał je piec w dwustu stopniach. No i spalił – moczy wargi w
ciepłym, owocowym naparze. Guardiola siada naprzeciw niej i w milczeniu
lustruje jej sylwetkę. Ciemne włosy wymykają się z niestarannego warkocza i
wpadają jej do oczu, a lekki uśmiech rewanżuje pustkę w spojrzeniu, bez której
już jej sobie nie wyobraża.
Jak to się stało, iż właśnie on zdobył tę niesamowitą dziewczynę?
Jakim cudem oddała się właśnie jemu, mężczyźnie bynajmniej już nie młodemu i
trochę po przejściach? Mogła mieć każdego, co najmniej pół drużyny – choć
większość posiada już żony, dziewczyny, czy nawet tam kochanki – było nią
zauroczone, kiedy pojawiła się po raz pierwszy w Ciutat Esportiva. Ba, oni
nadal patrzą nań z nieukrywanym uwielbieniem i sympatią, jaką mało komu udało
się zdobyć.
Jakkolwiek co w tym dziwnego? Lilyanne jest przecież taka wspaniała i
nigdy nie zostawi Pepa. Gdyby kiedykolwiek miała to zrobić, już dawno odeszłaby
do któregoś z podkochujących się weń piłkarzy. A wciąż jest dziewczyną Josepa
Guardioli.
– Jak było na treningu? – zmienia temat Lilyanne.
– Mogło być gorzej.
– Ale lepiej też, prawda?
Mężczyzna jedynie skina ruchem głowy, dopiero po kilku chwilach
dodaje:
– Dało się przeżyć. Gramy niedługo cztery mecze z rzędu z Realem,
musimy być gotowi.
– Będziecie. Wygracie. Przecież to nie luty – uśmiecha się delikatnie,
upijając kolejny łyk herbaty. – Teraz jesteście najlepsi, jakiś Real was nie
pokona.
Pep parska śmiechem, zaś jego śmiech powoduje szerszy uśmiech na
twarzy Lilyanne. Lubi te chwile, kiedy jest radosny, kiedy zdarza mu się
chichotać niczym nastolatkowi, bowiem wtedy to mieszkanie nie wydaje się takie
przerażające i puste. Przy Guardioli panna Kalupa czuje się prawie bezpiecznie,
jakkolwiek bezpiecznie to pojęcie zdecydowanie względne. Dla Lilyanne nierealne,
nieistniejące, fikcyjne.
Od kiedy ogień wypalił wszystko, nie czuła się bezpieczna nawet
zanurzona całą sobą w lodowatym oceanie. Utraciła serce, miłość i szczęście na
rzecz tęsknoty, bólu i przerażenia. Niezbyt udana transakcja, jakiej nie miała
możliwości anulować.
Szkoda tylko, iż w całym tym dramacie swojego stosunkowo niedługiego
życia zabrakło odrobiny odwagi potrzebnej do ubrania przeszłości w słowa.
– Po „jakimś Realu” czeka nas już nie takie „jakieś” United tego
przeklętego Fergusona.
– Z nimi też wygracie.
– Nie znasz się na piłce, skarbie – wytyka jej roześmiany.
– Ale wierzę w ciebie. W was – szybko się poprawia, co Pep kwituje
niby zadowolonym, niby lekko ironicznym pomrukiem. Zrobiła to celowo, ażeby w
subtelny sposób udowodnić swoje uczucia, jest tego pewien.
Lilyanne w niego wierzy. Kocha go. Należy do niego. Jest jego małą,
cudowną Lilyanne, a teraz patrzy mu prosto w oczy, trzymając oburącz kubek
herbaty, i śmieje się najpiękniejszym śmiechem świata.
Jak można jej nie kochać?
– Nigdy w to nie wątpiłem.
– Ja również – parska śmiechem. – Poza tym Mourinho umie jedynie
prowokować, wkurzać ludzi – czy też może bawić swoją głupotą – na konferencjach
prasowych. Na początku to było coś nowego, wszyscy patrzyli na niego jak na
jakiegoś bożka, ale z czasem się przejada, Pep.
Słysząc te słowa z ust Lilyanne, nie może nie gwizdnąć z podziwem i
pełną zgodą. Jeśli nawet ona, całkowita ignorantka w dziedzinie futbolu, to
spostrzegła, coś musi być na rzeczy.
– Ale możemy pójść na kolację, na której na pewno nie będzie ani
odrobiny Mourinho – proponuje Pep, co ona kwituje rozpromienionym uśmiechem.
Jednoznaczne. Tym bardziej, że chwilę później nie ma jej już w kuchni.
Pozostawia po sobie niedokończoną herbatę i krótkie:
– Daj mi piętnaście minut!
Doprowadzasz mnie
do szaleństwa każdym spojrzeniem, każdym pojedynczym uśmiechem. Nie można cię
nie kochać, Lilyanne.
Ogień jest gorący. Trawi wszystko. Nawet pełen przerażenia krzyk. Razi
w oczy. Nie można nań patrzeć, odpycha zlęknione spojrzenia. Szybko się
rozprzestrzenia. Zajmuje kolejne deski, kolejne metry kwadratowe domu. Blokuje
wszystkie wyjścia, wszelkie możliwie drogi ucieczki.
Nie można się uratować. A wśród ognia są ludzie, którzy nie mogą się
wydostać. Nie mają szans przetrwać.
Wszystko jest w ogniu. Płomienie opanowują przejścia, pokoje, kuchnię,
łazienkę, spiżarnię, taras, dosłownie wszystko. Zostawiają po sobie zgliszcza,
a ogień jest wszędzie.
A on stoi w oknie na samej górze pośród ściany płomieni. Otaczają go,
nie pozwalają mu uciec. A on po prostu stoi. Spokojny, lekko uśmiechnięty.
Pogodzony z żywiołem, z losem, ze strachem, którego nie odczuwa. Próbuje jej
tym pokazać, ażeby przestała się wyrywać z ramion przytrzymujących ją sąsiadów.
Ażeby pozostała poza zasięgiem ognia, ażeby tylko przetrwała. To ona płacze, to
ona zanosi się spazmatycznym szlochem cierpienia i trwogi, rwie się do płonącego
domu, zaś jej serce powoli wypala się w niezdolną do uczuć skorupę.
Patrzą sobie w oczy. On próbuje w milczeniu przekazać jej swoje
wszystkie myśli, wszystkie uczucia i te najważniejsze błaganie o to, by
przetrwała, by za wszelką cenę nigdy się nie poddała. Ona zaś się boi i może
jedynie odczuwać nieznośny ból, ponieważ nie może być z nim w tej właśnie
chwili pośród ognia. A pragnie tego, pragnie czuć bijący zewsząd żar i trzymać
jego dłoń po raz ostatni, zakosztować ostatniego pocałunku.
Lecz on jest tam, na górze, zaś ona została odciągnięta na bezpieczną
odległość. I może tylko patrzeć, jak jego ubrania powoli zajmują płomienie.
Może tylko patrzeć, jak on umiera.
I jak jego usta układają się w ostatnie widoczne spośród opadającej
kurtyny ognia słowa. W jego ostatnie wspomnienie.
„Bardzo cię kocham, moja mała.”
A potem jest ciemność.
– Lilyanne, kochanie… Lilyanne… – dociera ją pełen trwogi szept. Lecz
to tylko Pep trzymający ją w ramionach z oczyma emanującymi strachem. To tylko
Pep, a ona drży, szlochając cicho. Ten ogień jest wciąż żywy, choć popiołu jego
ofiar już od dawna nie ma. – Lilyanne, nie płacz – szepcze Guardiola. –
Kochanie, błagam…
Ale ona płacze dalej. Jakby uciekała przed nieznanymi Pepowi
wspomnieniami, jakby próbowała zamknąć głęboko w sobie jakieś bardzo bolesne
wydarzenia, które ponownie postanowiły ujrzeć trochę światła dziennego.
Jest jego dziewczyną, lecz tak naprawdę niewiele o niej wie. Lilyanne
dostał tajemniczą, odrobinę zagubioną, bynajmniej nie szczęśliwą. Nigdy nie
opowiadała o tym, dlaczego pojawiła się w Katalonii i co zostawiła za sobą. Wiedział
tylko, iż Lilyanne ciągle ucieka. Na
prochach nie było to tak widoczne, lecz od kiedy rzuciła, zaczęły się schody. A
najbardziej boli świadomość, że jedynie ten przeklęty, młody Krkić naprawdę ją
rozumie, jedynie on podziela w pewnym stopniu jej cierpienia, na pewno zaś to
spowodowane brakiem prozacu. W końcu sam na psychotropach spędził sporo czasu –
brał je na pewno przed pojawieniem się Pepa w rezerwach, a nikt tak naprawdę
nie wie, jak wcześnie się to zaczęło – i rzucił je jakoś w tym samym czasie co
Lilyanne. Albo też rzucił tylko pod publikę, bo trzyma się trochę za dobrze, a
Lilyanne nie trzyma się wcale. Szczególnie teraz, kiedy z jej ust po raz
pierwszy wydobywają się słowa, jakich nigdy nie spodziewałby się po tej drobnej
dziewczynie, która za wszelką cenę starała się nie pokazywać mu swego bólu.
– Boję się, Pep…
I wtedy dociera doń, iż boi się wraz z nią. A, co gorsza, nie umie
sprawić, ażeby Lilyanne Kalupa nie czuła się aż tak przerażona. Może jednak
jedynie tulić ją do siebie i modlić się w milczeniu, ażeby przestała szlochać.
Każda jej łza jest niczym sztylet wbijany głęboko w zranione już przez pierwszą
żonę serce trenera wielkiej FC Barcelony. Każda jej łza budzi w nim uśpione
przed laty pokłady cierpienia. A on naprawdę ją kocha ślepo, nieobiektywnie i
na zabój.
Dla Josepa Guardioli Lilyanne nie ma wad, jest absolutnie idealna,
doskonała, taka jego. A teraz ta
drobna szatynka rodem z dalekiej Indonezji łka w jego ramionach, milcząc lękiem
i bólem.
– Nie umiem ci pomóc – przyznaje równie przerażonym, drżącym głosem.
Może zaledwie płakać wraz z nią, może przyciskać ją do siebie jeszcze mocniej i
jeszcze bardziej zawzięcie zanosić milczące modły o ratunek. Dla siebie. Dla
niej. Dla nich obojga.
Nie umie jej uratować, co tak bardzo niesamowicie boli. Nie umie jej
uratować a ona dalej cierpi. Ten ogień wciąż trawi ją od wewnątrz, wciąż tli
się pośród zgliszcz dawniej żywego serca.
Błagam, pozwól
się uratować. Komukolwiek, naprawdę komukolwiek, tylko pozwól się uratować.
Błagam cię, Lilyanne.
Andreu Fontás odnalazł w tym wszystkim krztę sensu dopiero po poznaniu
Lilyanne. Znaczy się – w swoim życiu. Pierwsze osiemnaście lat było takie
puste, skupione jedynie na futbolu. Aż pojawiła się ona i ratowanie jej z
załamań wszelkiej maści okazało się najważniejsze. Może rzeczywiście Lilyanne
pokazała mu coś ponad to wszystko, czego uprzednio kurczowo się trzymał. Może
rzeczywiście na swój sposób kocha tę małą szatyneczkę o egzotycznych oczach.
Może rzeczywiście Andreu Fontás zrobi dla Lilyanne wszystko. Przecież
już nie raz pozwalał się budzić o czwartej-piątej nad ranem, ażeby wpuścić ją
do swojego mieszkania, mocno ją przytulić i pozwolić wyszeptać słabe:
– Nie mogę spać, Andreu.
Brał ją wtedy na ręce i niósł do sypialni. Wtulała się w niego jeszcze
mocniej, a on niekiedy pozwalał sobie wtedy na jeszcze kilka godzin snu w jej
ramionach. Niekiedy jednak nie było szans na choć zmrużenie oka, bowiem
Lilyanne szlochała w milczeniu, on zaś doskonale wiedział, iż potrzebowała
wypłakać z siebie wszystko. Nigdy jej nie uspokajał, to nie miało ni krzty
sensu. Jednakże raz na jakiś czas zdarzało mu się zadawać pytania.
Jak na przykład dziś.
– Dlaczego płaczesz, Lilyanne? – szepcze zaspany chłopak, obdarzywszy
pannę Kalupę bystrym spojrzeniem lazurowych tęczówek i pocałunkiem
spierzchniętych warg na zapłakanym policzku.
Odpowiada mu siąknięcie, a sekundę później łzy Lilyanne moczą jego
tors. Bierze więc ją na ręce i zanosi do sypialni. A nuż tym razem da się zasnąć
na przynajmniej kilka chwil? Lilyanne mocno się w niego wtula i szlocha w
milczeniu, bojąc się słów i ukrytej pomiędzy nimi prawdy. Andreu pozostaje
jedynie zamknąć oczy i zasnąć na te bezcenne kilka, może nawet kilkanaście
minut. Może nawet ona sama zasypia, a może jedynie się uspokaja i pogrąża w
odmętach ciemnych myśli i ognistych wspomnień.
Andreu nie zna szczegółów przeszłości swojej małej przyjaciółki. Zna
jedynie ogólny zarys historii, wie o pożarze i o śmierci bliskich osób. Wie, iż
Lilyanne straciła tam kogoś bardzo ważnego i w ogniu spłonęło też jej serce. Andreu
nie zna szczegółów jej przeszłości, jednakże w porównaniu z resztą świata wie
naprawdę sporo. Jako jedyny zdaje sobie sprawę, że widmo tamtych dni często ją
nawiedza, szczególnie od kiedy nie bierze już antydepresantów.
Po pożarze z Lilyanne pozostał wrak pięknej, młodej kobiety, przed
którą było całe szczęśliwe życie. Nie umiała poradzić sobie z płomieniami w
ojczyźnie, więc z niej czym prędzej wyjechała i trafiła na drugi koniec świata
do słonecznej Katalonii. Nigdy nie zdradziła, dlaczego akurat Barcelonę obrała
za cel. Andreu wiedział jednak, iż Lilyanne umówiła się pierwszy raz z
Guardiolą jedynie po to, by zyskać święty spokój. Miała nadzieję, że mężczyzna
mogący być praktycznie jej ojcem – jak później się dowiedziała, jego córki są
odeń niewiele młodsze – odpuści, zobaczywszy, jak okropną jest towarzyszką. Ale
on był wybitnie wytrwały i tak cholernie opiekuńczy, Lilyanne zaś z czasem
zaczęła się skutecznie oszukiwać, iż właśnie tego potrzebuje.
No i utknęła w związku, z czasem nawet zamieszkała ze swoim chłopakiem
w pełni świadoma, iż ten łatwo nie odpuści i pewnego dnia uczyni ją swoją żoną.
A ona nie planuje nawet próbować odmawiać, gdy tylko Pep zapyta.
– Andreu – mruczy cicho dziewczyna, on zaś natychmiast wybudza się ze
snu, drzemki, czy czegokolwiek w tym typie.
– Tak, Lilyanne?
– Łamię się, Andreu – szepcze. – Śni mi się co noc, co noc płonie, a
ja jestem bezsilna, stoję tak daleko od niego i nie mogę nic zrobić. Czuję,
jakbym sama była ogarnięta przez płomienie, ale wcale nie płonę wraz z nim. To
jedynie wewnętrzny ból, bo mojemu ciału nic się nie dzieje. Niekiedy wolałabym
spłonąć, niż bezustannie znajdować się w piekle, Andreu. Łamię się, bo Pep już
zauważa, że wcale nie jest okej, że wcale nie czuję się tak dobrze, jak
wszystkich zapewniam. Ty i ja wiedzieliśmy od początku, iż nie powinnam tak
naprawdę odstawiać prochów, iż jeszcze nie teraz, ale nie miałam wyboru.
– Wciąż go słyszysz?
– Pojawia się rzadziej, tylko raz na jakiś czas. Ale wciąż jest, nie
chce odejść. Właściwie, on jest mniejszym problemem, Andreu.
– Pep? – dziwi się Fontás. Guardiola jako problem wydaje być opcją co
najmniej niedorzeczną. Lilyanne śmieje się krótko i bez emocji.
– Josep nigdy nie był problemem. To raczej cena, jaką przyszło mi
zapłacić za ucieczkę. Mogłam umierać tam każdego dnia, albo pojawić się na
drugim końcu świata i owego każdego kolejnego dnia okłamywać samą siebie, że
mogę ułożyć swoje życie jeszcze raz. Pep jest tym nowym życiem, a nowe życie
nie może być problemem, bez znaczenia, jak bardzo by nas bolało.
Andreu uśmiecha się delikatnie, słysząc kolejny dowód na to, iż
Lilyanne przetrwała już naprawdę wiele.
– Więc kto, Lilyanne?
– Zgadnij.
– Miałaś nie chodzić na Barcelonetę nad ranem, obiecałaś mi.
– Andreu – wzdycha ciężko szatynka. – Rozpłakałam się raz, tylko raz.
Dwa tygodnie temu zresztą. Bojan w jakimś stopniu mnie rozumie.
– Lilyanne, a wiesz może, jak to się skończy?
Skina głową ze smutnym uśmiechem.
– Źle.
W przeciągu jakiegoś roku znajomości zdarzały się już spięcia.
Zdarzały się drobne kłótnie i wyrzucanie sobie największych i najboleśniejszych
błędów, do jakich przyznali się tylko przed sobą. Zdarzała się też cisza, dni
pozbawione ani jednego słowa, czy nawet spojrzenia. Dni, kiedy Lilyanne
zamykała się w przyjaźni z Sergim i Marciem, niwelowała dystans, jaki zwykła
utrzymywać wobec Gerarda, a nawet poświęcała swoje wolne chwile na spotkania z
Bojanem. Szczególnie z nim Lilyanne łączyła bardzo pokręcona relacja, coś
będące z jednej strony przyjaźnią, z drugiej głębszą więzią emocjonalną, a z
trzeciej niekiedy nawet zakrawające o łzy, żal i nienawiść. Ani ona, ani Bojan
nie potrafili tego pojąć, więc co miał począć biedny Andreu?
To on znosił dzielnie te gorsze dni Lilyanne i to on dzielnie podnosił
ją na duchu. On też zawsze jako pierwszy przepraszał, bowiem nie umiał już na
dłuższą metę wytrzymać bez swojej drogiej, małej przyjaciółki.
W przeciągu jakiegoś roku znajomości na linii Fontás-Kalupa spięć było
naprawdę sporo, ale zawsze wychodzili z tego obronną ręką. Nawet jeśli problem
leżał wewnątrz Lilyanne i dotyczył jej przeszłości oraz tego, iż całkowicie nie
walczyła o przyszłość. Nie dało się z nią walczyć, a tym bardziej wygrać.
Lilyanne, kiedy już się uparła przy czymś, była niewzruszona jak skała.
A potem płakała w ramionach Andreu, bo Bojan po raz kolejny łamał ją
niewinnymi słowami. Słowa te były po prostu prawdą i dlatego tak bardzo bolały.
Uzależniały lepiej od antydepresantów, choć było to uzależnienie o wiele
bardziej destrukcyjne.
Lilyanne przestawała zachowywać się logicznie. Goniła coś; sama nie
wiedziała chyba nawet co takiego. Biegła przed siebie, na ślepo, potykając się
raz po raz tylko po to, ażeby w ostatniej chwili zawsze łapał ją Andreu. A
potem kłócili się, bo on doskonale wiedział, jak to wszystko się skończy. I
„źle” było naprawdę ogromnym niedopowiedzeniem.
– Lilyanne, błagam cię na kolanach, musisz przestać.
Ona uśmiecha się gorzko, ściskając dłoń Andreu.
– Chciałabym.
– Więc nie ma prostszej rzeczy.
– Nie chodzę już na Barcelonetę od dawna. Nie odzywam się do niego.
Nie dałam znaku po meczu z Realem, po żadnym z meczy z Realem. A jednak dwa dni
później znalazł mnie krążącą po Barri Gòtic. I wcale mnie nie szukał, po prostu
nie mógł spać.
Andreu Fontás wzdycha jedynie ciężko, przytulając ją do siebie.
– Myślisz, że już pora na śniadanie? Jest siódma, Lilyanne – zmienia
subtelnie temat, a przynajmniej tak się pannie Kalupie wydaje. – Powiedz mi,
Sergi albo Marc wiedzą? Albo inaczej, ktokolwiek poza mną wie?
– Sergi. Ale nie wydaje mi się, ażeby znał całą prawdę; co najwyżej
jej jakąś część. Marcowi lepiej nie mówić niczego, on jest taką iskrą radości,
wciąż odrobię naiwną, ale ja nie mam serca mu tego odbierać.
– Ale Sergi nie wie o Indonezji?
– Nikt poza tobą nie wie.
– Ja też nie wiem, Lilyanne – prycha z ironią w głosie, jednak po
chwili się reflektuje: – Przepraszam.
Lilyanne skina delikatnie głową.
– Rozumiem. Mogę ci jednak jedynie obiecać, że kiedyś wszystko ci
opowiem. Z każdym szczegółem, nie pomijając niczego. Kiedyś, Andreu.
– Kiedyś może nigdy nie nadejść, Lilyanne.
– To nie jest rodzaj kiedyś, które nigdy nie nadejdzie. Nie martw się.
Pewnego dnia spłonie we mnie sumienie i wtedy będę mogła ci zrujnować wszystko
moją historyjką.
– Więc chcesz wierzyć, że mnie tak chronisz? Niszcząc samą siebie
jeszcze bardziej, dusząc w sobie wszystko, chronisz innych?
– O dziwo potrafię jeszcze kochać w choć ten jeden sposób i próbuję
nie zniszczyć tych, których kocham. Ciebie, Sergiego, Marca, może nawet Pepa
czy Bojana.
– Bojanowi to nie zrobi różnicy, Lilyanne. Pokręcona para dzieciaków
na antydepresantach, właśnie tym z każdym dniem coraz bardziej się stajecie.
– Andreu, och, Andreu… – wzdycha ona ciężko, opierając głowę o jego
ramię. – Ty nie rozumiesz, mój przyjacielu.
– Wytłumacz mi.
Kolejne ciężkie westchnięcie.
– Bojan i ja to jest takie bardzo… dziwne, Andreu. Tak, dziwne to
odpowiednie słowo. My wcale się nie szukamy, a jednak za każdym razem się
odnajdujemy. Trafiamy na siebie w najmniej oczekiwanych miejscach, w chwilach,
kiedy potrzebujemy się najmocniej. Razem próbujemy walczyć z prochami, z
załamaniami, z chwilami słabości. I próbujemy nikomu się do tego nie
przyznawać, bo to takie upokarzające. Może masz rację, może jest z nas
pokręcona para dzieciaków na antydepresantach, których nie bierzemy. Może
musimy mieć siebie nawzajem w ten pojebany sposób, żeby przetrwać. Może Bojan
musi mnie kochać do tego stopnia, że aż boli. Nas oboje to boli. Boli jego,
kiedy jestem tuż obok, i boli mnie, kiedy pozwalam mu po raz kolejny na coś
więcej, na coś, co daje obłudną nadzieję. Może problem leży we mnie, masz
rację. Może nie powinnam wychodzić z domu, bo wiem, że nawet jeśli postanowię
nie spotkać Bojana, on i tak mnie znajdzie, wcale mnie nie szukając. Spójrz, przestałam
chodzić na Barcelonetę po tym razie, kiedy rozłożył mnie na łopatki niewinnymi
słowami. A i tak na siebie trafiliśmy. Zawsze trafiamy. Oboje idziemy przed
siebie, ażeby w odpowiedniej chwili spotkać się na rogu którejś z ulic. Nigdy
się nie umawiamy, zawsze to jest inne miejsce. I zawsze w ostateczności się odnajdujemy. Teraz rozumiesz, Andreu?
Fontás delikatnie skina głową z bardzo smutnym uśmiechem człowieka,
który zaczyna pojmować, jak wiele jest do przegrania w tej pozornie nieznacznej
grze i jak wiele już stracił. Albo straciła Lilyanne, dla której Bojan, ów
lekko niezrównoważony, zawsze odrobinę przygaszony i walczący z własnymi,
niezrozumiałymi dla wszystkich demonami Bojan, jest idealnym partnerem.
– Prawie.
– Czego nie rozumiesz?
– Dlaczego nadal jesteś z Pepem, Lilyanne? Dlaczego po prostu nie
odejdziesz? Ja czy Sergi się tobą zaopiekujemy, ale naszym wspólnym zdaniem to
nie ma za grosz sensu. Męczysz się z Pepem.
– Któregoś dnia przyjdzie do domu z pierścionkiem, a ja nie odmówię.
– Właśnie tego obawiam się najbardziej,
Lilyanne.
– A mam jakiś inny wybór, Andreu? Nie mam, naprawdę nie mam. Nie można
cierpieć bardziej ode mnie, więc jak mogłoby mnie to jeszcze mocniej zaboleć?
Andreu może jedynie musnąć ustami skroń Indonezyjki i uśmiechnąć się
najsmutniejszym uśmiechem na świecie. Oczy Lilyanne nie lśnią niczym.
Tak bardzo
chciałbym ci pomóc, nim będzie za późno, Lilyanne.
Możliwe, iż Gerard Delofeu wcale nie budzi się każdego poranka około
czwartej trzydzieści bez powodu. Możliwe, iż jego organizm ma w przerywaniu
sobie zasłużonego odpoczynku jakiś cel, który co prawda zna tylko on sam.
Cel prawdopodobnie zwie się Lilyanne Kalupa, jest dziewczyną trenera
pierwszego zespołu Barçy i każdego poranka około czwartej trzydzieści pojawia
się pod oknami jego sypialni, a właściwie po drugiej stronie ulicy oparta o
kamienicę, zaś jej dłoń spleciona jest zawsze z placami Bojana Krkića. Mają
oboje zamknięte oczy, chyba milczą. Po prostu stoją razem oparci o zimny mur
budynku, a wschodzące słońce powoli rozlewa się po ich smutnych twarzach. Nie
raz Gerard miał ochotę zapytać któreś z nich – bardziej Lilyanne niż Bojana, który na
jakiś dziwny sposób go przerażał tym pustym spojrzeniem i posiadaniem Lilyanne
– o te noce, jednakże w ostateczności miał problem z wyduszeniem z siebie
słowa, z niepokazaniem po sobie, jak ona nań działa, nawet nie wspominając o
konstruktywnej rozmowie.
Lilyanne raczej nie zdaje sobie nawet podświadomie sprawy z uczuć
żywionych doń przez młodego, naiwnego chłopaczka, który dopiero wkracza w świat
wielkiej piłki, a jedyne, co na nim ciąży, to tytuł ogromnego talentu z
wielkiej La Masii. Nigdy sobie nie zdawała, tak doskonale ta cicha fascynacja
egzotyczną pięknością jest ukryta za nieśmiałymi uśmiechami i niepewnością
władającą nad zaledwie siedemnastoletnim chłopaczkiem. Cholernie utalentowanym
dzieciakiem z wielkimi perspektywami i szansą na naprawdę wspaniałe życie. Na
pewno bez Lilyanne.
Gerard Deulofeu każdego dnia na nowo, w coraz bardziej bolesny sposób
uświadamia sobie, iż ta dziewczyna na pewno nie jest jego przeznaczeniem, i
każdego dnia na nowo coraz mocniej jej pragnie. Obserwuje jej życie, z trudem
maskuje palącą go od wewnątrz miłość i udaje, iż wcale jako jedyny nie zna
prawdziwego wymiaru relacji Krkić-Kalupa. Oszukuje samego siebie, że wcale nie
zauważa tych kilku razy, gdy Bojan odważa się przygwoździć ją do ściany
budynku, odciąć wszystkie drogi ucieczki, a następnie całować pośród promieni
budzącego się słońca. Oszukuje się również, że po żadnym z tych razów Lilyanne
nie pojawia się w Ciutat Esportiva smutna, a w oczach ma resztki łez, o jakich
nie potrafi powiedzieć nikomu.
Nawet Andreu nie wygląda na takiego, który wie. A może tym bardziej
Andreu, tym bardziej Sergi czy Marc – jedyne trzy osoby, którym podobno ufa
bezgranicznie.
No chyba jednak nie.
Gerardowi to wydaje się co najmniej pokręcone, jednak jest ostatnią
osobą, która może jeszcze łudzić się, iż pozna prawdę. Poza tym kocha Lilyanne
irracjonalnie i beznadziejnie, więc tak naprawdę prawdy nie chce znać.
Przeczuwa intuicyjnie, iż jest ona naprawdę bolesna, zaś i bez niej uczucia
wobec uciekinierki z drugiego końca świata bolą w sposób nieznośny i kurewsko
mocny.
Każdy w pewnej chwili swojego życia ma potrzebę kochać tak, ażeby
bolało. Masochistyczne pragnienie bólu, dziwna radość z kolejnych sztyletów
wbijających się w serce i zawsze złe zakończenie. Każdy w pewnej chwili swojego
życia kocha zdecydowanie za mocno, kocha jednostronnie, naiwnie i bezwarunkowo.
Ale też kocha bez wzajemności i bez nadziei na coś ponad przypadkowy uśmiech
najważniejszej osoby w jego życiu.
Tak właśnie Gerard Deulofeu kocha Lilyanne. Naiwnie, głupio, bezcelowo
i w całkowitej tajemnicy. Być może tylko święta trójca dookoła Lilyanne ma
jakieś blade – bardzo, bardzo, bardzo blade – pojęcie na temat owego uczucia,
lecz nawet tego nie można być pewnym. Być może wiedzą, ale „być może” to takie
dwa piękne wyrazy, które o niczym nie świadczą. To jedynie przypuszczenia, to
jedynie małe marzenia.
Być może dla Lilyanne te poranki z Bojanem znaczą o wiele więcej, niż
ktokolwiek może podejrzewać. Być może Lilyanne i Bojan to coś więcej, coś, o
czym się nie mówi, czego nawet nie można dopuścić do siebie choćby w myślach. Bardzo
prawdopodobne, że nawet Andreu, Sergi i Marc nie zdają sobie z niczego sprawy,
nie wiedzą, jak daleko zabrnęła relacja Krkić-Kalupa. Możliwe, iż nigdy mają
tego nie wiedzieć. Nikt nie ma tego wiedzieć, Gerard zaś doskonale się maskuje.
Prawie. Płacząca Lilyanne to niby tak częsty widok pod jego oknami –
zawsze wtedy Bojan mocno ją tuli, ona zaś wciska nos w zagłębienie jego szyi i
szlocha – a jednak ciężko z tym Deulofeu przejść na porządek dzienny.
Nawet jeśli na treningu po kolejnym łzawym poranku niczego po niej nie
widać. Wszystko maskuje pięknym uśmiechem. Wszystko poza martwym spojrzeniem
kobiety, która więcej stracić już nie może.
W głębi serca Gerard nawet nie chce wiedzieć, co takiego musiała
przejść, żeby w wieku jakiś dwudziestu lat – może dwudziestu paru – jej oczy były
już martwe, pełne zgliszczy.
Biedna, mała Lilyanne, która znów siedzi na murawie – co z tego, że w
samym kole środkowym, a dookoła niej druga drużyna wielkiej Barçy próbuje
trenować – i rozdaje na prawo i lewo swoje piękne, trochę udawane uśmiechy.
Zresztą, Sergi siedzi obok niej i bardzo zadowolony coś szepcze. Gerard może
już na ślepo obstawiać, iż za chwilę do magicznego duetu dołączy Marc, ażeby
Lilyanne wybuchła melodyjnym śmiechem na któryś z jego głupiutkich żartów, zaś
Andreu będzie cały trening trzymał się z boku.
I nie, Lilyanne wcale a wcale raz na jakiś czas nie ucieka wzrokiem w
stronę boiska, na którym trenuje pierwsza drużyna. Że niby szuka wzrokiem Pepa.
Też coś. Mistrzyni kłamania i udawania, że nie spędziła kolejnego poranka
przyciśnięta do ściany budynku naprzeciw okien sypialni Geriego z odciętymi wszystkim
drogami ucieczki.
Nie, wcale, nic ją przecież z Bojanem nie łączy. I tylko ona, Bojan
oraz Geri wiedzą, jak wielkie jest to kłamstwo. Na pewno zaś nie wie o tym Pep,
biedny, naiwny i zakochany weń po uszy Pep. Lilyanne jest wobec niego
najokrutniejszą istotą na świecie, bowiem na pewno go nie kocha. Oczywiście,
złożoność natury tej dziewczyny jest niekwestionowalna, podobnie jak to, iż
nikt, kto nie przeżył swojej osobistej tragedii, nie bierze antydepresantów.
Nikt nigdy nie wiedział, jak to dokładnie było z Bojanem i jego
pociągiem do owych prochów, jednak Lilyanne na pewno ma za sobą swój mały
dramat. Inaczej nie miałaby oczu wypełnionych pustką. Martwą, pozbawioną
wszystkiego, co mogłoby świadczyć o jakichkolwiek porywach serca, pustką.
A Gerarda Deulofeu wszyscy wciąż i wciąż mają za naiwniaka
nieświadomego otaczającego go świata. Dobry żart.
– Geri, tylko się nie wywróć – radzi ze śmiechem Sergi, jakby chciał
dać tym mu mały sygnał na temat swej wiedzy dotyczącej uczuć Delofeu do panny
Kalupy.
– A co ty wiesz – mamrocze pod nosem, jednak starszy kolega tego nie
słyszy. I dobrze, taki był zamiar. Głośniej dodaje: – Nie mam zamiaru. Uśmiecha
mi się na dobre wkleić w ten skład, a nie wracać do młodszych drużyn.
– Wcale ci się nie dziwię. Ale wiesz, o czym mówię – prycha z
pozorowanym śmiechem. Doskonały aktor, kto jednak by powiedział, iż tak
świetnie udawać nauczył się jedynie dla Lilyanne?
– Nie wiem, o czym mówisz – wypiera się w żywe oczy. Sergi jeszcze raz
śmieje się krótko.
– Jak chcesz. Zostaw ją samą sobie, i bez ciebie ma bałagan w życiu –
radzi życzliwie, po czym odbiega do swojego najlepsze przyjaciela. Lilyanne
siedzi sama, uśmiecha się tym swoim najsmutniejszym uśmiechem świata i patrzy w
dal. Boisko obok biega pierwszy skład Barcelony, zaś Bojan Krkić i Pep
Guardiola szukają jej wzrokiem raz po raz, udając, iż wcale tego nie robią.
Jesteś
najwspanialszą i najboleśniejszą rzeczą, jaka mogła nam się przydarzyć,
Lilyanne.
– Lilyanne, skarbie, no weź się uśmiechnij!
Lilyanne niechętnie wygina usta w łuk, żeby tylko Marcowi nie wydać
się ani trochę smutną. Przy nim nie może sobie na to pozwolić.
– Prosiłem o uśmiech, a nie o uśmiecho-grymas – przewraca oczami
Muniesa, obejmując ją radośnie ramieniem. – Ale to nic, opowiem ci dowcip!
– Mam się bać? – pyta z lekką rezerwą w spojrzeniu.
– Ależ nie masz czego – odpiera jej towarzysz. – A teraz słuchaj. Do
księgarni przychodzi kibic Realu i mówi: Poproszę książkę „Real Madryt
zwycięzcą Ligi Mistrzów.” A na to babka z obsługi: „Prehistoria piętro wyżej” –
wybucha śmiechem, choć tak naprawdę żart jest kompletnie oklepany i taki…
suchy. Lilyanne jednak, chyba głównie z uprzejmości, wtóruje mu. Poza tym Marca
nie można rozczarować, nie można pokazać mu, iż wcale nie ma się humoru na
żarty. Marc nie jest kimś, kto ją kryje, kto jest świadom jej cierpienia i
nienawiści wobec świata.
Marc Muniesa to płomień radości. Płonie w nieskończoności pośród
uśmiechów i chęci pokazania światu, iż zawsze gdzieś pośrodku pustki i
niewiedzy znajdzie się jakiś sens, jakiś rodzaj celu, choćby najmniejsza
motywacja.
Marc jest sensem, jest uśmiechem Losu i ostatnią nadzieją. To on budzi
uśmiech i to on musi być chroniony przed prawdą najbardziej.
– No już, już, daj Lilyanne spokój – Sergi obejmuje przyjaciela
ramieniem, mrugając porozumiewawczo do dziewczyny stojącej naprzeciw nich. Ona
uśmiecha się w ten doskonale zagrany, podobno bardzo szczery sposób, pod którym
idealnie maskuje oszustwo. Jakby wcale nie czuła, iż to wszystko traci dlań
coraz szybciej sens, a wewnętrzny ogień z każdym dniem trawi ją coraz bardziej.
Wydaje się, jakoby zaczynała godzić się z brakiem prochów, z wieczną śmiercią
swego serca i beznadzieją swojego życia. Jakoby zaczynała odzyskiwać duszę i wszystką nadzieję.
Nic bardziej mylnego, drogi świecie.
Jednak Marc Muniesa należy do tej grupy, która musi pozostać karmiona
złudzeniami przez resztę swojego życia.
Po prostu nie może się dowiedzieć, że wcale nie jest tak kolorowo i
banalnie prosto, jak wszyscy mu powtarzają.
Nie można zabić ostatniego powiewu radości gdzieś pomiędzy
nieustającymi płomieniami obejmującymi powoli całe życie pewnej ciemnowłosej
uciekinierki.
To nie miało wcale się tak ułożyć. Marc Muniesa według pierwotnego
planu wcale miał nie spostrzec w Lilyanne niemego błagania o oddanie jej choć
odrobiny utraconej radości. Wydawała się na pierwszy rzut oka po prostu
nieszczęśliwa. Wydawała się wcale nie być kimś, kto utracił wszystko – o tym
jednak Marc nie dowiedział się nigdy. Podobnie jak nigdy nie domyślił się, że
Lilyanne w jego towarzystwie doskonale grała, choć zawsze miała go za
wspaniałego przyjaciela.
Marc miał całkiem fajne życie, nim pojawiła się Lilyanne. Miał uroczą
grupkę kumpli do wychodzenia na imprezy, miał futbol i zawodowy kontrakt w
najpotężniejszym klubie świata w tamtej chwili. Miewał nawet treningi w
pierwszej drużynie i wierzył, iż pewnego pięknego dnia na dobre się do owego
towarzystwa przebije. Był młody, miał nadzieję, dużo złudzeń i niełatwą do
utracenia wiarę.
To rzeczywiście mogło się nawet udać. Gdzieś pośród marzeń miał
również dużo talentu i uporu, więc dlaczego
miałoby się nie udać?
Radosny chłopak, dla którego nie było rzeczy niemożliwych, który żył
dla i z futbolu i który na pewno nie chciałby tego zmienić. Miał może nawet
cząstkową świadomość, iż wygrał los na loterii.
Być może.
A potem zobaczył Lilyanne. Andreu ją przyprowadził i przedstawił
wszystkim, zaś smutny uśmiech tajemniczej dziewczyny Pepa Guardioli – mogłaby
być jego córką, wszyscy dookoła byli tego świadomi – obudził w nim jakiś
niezrozumiały instynkt. Chyba poczuł, iż potrafi sprawić, by uśmiechała się w
sposób o wiele radośniejszy.
Sam już nie wie, czy tak naprawdę on spostrzegł ją pierwszy, czy był
to jednak Sergi. Jednak na pewno obaj bez słów, przy pomocy zaledwie jednego
spojrzenia doskonale się dogadali. Wiedzieli, iż niespiesznie wydrą Lilyanne z
ramion Fontása, ażeby każdego następnego dnia próbować przywrócić jej oczom
utracony blask, a uśmiechowi zagubioną radość. Trzeba było uczynić ją szczęśliwą,
zaś Pep tego nie potrafił.
Dopiero o wiele, wiele później Marc Muniesa dowiedział się, iż jego
mała przyjaciółka, którą zabierał wszędzie i nigdzie, z którą pałętał się po
całej Katalonii i oglądał każdy spektakl w teatrze Liceo, bezustannie ciągnęła
na antydepresantach. Magiczna mieszanka proszków pozwalała jej się śmiać i
udawać przed Pepem, iż naprawdę jest szczęśliwa.
Wcale nie była.
Potem jednak powoli zaczęła ograniczać proszki, a uśmiech wcale nie
bladł. Zdrowiała, Marc uparcie w to wierzył i bardzo mocno razem świętowali,
kiedy rzuciła już na dobre.
Nigdy by nie podejrzewał, iż jego mała, cudowna Lilyanne, iż jego
Lilyanne, która nie potrafiła nawet odejść od Pepa, choć sama nie była
najszczęśliwsza w tym związku, jednak cały czas okłamywałaby go.
A jednak. Jak ten świat potrafi być mylący. Jak przyjaciele potrafią
kłamać. Jak to wszystko potrafi boleć.
Widok Sergiego schylonego nad Lilyanne nie powinien być dla Marca
czymś dziwnym. Nawet po treningu, który zakończył się jakieś dziesięć minut
temu. W końcu Lilyanne w Ciutat Esportiva jest stałym gościem i pewnie czeka na
swojego chłopaka, a że siedzi przy tym w rogu jednego z boisk – bywa i tak.
Dziwne jest jednak to, iż na pewno się nie uśmiecha. I na pewno nie
wygląda na osobę szczęśliwą. W istocie, po policzkach Lilyanne spływa kilka
łez. Sergi szepcze coś w jej stronę, Marc jednak nie jest w stanie tego
dosłyszeć. Stoi daleko, oni zaś są za bardzo zajęci sobą, by go dostrzec.
A potem Lilyanne Kalupa, jego najcudowniejsza Lilyanne, z którą
spróbował chyba każdego wina w całym regionie i był na każdym przedstawieniu w
Liceo w przeciągu ostatniego roku, wypowiada te słowa. Te najtrudniejsze i najboleśniejsze słowa na świecie.
– Marc nie wie. Nie może się dowiedzieć, Sergi. Są rzeczy, o których
nie powinniśmy mówić tym, których kochamy.
– Mi i Andreu powiedziałaś.
– Wy to inna sprawa. Wy wiecie od zawsze, że coś było. Marc nigdy nie
wiedział. Łatwiej jest go oszukiwać, kiedy robi się to od samego początku.
– Nie popieram tego.
– Nie robisz niczego, by mi przeszkodzić. Są ważni i ważniejsi, Sergi.
Są tacy, którzy nie udźwigną pewnego ciężaru.
– Bojan udźwignie? I nie mów nic, przecież ja wiem. Widzę was razem
często. Widzę, jak na ciebie patrzy. I widzę, jak bardzo cię potrzebuje.
I właśnie w tej chwili Marc Muniesa zaczyna rozumieć. Na przykład to,
iż Lilyanne jest wszystkim tym, czego nie powinien był wpuszczać do swojego
życia. Albo że wszystko się kiedyś kończy, zaś kłamstwa wcale nie przychodzą
ludziom z trudnością i nie widać ich po nich.
A przecież kto mógł podejrzewać, iż ta wspaniała przyjaźń okaże się
jedynie kłamstwem, zaś ostatnia kropla naiwnej radości utonie w bezkresnym
morzu rozpaczy?
Jesteś najlepszym
i najgorszym, co mogło nam się przydarzyć, Lilyanne.
Nie można przewidzieć wszystkiego.
Tak to już bywa, że nie ma na to absolutnych szans.
Tak to już bywa, że życie lubi nas zaskakiwać. Nie da się z tym
walczyć, nie wspominając nawet o zwyciężaniu. To wszystko, co kieruje naszymi
losami, kocha się w przypadkach, zbieżnościach i zbiegach okoliczności.
Uwielbia nam utrudniać, być sprawcą wszystkich upadków i potknięć. Uwielbia
również je oglądać, rozkoszuje się nimi i planuje już następne.
Nie można przewidzieć wszystkiego, tym bardziej przypadkowego
spotkania, które przerodzi się w najlepszą i najgorszą rzecz – zaraz po
prochach, choć niekiedy nawet przed nimi – jaka mogła mu się kiedykolwiek
przydarzyć. Innymi słowy – Lilyanne Kalupę i jej puste oczy barwy wypalonego
węgla. Biorący prochy zawsze pozna biorącego prochy. Widział w niej kogoś do
siebie podobnego i to nowe uczucie było euforyczne i tak bardzo niespodziewane.
Nigdy wcześniej nie spotkał osoby będącej w stanie zrozumieć choć ułamek jego
cierpiącej duszy.
Lilyanne była darem niebios. Bojan Krkić zaś był człowiekiem
udręczonym, pełnym lęków, bardzo autodestrukcyjnym i skłonnym do popadania w
stany depresyjne. Miał swoje tajemnicze demony, które nie chciały opuścić go
choć na kilka chwil. Demony dla innych niepojęte, demony z piekła rodem palące
duszę młodego chłopaka.
W sumie kogo dziwiło, że Bojan od zawsze żył w zgodzie z
antydepresantami, lekami przeciwlękowymi i cała gamą psychotropów. Nic jednak
nie było w stanie uleczyć jego umysłu, prochy zawsze przestawały w końcu
działać, a demony zostawały.
W pustych oczach Lilyanne Bojan widział cień zrozumienia. Nie znał
jej, a ona nie znała jego, ale wiedzieli.
Pozna swój swego i tyle.
To było takie przewidywalne, że w pewnej chwili przyjaźń przestanie
Bojanowi wystarczać. Inaczej być nie mogło i w istocie nie było. Przy takim
podobieństwie, przy tak niespotykanym zrozumieniu nie mógł nie pokochać
Lilyanne. I nawet nie interesował go Pep; miał w głębokim poważaniu etykietkę
dziewczyny trenera i brakowało mu skrupułów, ponieważ poznał tę jedyną na
świecie kobietę, którą musiał, po prostu musiał, mieć.
Być może kochał Lilyanne w swój specyficzny, chory sposób. Być może
potrzebował jej za mocno i dławił się chwilami bez niej. Nie panował nad
emocjami, a Los z premedytacją stawiał na jego drodze Lilyanne. Te nocne
spacery, gdy uciekał przed bezsennością i przerażającymi marami , zawsze
doprowadzały go do niej, do drobnego dziewczęcia o oczach pozbawionych ognia.
Ale ona nigdy nie mówiła o tym, co ją zrujnowało. Być może wciąż się tego
obawiała lub nie było odpowiednich słów.
Niekiedy nawet łudził się, że Lilyanne też go kocha. Niedoczekanie.
Bojan może sobie kochać Lilyanne mocno aż do bólu, ale Lilyanne nigdy nie
pokocha Bojana. W jej oczach to po prostu widać, choć nikt nie umie tego
spostrzec. Nikt poza nim.
Miłość do egzotycznej uciekinierki jest jednak wyjątkowa. Silna,
bezkresna, już dawno przestała błagać o wzajemność. Daje nadzieję i odrobinę
szczęścia, taką niewielką szansę na kilka chwil normalności. Tak ciężko jest
tańczyć z diabłem na plecach.
Dla Lilyanne rzucił nawet prochy. Chciała odciąć się od psychotropów,
więc postanowił pójść jej śladem, ażeby tylko nie czuła się samotna. Nie
powinien był jednak tego robić – od razu wszystkie tłumione demony się
wybudziły i postanowiły pomścić utracone dni. Bojan przestał spać, nauczył się
żyć na kofeinie i kilkuminutowych drzemkach, chodzić nocami po mieście i
obserwować wschody słońca, trzymając za rękę płaczącą Lilyanne opartą o mur
budynku tuż przy Plaça de Catalunya.
Biedna, mała Lilyanne i jej prywatna tajemnica ukryta tam, gdzie nie
patrzy nikt.
Biedna, mała Lilyanne panicznie szukająca jego ust. Prawie nie widzi
przez łzy płynące strumieniami po policzkach, a słowa są milczeniem. Bezgłośne
„Zabierz mnie stąd” rozbrzmiewa przerażeniem i ciszą – rzeczami tak naturalnymi
dla Lilyanne i Bojana, tak doskonale im znanymi.
Och, pozna swój swego.
Łzy Lilyanne wsiąkają w jego koszulkę powoli, niespiesznie ją moczą, a
jej żal wlewa się w jego serce. Do kompletnego szaleństwa nie brakuje już
niczego. Dwójka pokręconych dzieciaków po antydepresantach, łzy, wschód słońca,
poszukiwania bezpieczeństwa i tragiczna opowieść bez słów.
Bojan Krkić podskórnie czuł, że kiedyś oszaleje. Jednakże nigdy nie
podejrzewał, iż będzie miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat oraz kobietę, która
ucieka i wraca, patrząc zawsze jedynie w stronę przeszłości i wschodu. A na
pewno nie miał już pojęcia, iż powodem jego szaleństwa będzie właśnie ta
kobieta, Lilyanne Kalupa, o którą będzie walczył każdą resztką sił, najmniejszą
odrobiną.
Jego szaleństwo.
I jej również.
Oboje pośród tego, pośród odmętów świata w kawałkach, płomieni uczuć i
złamanego milczenia.
Lilyanne i Bojan w swoim szaleństwie.
Nikt nawet nie wątpi, że skończy się to tragicznie.
– Lil – szepcze piłkarz, po raz kolejny skradając kilka pocałunków z
jej warg. – Lil, proszę, przestań.
– Chciałabym, ażeby zaczął padać deszcz. Uwielbiam deszcz, Bojan. On
gasi ogień, a ja płonę. Bezustannie,
wiecznym ogniem razem z nimi. Wciąż i wciąż umieram, a jednak żyję.
– Lil…
– Ciii – przerywa mu szybko. – Dlatego właśnie to jest mój sekret, nie
mogę go nikomu zdradzić. Ja płonę, ale inni nie powinni. Chronię ich ciszą.
– Mnie to bez różnicy – prycha Krkić.
– Nie powinieneś tak mówić – odburkuje smutno.
– Oboje mamy swoje demony, Lil. Oboje płoniemy, a możemy płonąć we
dwoje.
Lilyanne milczy, zapłakawszy ciszą i smutkiem.
– To szaleństwo.
I kolejny pocałunek skradziony z jej warg. Jak zawsze odwzajemniony,
jednakże smakujący bólem, żalem i słabością. Oraz ogniem, wszechpanującymi płomieniami
najtragiczniejszej historii jej smutku.
– Nasze szaleństwo.
Prawdopodobnie Nadzieja jest najtańszą z kurew. Prawdopodobnie
nieszkodliwą, choć narkotyczną. Prawdopodobnie ma też swoją ludzką formę.
Drobną szatynkę o ciemnych oczach i braku celu. Innymi słowy – małą Lilyanne
śpiącą w jasnej pościeli ze spokojem wymalowanym na twarzy. Małą, a jednak
wcale nie niewinną Lilyanne, nagą, ze śladami łez na policzkach.
Wspaniała dziewczyna Pepa Guardioli śpiąca teraz w łóżku Bojana Krkića
po jednej z tych nocy, kiedy spacerowanie świtem po Barcelonie nie kończy się
śniadaniem u Fontása. Jednej z tych nocy, kiedy brakuje magii psychotropów, a
nerwowe ruchy, szybkie pocałunki, kilka przypadkowych czułości, może odrobina
uczuć próbują odgonić lęki i demony. Jednej z tych nocy, kiedy tylko we dwoje
mogą poradzić sobie ze swoim strachem.
A potem są ciche poranki pełne uciekającej Lilyanne i cierpiącego
ponownie i ponownie Bojana tonącego w wariackiej miłości.
– Cześć – mamrocze Lilyanne jeszcze z łóżka, mrużąc oczy. – Dlaczego
tak na mnie patrzysz?
– Czasami nie umiem inaczej. Lil…
– Nie mów tego – zabrania kategorycznie, szczelnie okrywając się
kołdrą.
– Przecież nie powiem. Chciałem powiedzieć coś innego.
– Przecież wiem – prycha ona. – Chciałeś powiedzieć, że mnie w sumie
nie ma, że pojawiam się i znikam, a ty zawsze czekasz coraz i jesteś bardziej
zmęczony. A teraz jeszcze cierpisz, bo znasz prawdę. Znam cię, Bojan – uśmiecha
się smutno, nie odrywając oczu odbijających jedynie ogień od sylwetki opartej o
futrynę drzwi. – Znam cię o wiele lepiej, aniżeli ci się wydaje. A ty znasz
mnie i wiesz, że są rzeczy, których nie mogę ci dać. Płonę, Bojan, ale wciąż
nie mogę się spalić. Mam swoje demony, których nigdy nie powinieneś poznać.
– Po prostu zacznij być. Nie bywaj już, Lil. Trwaj ze mną, przecież
wiesz, że tylko razem pokonamy wszystko.
– Antydepresanty, leki przeciwlękowe, proszki nasenne, bezsenność,
ogień, cały strach i demony? – wylicza z kpiąca nutką. – Możesz podać mi
ubrania, proszę?
Bojan śmieje się krótko i gorzko.
– Tyle razy i zawsze prosisz, żebym podał ci ciuchy.
– To zawsze nie powinno mieć wcale miejsca – odpiera Lilyanne z nutką
niezadowolenia.
– Po trzecim razie przestałem słuchać.
Lilyanne wzdycha ciężko.
– Bojan, proszę, nie utrudniaj. Pozwól mi się ubrać i uciec. Muszę
porozmawiać z Andreu lub Sergim.
– A Marc nigdy się nie dowie – mamrocze pod nosem z ironią.
– Nie może. Ani on, ani Pep. Już za wiele osób niszczę. Ty, Andreu i
Sergi to o trzech za wielu. Nikt nie powinien wiedzieć, wtedy byłoby to o wiele
prostsze – odpiera, bardzo cicho wymawiając ostatnie zdanie, przy zakładaniu
bluzki. Bojan zatrzymuje ją w drzwiach, mocno do siebie przytulając. Nie
protestuje.
– Pozwól się uratować, Lil.
– Już na to za późno.
A potem znika.
Kiedy ty jeszcze
nie spłonęłaś, Lilyanne.
Widzisz, Lilyanne, jesteś beznadziejna. Niszczysz ludzi swoim ogniem,
sprawiasz, że płoną z tobą. Jesteś tak bardzo destrukcyjna, tak bardzo
pozbawiona logiki. Chcesz ich chronić, a jednak ulegasz. Podpalasz ich swoim
bezkresnym ogniem.
Powinnaś już dawno spłonąć. Też
bym tego chciała. Albo uciec, Lilyanne. Spakować swoje czarne suknie i
wyjechać w nieznane. I uciekać, uciekać
wciąż i wciąż przed siebie, na ślepo, nie oglądając się za siebie, zawsze w
symbiotycznym związku z ogniem. Tak wiele razy kupowałam już bilet na
najbliższy pociąg. Do Biarritz, Badajoz, Málagi, Wiednia, Nicei, Faro… Sporo
ich uzbierałaś na dnie szuflady szafki nocnej, Lilyanne. Dziesiątki biletów do
kolejnego życia, zawsze niewykorzystanych. Nie
mogę odejść. Mam tutaj poukładane sytuacje i ogrom przyjaciół. Albo ludzi nie
do porzucenia. Ah, Andreu, Sergi, Marc, Pep, Bojan? To skomplikowane,
głosie. Daj mi dziś już spokój, i bez tego cierpię.
Lilyanne płonie bezustannie, ponieważ tamtego tragicznego dnia Tutti
nie uciekł. Obserwowała, jak płomienie połykają jego sylwetkę i prawie
fizycznie to czuła. A potem pojawiła się pośród popiołu ze spalonym sercem i
nieustającym każdej nocy koszmarem pożaru. Po jej życiu nie pozostało nic, nikt
się nie uratował. Tylko ona.
Przerażona, obarczona demonami z płomieni i dymu, uciekająca na
zachód, byleby jak najdalej od Indonezji, od popiołu i zakłamanych, pustych
grobów. Mała, biedna Lilyanne tak daleko od wspomnień i tlącego się resztkami
żaru serca.
Mała, biedna Lilyanne w barcelońskiej restauracji spotkała swoje nowe
życie w ciele sympatycznego, starszego o te kilkanaście lat Pepa Guardioli,
który zapragnął się nią zaopiekować. A ty nie miałaś siły walczyć, droga
Lilyanne. Poddałaś się, oddałaś swoje ciało, zgodziłaś się z nim zamieszkać i
żyć na jego utrzymaniu, bo Pep tego chciał. Zostawiłam
sobie prochy i wizyty u lekarzy. Bo Pep
uważał, że tak będzie dla mnie lepiej.
Z mglistym pojęciem o depresji i lękach Lilyanne Josep Guardiola
decydował, a ona nie oponowała. Nie było sensu. Miała zgodę na leki, a one
ułatwiały życie. Było znośnie płonąć mniej, nie wiedzieć Tuttiego w ogniu
każdej nocy i bać się.
Nietrudno było załamać się w obliczu tego pustego, granego życia
zajętego tworzeniem pozorów i kłamstw. Nietrudno było nie pokochać
psychotropów.
Trudno jednak być tobą. Och,
przechodzimy do komplementów. Doceniam, dziękuję, daj mi spać. Proszę.
Jednakże tej nocy nie jest dane Lilyanne Kalupie choćby zmrużyć oczu.
Diament ciąży na duszy, a ciche przyzwolenie Lilyanne to jedynie objaw
bezsilności.
„Któregoś dnia przyjdzie do domu z pierścionkiem, a ja nie odmówię.”
Pewien dzień nadszedł. A ja nie
odmówiłam. Zostaniesz panią Guardiolą, Lilyanne. Podobno nawet tego chcesz,
w końcu zagrałaś radość, byłaś najszczęśliwszą Lilyanne na powierzchni świata.
Czyż nie łatwiej byłoby niekiedy zanurkować podeń?
Gdzieś tam, na dnie, spotkać Tuttiego, który uśmiechnąłby się
delikatnie, czule i szepnął: „Bądź szczęśliwa, moja mała”. Gdzieś na dnie
ujrzeń ich wszystkich daleko od ognia i w pełni żywych. Choć raz na jakiś czas
móc wrócić i bez bezmiernego bólu, bez żalu i smutku zobaczyć ich wszystkich
wcale nie wśród płomieni.
Czyż nie byłoby łatwiej, Lilyanne?
Może dzięki temu zaczęłaby istnieć naprawdę, a nie jedynie gdzieś
pośród zadymionych wspomnień w odległej Indonezji. A mogłam nie wychodzić z domu, a mogłam nie pobiec właśnie w tamtej
chwili po te nieszczęsne melony, mogłam przecież odmówić. Mogłam wtedy zostać i
umrzeć z moją rodziną. Lecz ty żyjesz, Lilyanne. Żyjesz i przygotowujesz
się do ślubu z Pepem.
Jesteś taka głupiutka.
Bojan ściska jej dłoń bardzo mocno, aż boli. Patrzy nań beznamiętnie,
lecz gestami przekazuje jej swoją rozpacz, bo diament wciąż złudnie lśni
nadzieją i przyszłością, do której oboje nie mają żadnego pieprzonego prawa.
Biedny, mały Bojan, który traci wszystko, co nigdy nie należało do
niego.
– Nie powinnaś – szepcze. – Nie powinnaś, Lil.
Ciche westchnięcie wydobywa się z płuc Indonezyjki.
– Nie mam o co walczyć, Bojan. Oni wszyscy mi spłonęli, oni wszyscy
umarli. Płonęli przed moimi oczami, a ja nie mogłam ich uratować, nie mogąc też
być z nimi. Powinnam była spłonąć z rodzicami, rodzeństwem, Tuttim i Nalani.
Bojan mono przytula do siebie wstrząsane szlochem drobne ciało, zaś Lilyanne
po raz kolejny bez zawahania płacze w jego ramionach, a nad Barceloną wschodzi
słońce.
„Nie musisz się martwić, Andreu, przecież ja nie płaczę. To był tylko
ten jedyny raz, ten jeden jedyny, nic nieznaczący raz. Ja nie płaczę, mój drogi
przyjacielu”. Lilyanne, mówił ci ktoś, że jesteś mistrzem kłamstwa? Oszukujesz
ich wszystkich, zmieniasz fakty na zawołanie i jeszcze twierdzisz, iż nie
straciłaś sumienia. Ono spłonęło w Indonezji razem z Tuttim i Nalani, ludźmi,
których kochałaś. I których imion nigdy wcześniej nie odważyłaś się wymówić,
nie zrobiłaś tego od dnia fałszywego pogrzebu, żegnając ciała, których nie
było.
Gratulacje, Lilyanne. Właśnie wygrałaś życie.
– Zawsze jest o co walczyć,
Lil – mamrocze Krkić, wciskając nos w jej rozpuszczone włosy.
– Och, Bojan… – szlocha Lilyanne Kalupa, którą znów zaczynają palić
demony i żal, a przymus opowiedzenia historii ze szczegółami, bez pomijania
niczego, całej prawdy i tylko prawdy o pożarze jej marzeń, o Tuttim i Nalani,
zaczyna przygniatać jej drobne ciało i duszę, która płacze nad wszystkim, co
mogła kiedyś mieć. Gdyby nie znajdowała się w ramionach Bojana, zapewne
leżałaby już na ziemi skulona i całkowicie wypalona, bo znów przed oczami widzi
dom w płomieniach i zrezygnowany uśmiech pogodzonego z losem Tuttiego.
Jej wspaniałe życie, które nigdy się nie wydarzyło.
– Tutti i Nalani byli moim życiem, Bojan. Miałam wspaniałą rodzinę,
byłam zakochana… Bardzo szczęśliwie zakochana w najwspanialszym mężczyźnie z
tamtego życia. Miałam przecudowne małżeństwo. Śliczną, małą córeczkę, moją
słodką Nalani. Była tak bardzo podobna do Tuttiego i to przy nim widziałam ją
po raz ostatni, gdy ściana ognia zasłaniała im ostatnią drogę ucieczki… Oni
spłonęli, Bojan. Straciłam życie i rodzinę w ogniu, w diabelnym pożarze, który
nigdy nie powinien się wydarzyć. Rodziców, trzy siostry, dwóch braci i Tuttiego
z Nalani. A ja wyszłam tylko po melony, których zabrakło mamie do deseru.
Gdybym nie poszła właśnie w tamtej chwili po te przeklęte melony, spłonęłabym z
nimi, Bojan. To jest mój ogień, mój demon i piekło jednocześnie, a teraz ty znasz
już każdy szczegół.
I będę przez
wieczność płonąć tym ogniem piekielnym, ponieważ przetrwałam.
– Więc wyjdziesz za Pepa – szepcze cicho Bojan Krkić, wiedząc, że nie
ma już odwrotu, że nie odwiedzie Lilyanne od tej decyzji.
– Chciałabym, ażebyś był ze mną tego przerażającego dnia i wspierał
mnie, bo będę okrutnie przestraszona i smutna, Bojan.
Uśmiecha się delikatnie, przecząc ruchem głowy.
– To zły pomysł, Lil.
– Proszę.
Krkić wzdycha ciężko, zaś Lilyanne przywiera doń mocniej.
– Pomóż mi wybrać sukienkę, pomóż mi z wystrojem, z menu, muzyką, czy
nawet formalnościami. Nie zostawiaj mnie tylko dlatego, że wychodzę za mąż,
błagam. Nie zostawia mnie szczególnie dlatego, że wychodzę za mąż.
W powietrzu wiszą słowa, którym brakuje trzeciego i każdego wymiaru,
zastąpione czułym:
– Jaki był twój pierwszy ślub, Lil?
O dziwo z wypalonego serca nie wycieka kolejna porcja bólu. Jedynie
rozrzewniona tęsknota, a leciutki uśmiech odważa się nieśmiało wpełznąć na usta
Lilyanne.
Siła wspomnień, kochanie.
– Byłam młodziutka, pełna nadziei i marzeń. Jawił mi się jako dar z
niebios, absolutne bóstwo, choć Tutti Kalupa był niski, miał odstające uszy i
nos jak klamkę. Ale dla młodej dziewczyny tak bardzo zafascynowanej osnutą
tajemnicą instytucją małżeństwa musiał być idealny. Był dobrym człowiekiem,
dbał o mnie i Nalani i nas kochał. Mieliśmy huczne wesele, wszyscy pili na
umór, tańczyli i śpiewali, a ja byłam szczęśliwa. Ale teraz mój ślub musi być
inny, nie mogę otworzyć na nowo wspomnień.
– Więc biała suknia, wielki kościół, kilkunastometrowy tren, Mendelson
i małe dziewczynki sypiące kwiatki.
– Santa María del Mar. Pep wspominał, że zawsze chciał się tam ożenić.
Rozwodnik i wdowa w Santa María del Mar, czujesz ten sarkazm? – drwi. –
Wolałabym Barcelonetę…
– Wschód słońca, tylko wy we dwoje, zero koronek, zero stresu –
kontynuuje za nią Bojan. – To takie w twoim stylu. Czyli Santa María del Mar?
– Tylko jeśli się zgodzisz.
Krkić mruczy pod nosem coś niezrozumiałego, po czym rzuca
zrezygnowany:
– Nie mam innego wyboru. Choć wolałbym, ażebyś jednak się wycofała z
tego wszystkiego.
Szatynka skina głową.
– Wiem.
Ślub cię przeraża, Lilyanne. Nie sypiasz, nie jesz, jedynie płaczesz
po kątach, ukrywasz się po mieszkaniach Andreu i Sergiego, starasz się za
wszelką cenę uciec od swojego strachu. Marc nie obdarza cię nawet spojrzeniem
od dnia, gdy wykrzyczał ci prawdę w oczy. Straciłam
go na bezpowrotnie, przecież wiesz. Krzyczał, że go oszukałaś, że zraniłaś
kłamstwami i żadna z ciebie przyjaciółka, bo przyjaciele tak nie robią, mówią
sobie nawet najgorszą prawdę. I wcale go nie chroniłaś, bo zaczął cię
nienawidzić i nie chce cię już znać. Tak,
wiem też, że jestem beznadziejna. Jesteś tak strasznie, strasznie,
strasznie beznadziejna, Lilyanne! I wychodzisz dziś za mąż.
Bez prochów jest ciężko. Właśnie dlatego potrzebowała Bojana tuż obok.
Musiał jej pilnować, ażeby tylko nie upadła; chciała brać ślub w pełni
świadoma, w pełni przestraszona i w bólu wkroczyć na ścieżkę dobrego układu z
Pepem.
Lilyanne, i na co ci ten ślub?
Bojan stoi oparty o ścianę sypialni swojego mieszkania tuż po jej
wieczorze panieńskim i ich ostatniej nocy.
– Andreu… – szepcze szatynka, patrząc niepewnie na suknię wiszącą na
drzwiach.
– Kryje cię. Będzie tu o drugiej, i tak by po mnie przyjeżdżał.
– Czyli mnie nie zostawisz – uśmiecha się, świętując wewnątrz duszy
swoje małe zwycięstwo. Powoli wstaje z łóżka cała rozespana i rozczochrana,
próbując dłońmi uklepać odstające na każdą stronę pasma włosów.
– Przecież ci obiecałem,
Lil – wzdycha Bojan. – Ubieraj tę przeklętą kieckę. Masz dwie godziny, potem
pojawi się Fontás.
Ona skina głową, odważając się ten jeden z ostatnich razów posmakować
jego ust. Na razie całkowicie nie wyobraża sobie życia bez Bojana Krkića, bez
ich nocnych spacerów, panicznych pocałunków o wschodzie słońca i milczących
słów na temat ich relacji.
– Oh, Lil, weź odpuść ten ślub – mamrocze pod nosem Bojan. – Błagam
cię.
Jeszcze jeden pocałunek będący zaprzeczeniem. I kolejny, ciche
pożegnanie, bo potem Lilyanne Kalupa odzyskuje świadomość. A może robi to
dopiero w chwili, kiedy Bojan nareszcie puszcza jej dłoń przed kościołem Santa
María del Mar, ona zaś wchodzi do środka, ażeby już nigdy nie być Lilyanne
Kalupą. Ażeby ujrzeć nadzieję w oczach Pepa i w chwili przysięgi, która nigdy
nie nadejdzie, wyszeptać:
– Tak bardzo cię przepraszam.
I już jej nie ma.
I już płacze w przerażeniu pod Santa María del Mar, płacze
sparaliżowana wspomnieniem Tuttiego, malutkiej Nalani i bólu przeszywającego
jej serc w chwili, gdy miała wyszeptać, udając najszczęśliwszą na świecie,
sakramentalne tak. A jednak nie mogłaś tego zrobić, Lilyanne. Uciekłam, widzisz? Znów uciekłam, by płonąć,
błagając o wybaczenie, bo znów kogoś zraniłam. Więc to wyrzuty sumienia,
kochanie? To jedynie smutek i żałość, bo
ci, których chroniłam, ucierpieli najbardziej. Tak bardzo mi przykro, tak
okropnie przepraszam!
Nad Santa María del Mar i nad Lilyanne Kalupą niebo rozlewa swe słone
łzy pełne współczucia.
– Hej, Lil, tylko nie płacz.
Wydaje ci się, Lilyanne, że naprawdę mogło być gorzej. Z Bojanem nie
płoniesz sama, a on nigdy nie zmusza cię do czucia. Nawet nie pojawiają się w
tobie wyrzuty sumienia, które pewnie spłonęły. Jednakże są plusy – oboje
walczycie z psychotropami i demonami o każdy kolejny dzień, a we dwoje
jesteście silniejsi.
Nie możecie jednak zostać w Barcelonie, Lilyanne. Więc wyjeżdżacie do
Włoch – rok w Rzymie, kolejny w Mediolanie, jakoś sobie radzicie. Życie nabiera
odrobiny sensu, niewielkiej dawki pastelowego koloru, a ty, Lilyanne, odważasz
się wrócić na kilka chwil do swojej pamiętnej, stojącej w ogniu Indonezji.
Płaczesz nad zgliszczami w ramionach Bojana i powoli się żegnasz. Jego nie
opuścisz, on zaś nigdy nie zmusi cię do ślubu i powiedzenia „kocham cię”.
Jesteś mu za to tak cholernie wdzięczna, bo wcale go nie kochasz i nigdy nie
pokochasz.
Nie będziesz już nigdy zdolna kochać, Lilyanne.
Słowa te zaś są ostatnimi, które potrzebujesz, które miałabyś prawo
powiedzieć.
A potem wracacie do Barcelony. Do miasta bez Pepa będącego w
Monachium; bez Andreu żyjącego już całkiem nieźle w Vigo; bez Gerarda w
Liverpoolu i bez Marca, Marca utraconego, Marca zmarnowanego, który już nigdy
się do ciebie nie odezwał, którego nie było nawet na twoim nieszczęsnym
nie-ślubie, przetransferowanego do Stoke. Został tylko Sergi, wspaniały Sergi
od kłamstw i drobnych oszustw, w pierwszej drużynie i nikt poza nim.
Więc wyjeżdżacie ponownie. Na razie na rok. Do Amsterdamu.
Widzisz, Lilyanne, naprawdę mogło być gorzej.
Zmiany są dobre.
Lubię zmiany.
~*~
– Lilyanne, mogłabyś pójść po kilka melonów? Wydaje mi się, że
zabraknie mi do deseru.
– Są urodziny taty, nie przejmuj się deserem. Nie idę, muszę nakarmić
Nalani.