piątek, 6 grudnia 2013

#8. Somebody to cry for.

Od autorki: Napisałam to jakieś dwa tygodnie temu, może trzy, jakoś tak. Musiało chyba dojrzeć w mojej głowie i sercu, żeby się tu pojawić. Dziwna jest ta historia. Dziwnie chaotyczna, dziwnie poplątana i chyba dość niejasna. Nigdy wcześniej nie pisałam czegoś tak bardzo osobistego, tak dla mnie wyraźnie połączonego z tym, co dzieje się we mnie. Choć mnóstwo tam fikcji literackiej, mnóstwo zmienionych faktów, którymi chciałam zatrzeć trochę rzeczywistość. Może to nawet trochę za prywatne, trochę zbyt bolesne. Nie uważam nawet poniższego za coś na poziomie, raczej za przymus wylania emocji i uczuć na puste karty. Dlatego może przeproszę, że to w ogóle publikuję. I przeproszę, że to czytacie, bo jest beznadziejne.
Czas pisania: listopad 2013.
Ilość długość: 15 stron.
Dedykacja: Wyjątkowa dedykacja dla trzech osób, z których może tyko jedna to zobaczy, przeczyta, nawet zrozumie. Dla K., P. i T. Myślę, że w jakimś stopniu to oddaje nas wszystkich, to, co się działo i czym może byliśmy. I może dlatego wciąż wierzę, że każde wydarzenie w naszym życiu ma sens i cel – musimy się czegoś nauczyć, zdobyć jakieś kolejne doświadczenie. I być niezniszczalnym.


~*~



Prześladują mnie słowa. Nie potrafię zapomnieć każdego z wyrazów, które od dawna bezcelowo odbijają się od moich myśli i zatruwają serce. Kłują mnie, gryzą, ranią, wbijają się w miękkie tkanki duszy i za wszelką cenę próbują jeszcze bardziej utrudnić życie. Jakbym nie miała już wystarczająco skomplikowanej egzystencji.
Prześladują mnie słowa i obrazy, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Obłuda, trochę kłamstw, może nawet wyrzutów sumienia. Chyba nie moich. Raczej nie mam wyrzutów sumienia, bardziej jestem ofiarą wydarzeń.
Tak mi się wydaje.
Prześladuje mnie też on sam, we swojej cholernie idealnej, cholernie podobnej do mnie osobie. On sam, ten podobno perfekcyjny facet, może nawet jeszcze trochę chłopiec, przez którego duszę się gdzieś pomiędzy słowami a uczuciami, stłamszona przez obyczaje i to, czego nie wypada nam zrobić. Albo raczej mi jako tej, która tylko przeszkadza. Nie powinnam nawet znajdować się w jego otoczeniu, nie powinno mnie być nigdzie tam, gdzie jest on.
A jednak zostałam nieoficjalnym prezesem nieoficjalnej grupy wsparcia tego niesamowitego człowieka, przez którego potrafię tylko wylewać słone łzy i mieć chorą nadzieję, że kiedyś może jednak to będę ja.
Oczywiście to strasznie naiwne i strasznie nierealne.
Oczywiście, że to głupie, a ja tak naprawdę powinnam już dawno otrzeć te cholerne łzy i przestać patrzeć na nasze zdjęcia, bo to nie ma sensu. Albo przynajmniej wyłączyć tych cholernych Hurtsów, którzy powtarzają w kółko, że warto mieć kogoś, za kogo można umrzeć.
W nieustannej szamotaninie uczuć i niewypowiadanych słów, gdzieś pośród marzeń i złudzeń, odziana jedynie w poświatę nadziei mogłabym za niego nawet umrzeć. W każdej chwili, kiedykolwiek tylko by poprosił. A tymczasem może mi tylko zaoferować smsa i banalne „Hej, mała, włączaj tv, nie zgadniesz, kto zagra”.
Jakkolwiek zawsze niecierpliwie czekam na tego banalnego smsa, na te kilka słów bez wymiaru wklepanych w drodze na stadion, kiedy znajduje się gdzieś pomiędzy muzyką, pomiędzy kolejnymi nutami pomagającymi mu się skupić, a myślami o mnie i reszcie świata. Albo o niej i reszcie świata, do której zaliczam się ja.
Chyba już dawno się z tym oswoiłam. Jest on, jest Linz i jest zawsze też Jane. Świat bez Jane by nie istniał, świat bez Jane byłby niczym, ja zaś nie jestem Jane. Jane zawsze pierwsza dostaje smsa od niego, Jane zawsze jest pierwszą, do której dzwoni, i ostatnią, która próbuje być jeszcze trochę lojalna.
Jane nie ryczy nigdy ze mną nad Hurtsami i tym, że warto mieć kogoś, dla kogo można umrzeć. Za kim można płakać godzinami, dniami, tygodniami, miesiącami, latami. Dla kogo można oszaleć, popaść w obłęd i zaprzedać duszę.
Biedna Linz już dawno to zrobiła dla tego jedynego, wspaniałego faceta, może jeszcze chłopca, który potrafi tylko nazywać ją per „mała” i oczekiwać nigdy niegasnącego wsparcia we wszystkim, co robi.
Nawet jeśli biedna Linz ma czasami tego dość. A właściwie dość ma stosunkowo często, szczególnie gdy płacze przy Exile i Happiness. Szczególnie gdy zamyka oczy i znów widzi wszystkie te chwile razem, a potem tylko jego spojrzenie kierowane na śliczną, eteryczną Jane. Cudowną Jane, która już dawno porzuciła zwyczaj pukania, a kiedy już wkracza do salonu i ściąga igłę gramofonu z płyty winylowej, cmoka mnie w policzek i rzuca radosne:
– Cześć, Linz. Dostałaś najświeższe wieści?
Dostałam je, jednak jak zawsze przeczę ruchem głowy. Ciekawe, jak skłamie tym razem. Jak ubierze w słowa swoje uczucia względem jego i mnie. Jak bardzo będzie próbowała być lojalna wobec mnie, jego i samej siebie zarazem.
Biedna, zagubiona Jane, której tak naprawdę nie powinno nigdy być. Biedna, mała Jane, która wszystko komplikuje, a mimo wszystko próbuje jeszcze udawać, że życie się nie zmienia. Biedna, kochana Jane, która nigdy nie może się dowiedzieć, jak bardzo ciężko jest trwać u jej boku pomimo obietnic. Jak bardzo nieznośnie czuję się z każdą kolejną chwilą, kiedy poznaję siebie coraz mniej, a coraz bardziej staję się nią.
Szkoda tylko, że dla niego zawsze na kartach życia będzie gruba kreska oddzielająca Lindsey od Jane. Zawsze ja będę tą Linz, z którą można pójść wyrywać dupy, a Jane będzie swoistą eterycznością w kobiecym wcieleniu, śliczną jak marzenie, może nawet marzeniem będącą.
Chyba jesteśmy w tym we troje trochę zaplątani.
Jane uśmiecha się szeroko, dokładnie w ten dziwny sposób, jaki przysługuje tylko Jane podczas mówienia o nim.
– Wiesz, dzwonił do mnie z dwadzieścia minut temu i krzyczał, że mamy oglądać mecz, bo wychodzi w pierwszym, a poza tym to północna Anglia nie jest wcale fajna, a rzeka Wear trochę brudna jest i zimno tam jak cholera.
Bo do Jane zawsze zadzwoni, zaś mi napisze tylko smsa. Zawsze napisze „mała” i kilka beznamiętnych słów, zaś z nią rozmawia przez telefon czasem całymi godzinami.
Biedna, mała Jane, której czasami tak bardzo nienawidzę.
– Czyli jesteśmy skazane na mecz – mamroczę pod nosem, udając, iż całkowicie mnie to nie obchodzi. Iż wcale nie będę przez dziewięćdziesiąt minut z nawiązką głupio wpatrywać się w szklany ekran w nadziei na choć jeden uśmiech. Jakkolwiek zapewne ten i tak nie pojawi się przez myśli o mnie. On o mnie w końcu nie myśli, raczej już o Jane. A podczas gry tylko o piłce, tylko o tym, jak pomóc drużynie i jak się nie poddać. Jak pomóc wygrać im ten mecz, jak wzbić się na wyżyny i cieszyć tym, co kocha najbardziej.
– Nie narzekaj, Linz – odpiera radośnie Jane, siadając obok mnie na sofie. Podnosi jedną z kartek leżących dookoła mnie, po czym wybucha swoim ślicznym, melodyjnym śmiechem. – Nie mów, że planowałaś spędzić wieczór nad chemią jądrową czy czymś równie absurdalnym.
Prycham tylko pod nosem, bo Jane nawet nie przeczytała ani jednego słowa z papierów. W sumie nie powinnam się dziwić.
– Skarbie, to nie jest chemia jądrowa. Ani nic równie absurdalnego. To tylko kilka rzeczy na rachunek różniczkowy. Przypomnę ci tylko, że kompletnie nie ogarniam tego cholerstwa.
– Ja tym bardziej – odpiera, machając ręką w geście pełnym lekceważenia dla rachunku różniczkowego. I w sumie ma skubana rację. Kto dba o jakieś iksy i igreki, kiedy za kilka chwil powinnyśmy skupić się na meczu i delektowaniu się grą naszego przyjaciela. – Swoją drogą, Marouane się odezwał? Od paru dni jakoś tak milczy, a Adnan zawsze zmienia temat…
Mogę tylko westchnąć po cichu, może załkać w skrytości serca i po raz kolejny spróbować wygrać z czasami odczuwaną wobec Jane nienawiścią. Nie znoszę tych chwil, kiedy wspomina o rzeczach nieistotnych, o osobach, które są mi obojętne, a ja właśnie w tych chwilach skupiam się na nim i tylko on dla mnie istnieje. Ale nikt o tym nigdy się nie dowie, nie ma nawet słów, które mogłyby to wyrazić. Podobnie jak to wszystko, co widać w oczach Jane na widok kogoś, kto zawładnął jej osobą w niespełna kilka chwil.
Dziwni jesteśmy my wszyscy czworo.


Cóż, nie mogę powiedzieć, że nie jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, kiedy Adnan strzela pierwszą bramkę dla United. Nie mogę powiedzieć, że cudem się nie hamuję przed wycałowaniem telewizora i wykrzyczeniem, jaki jest cudowny. Jak również nie mogę powiedzieć, że tego wszystkiego nie robię już bez skrupułów przy drugim golu, bo Jane znika na balkonie w celu wypalenia wiśniowej fajki. Wiśniowe fajki Jane to jednak w gruncie rzeczy jedyna porządna wymówka, żeby móc wymknąć się poza zasięg moich uszu i po raz kolejny spróbować skontaktować się z Marouanem, bo ona nawet palić nie lubi, nie umie i zawsze deklarowała, że to nie jest cool. A dla Jane wszystko musi być „cool”.
Cóż, widocznie oglądanie Adnana nie jest na tyle cool co dzwonienie, bo ona nie dość, że prawie nie skupia się na meczu, to jeszcze kręci się po mieszkaniu, grzebie w lodówce, w pewnej chwili nawet woli gotować nam makaron do sosu bolońskiego ze słoika. Inaczej jednak sprawy się mają, kiedy obecnie kontuzjowany osobnik płci męskiej, który telefonu uparcie nie odbiera, w jakimś meczu gra. Bo wtedy nieważne, czy nasz wspólny przyjaciel znajduje się na ławce, czy wcale nie, Jane od telewizora odciągnąć się nie da.
Biedny Adnan, biedny mój drogi wciąż patrzący na nią z rozmarzeniem i wiarą w swoje małe, głupie złudzenia. Biedny Adnan, którego nikt nie rozumie tak doskonale jak ja; którego uczucia nie są mi jakoś wybitnie obce, bo praktycznie się dublują z moimi.
Jesteśmy strasznie pokręconą paczką dwóch Belgów i dwóch Brytyjek.
– Lindsey, kocie, powiedz mi jeszcze raz, kiedy szanowny tatuś wraca z delegacji? – dociera mnie głos Jane jakieś pięć minut po tym, gdy pada drugi gol. Wciąż tkwię myślami w tej jednej chwili, odtwarzam wciąż i wciąż radość na jego twarzy i to cholerne szczęście w oczach, bo spełnia marzenia i siebie. – O, widzę, że dwa jeden dla United. Kto strzelił? – zaciekawia się, ja zaś mam ochotę po raz kolejny ją zamordować. Jakkolwiek to tylko Jane, to tylko kochana Jane, która nie powinna wcale się znaleźć na drodze moich uczuć, której wcale nie powinno być w otoczeniu człowieka, na którym tak bardzo mi zależy.
To wcale nie wina Jane, że wszystko się tak bardzo pokręciło. I to wcale nie wina Jane, że ona jednak chce mieć kogoś, kogo chyba jednak nigdy nie będzie mogła mieć na pewno. Chyba każde z nas pragnie tego, czego nigdy nie będzie mogło dostać.
– Mówiłam ci już tysiąc razy, że za trzy dni – śmieję się szczerze, bo jednak jej koncentracja złotej rybki jest całkiem zabawna.
– Uuuu, aż tak podoba mu się Nowy Jork? – odpiera równie radośnie, opadając na moje notatki z rachunku różniczkowego i tym podobnych. Co za strata.
– Słońce, ojciec pojechał do Tampy na Florydę – poprawiam ją, a ona tylko macha lekceważąco dłonią. – Zgadnij, kto strzelił.
– Robin – rzuca bez chwili namysłu. – Albo Wayne – dodaje. Uśmiecham się do niej w jednoznaczny sposób, zaś Jane zaklina pod nosem. – Patrice? Tak mi się kojarzy, że Adnan czasami mówił, że Patrice’owi zdarza się strzelać – próbuje jeszcze raz, po czym już wybucham głośnym śmiechem, próbując ukryć rozczarowanie, że jak zawsze nawet nie pomyślała o Adnanie.
– Nie zgadłaś, kocie – dręczę ją jeszcze chwilę, za co dostaję kopniaka w kostkę. – Adnan.
– Że razy dwa? – lekko wybałusza oczy w wyrazie zdziwienia, jakkolwiek już ułamek sekundy później wcale tego po niej nie widać. Och, Jane doskonałą aktorką jest. – Wow, jestem pod wrażeniem.
Szkoda tylko, że w jej sercu te słowa wcale nie są szczere. A na pewno nie w kontekście, w jakim mogę wypowiedzieć je ja, biedna, mała Lindsey, która może tylko obserwować jego cudowne życie i modlić się, by Jane za bardzo go nie raniła każdym nieprzemyślanym słowem, nieprzemyślaną decyzją czy czynem.
Zdarzają się jednak chwile, takie, do których przyznawanie się nie jest chlubą, takie, o których wolę zwykle nie pamiętać i wolę nie myśleć, gdy wszystkie te czyny świadomej, ale jednak nieświadomej niczego Jane – kobiecy instynkt może coś jej podpowiada, ale w końcu jest sobą i jest zaślepiona Marouanem – dają mi satysfakcję. Każdy cień smutku w jego oczach i każdy ułamek sekundy, gdy rzędnie mu mina, bo ona znów mówi o swoim cudownym podobno-nawet-choć-tak-w-sumie-to-szlag-ich-wie-chłopaku. Czuję wtedy taką dziwną radość, bo przez jakiś moment Adnan dzieli mój ból. Tylko że ja chciałabym tylko jego, on zaś tylko ją.
Ale czy ktoś mówił, że Lindsey, Adnan, Jane i Marouane są normalni? Otóż to.
Chyba nie mamy prawa żyć życiem, które nie będzie ani trochę skomplikowane.
– Wysłałaś mu jakiegoś smsa z gratulacjami? – pyta Jane, przeczesując dłonią rozpuszczone włosy. Przeczę trochę zamyślona. – To świetnie, zrobimy to po meczu. Ucieszy się, prawda?
Szczególnie, jeśli dostanie smsa od swojej cudownej, ślicznej Jane. Bo czy Linz odezwie się teraz, czy złoży mu gratulacje jutro – kogo to obchodzi. Na pewno nie Adnana.
– No jasne, przecież go znasz. Dla niego to chyba najszczęśliwszy dzień życia. Zawsze mówił, jak bardzo chciałby coś znaczyć dla tego klubu – szepczę ciszej. Tak naprawdę to nasze wspomnienia, moje i jego, wcale nienależące do Jane.
Uśmiecha się delikatnie, nic nie odpowiadając. Może ta cisza decyduje, że zmieniam temat.
– Dodzwoniłaś się?
Jane przestaje się uśmiechać i mocno się do mnie przytula. W takich chwilach naprawdę nie potrafię jej nienawidzić. W takich chwilach okazuje się, że Jane ma uczucia i łatwo w nie uderzyć. Że ta skorupa wobec Adnana jest skorupą tylko wobec Adnana a nie całego świata. I że Jane może nawet nie byłaby tak skorupowato zimna wobec niego, ale działa w ten dziwny sposób rozumiany przez siebie jako lojalność i dziwny sentyment do człowieka, którego pozornie zna od niedawna.
– Nie – mamrocze. – Może nie chce z nikim gadać, albo potrzebuje paru dni przerwy, albo zgubił telefon… – snuje niezbyt realne scenariusze. Cmokam ją w czubek głowy, po czym szepczę:
– Jane, kocie, odezwie się w końcu sam.
– Chciałabym w to wierzyć – prycha ona.
Ja jednak wierzę za nas dwie. Nie potrafię jednak uwierzyć w to, że może siedem, może dziesięć minut po ostatnim gwizdku meczu odzywa się mój telefon. Mój a nie Jane.
„Hej, mała, oglądałaś?”


Jane Anderson jest najpiękniejszą osobą, która kiedykolwiek przewinęła się przez Parrs Wood High School w East Didsbury. Niesamowicie eteryczna blondynka, lecz o blondzie nie szarawo-brązowym, lecz prawie platynowym, chłodnym, takim bardzo skandynawskim. Niesamowicie eteryczna blondynka, która zawróciła w głowie chyba całej szkolnej drużynie w lacrosse’a. I jeszcze tym od krykieta, choć na nich ani razu nawet nie spojrzała.
Jane Anderson pojawiła się w moim życiu już drugiego dnia w Parrs Wood High School, chyba chwilę przed drugą lekcją i została w nim na w gruncie rzeczy ostatnie długie, dziwne siedem lat.
To zawsze Jane Anderson była tą ładniejszą, tą, za którą wszyscy się oglądali, o którą zabiegali, ona zaś nieszczególnie w to wszystko wierzyła. Piękna, eteryczna Jane zagubiona w swoich kompleksach. Piękna, eteryczna Jane, za którą Adnan chyba zawsze się oglądał. Od kiedy tylko go poznałam, od kiedy tylko przedstawiłam mu swoją przyjaciółkę i zaczęliśmy tworzyć trochę dziwne brytyjsko-belgijskie trio.  
Cóż, Adnan i nie tylko Adnan przez kilka dobrych lat był stuprocentowo przekonany, że z Linz można co najwyżej pójść na dupy i Linz najwyżej najlepszą dupę poderwie ci spod nosa. Może dlatego Adnan wolał jednak Jane. Albo po prostu i tak wolał Jane, bo podobno lesbijka też kobieta i też da się ją nawrócić.
I tak, mówię z doświadczenia. Przez te parę dobrych lat jednak z Lindsey Lesky najlepiej chodziło się na dupy i albo zbierało się ochłapy po Lindsey, albo Lindsey zbierała ochłapy po swoim towarzyszu. No a potem nagle Lindsey Lesky się chyba odwidziało bycie lesbą. Cóż, dla sprecyzowania Lindsey Lesky to ja i byłam w ówczesnym czasie od bodajże czterech miesięcy w całkiem fajnym związku. No ale przestałam być, zaś powód tego nazywał – w sumie dalej się nazywa – się Oficjalnym Następcą Cristiano Ronaldo w Roli Organizatora Imprez i Orgii. Znaczy się, Luis Nani i jedna z jego zapijanych domówek, po której – w trakcie której? – skończyłam z nim w łóżku i doszłam do całkiem oryginalnego wniosku, że cienka ze mnie lesba, a sześciopak Naniego przemawia mi do rozumu.
To było zdecydowanie dziwne i zdecydowanie – jak potem słyszałam z opowieści znajomych, tudzież skacowanych imprezowiczy – głośne. Jakkolwiek Luis Nani nigdy nie narzekał, a nawet zaczął się moją drobną osobą trochę afiszować w niektórych kręgach, ja zaś nim w kręgach szkolnych i pozaszkolnych. Co z tego, że nigdy nie byliśmy razem.
Ważne, że dzięki niemu Linz przejrzała na oczy i – tutaj już na swoje nieszczęście – zauważyła Adnana, który od dawna zauważał tylko Jane.
No i zrobiliśmy sobie naszą prywatną tragedię, chociaż na dobre zaczęło się w sierpniu, kiedy pojawiła się czwarta część. Marouane przywitał Jane pocałunkiem w policzek, choć ona nigdy nie powiedziała, jak, gdzie i kiedy się poznali, a ja mogłam tylko zapadać się w uczuciach, do jakich nie miałam prawa. Adnan widocznie to samo. Może bez Marouane’a to nie byłoby takie dziwne, ale to właśnie on skupia całą uwagę Jane.
Jane, która próbuje być lojalna, która próbuje jakoś ładnie uciec spod oczekiwań obu stron i to właśnie Marouane’a Fellainiego potraktowała jako najlepsze i chyba jedyne rozwiązanie. Albo to wszystko wydarzyło się przypadkiem, cholernym przypadkiem, nad którym nie można zapanować. Nigdy nie miałam prawa obwiniać Jane za to, że Adnan woli patrzeć na nią. I nigdy nie miałam też prawa wymagać od Jane czegokolwiek w tej kwestii – czy zgody, czy odmowy. Nie miałam i nie mam prawa. Życie Jane jest życiem Jane bez względu na to, jak bardzo rani Adnana swoimi decyzjami i czynami, jak bardzo czasami jej nienawidzę i jak bardzo czasami jestem jej wdzięczna za każdą szpilę wbitą w jego serduszko.
Irracjonalna, była lesbijka Lindsey Lesky wita świat. Mała, biedna, pogubiona Linz, która chce wszystko to, czego nie może mieć. Nie mogę mieć Adnana, więc pragnę go z każdym dniem bardziej, chociaż to niszczy. Destrukcyjna chęć zdobycia tego faceta ma mnie w swoich szponach i nie chce tak łatwo wypuścić. A ja może i wolałabym niekiedy wcale nie czuć tego okropnego porywu serca na sam jego widok. Tego cholernego łomotania w głowie, kiedy z uśmiechem na mnie patrzy i mówi coś, na czym nie mogę się skupić, a oczy lśnią mu radością.
Jane kiedyś powiedziała mi, że jest naprawdę dobrym obserwatorem. I powiedziała też, że przy Adnanie Januzaju Lindsey Lesky – czyli ja – jest o wiele szczęśliwsza. Może ma cholerna rację, bo podobno uśmiecham się przy nim więcej, więcej chichoczę i dłużej mam dobry humor. Podobno przy nim jestem po prostu radosna szczerze, a bez niego doskonale gram.
Mała, kochana Jane, która tak bardzo nie chce popełnić żadnego błędu, więc robi je masowo.
Adnan też. Wpada do mojego mieszkania i rzuca się na sofę bez słowa. Nie dba ani o jakieś „hej, mała”, ani o papiery porozkładane dookoła mnie siedzącej na dywanie w środku pokoju. Na moją godzinę medytacji przy Hurtsach też nie zwraca uwagi, bo wyłącza zgrabnie radio i puszcza telewizję. Ach, ależ mnie Adnan zadziwia, że to akurat Skysport.
– Odpoczywałam – mamroczę, wstając z dywanu.
– Mecz jest lepszy – odpiera mi z cwaniackim uśmiechem. – Jak idziesz do kuchni, przynieś tę sałatkę, co tatuś ci zostawił.
– Tę z kurczakiem? – krzywię się lekko. Belg skina entuzjastycznie głową. – Nie ma. Jane wpierdoliła wczoraj.
– Nie lubi sałatek twojego ojca.
Wzruszam ramionami w kuchni co prawda, ale wiem, że on zna moje gesty na pamięć i doskonale przypasowuje je do sarkastycznego tonu.
– Miała doła. Jane z dołem nie patrzy na to, co je. Po prostu je.
Mała, kochana Jane Anderson aka ekspert w zajadaniu strachu, smutku i wszelkich innych uczuć, kiedy już się wyryczy, wygada i uzna, że to głupie.
– To przynieś coś innego – odpiera obojętnie, chociaż ja już siedzę obok niego na sofie. Szturcham go mocno pod żebra. Piszczy z bólu.
– Ej, uważaj, nie chcesz mnie przecież skontuzjować – prycha potem ze śmiechem. Dostaje jeszcze jednego kuksańca i o mało nie wypuszcza z rąk talerza, na którym leży stos kanapek. – Mogłaś się bardziej postarać, Linz.
Wzdycham z litością, po czym odpieram na to przesłodkim:
– Spierdalaj.
Adnan zaczyna się śmiać i wpychać we mnie, która ostatnio próbuje zgubić to lub owo, te cholerne kanapki. I nawet nie dba o to, że protestuję, nie jestem głodna i nie cierpię sera z szynką razem wziętych. Ale Adnanowi Januzajowi się nie odmawia, albo przynajmniej nie odmawia mu Linz. Więc jem z nim te kanapki, a właściwie on mnie karmi i jest gryziony w palce.
– Ej, Linz, uważaj sobie – śmieje się szczerze, a ja mu wtóruję, mecz zaś idzie w zapomnienie. Pewnie gdyby teraz puścili krykiet, nawet byśmy nie zauważyli, bo toniemy w odmętach naszej dziwacznej przyjaźni.
Jakkolwiek krykiet jest dziwaczny, a Adnan w odwecie też mnie gryzie w palce, kiedy role się zamieniają i ja karmię jego. Biedny Adnan, nawet nie wie, w co się wkopał.
– Widziałaś mecz, Linz? – pyta w pewnej chwili.
– Prezes nieoficjalnej grupy wsparcia Adnana Januzaja, pamiętasz? – śmieję się w odpowiedzi. – Oczywiście, że widziałam!
Dopiero po tych słowach zdaje sobie sprawę, że to było bardzo głupie pytanie.
– Poza tym przecież kazałeś oglądać – dodaję.
Uśmiecha się i kiwa twierdząco głową.
– Jane była? – zadaje kolejne pytanie, którego mogłam przecież się spodziewać, więc nie rozumiem, dlaczego się krzywię.
– Jak zawsze. Nie do końca łapała, co się dzieje, i była trochę zajęta wydzwanianiem do ludzi na balkonie, ale oglądała.
Chyba mam za dobry humor, by psuć mu cały dzień i oznajmiać, że owi „ludzie” to w istocie Marouane Fellaini, który telefonu i tak nie odebrał, a mała, słodka Jane Anderson miała humor wręcz perfidny. Mój perfekcyjny przyjaciel, który nigdy nie będzie na moje nieszczęście kimś ponad przyjaciela, nie musi wiedzieć, że Jane z meczu nie pamięta prawie nic, bo całkowicie nie była na nim skupiona, a kiedy strzelił drugą bramkę, ona siedziała na balkonie.
– Ale widziała… – upewnia się nieśmiało, lecz szybko mu przerywam perfekcyjnym kłamstwem:
– Jasne. Obie były śliczne, ale druga bardziej. Tylko wiesz, teraz nie zacznij być gwiazdą – dodaję radośnie, za co tym razem ja dostaję w ramię. Adnan na szczęście śmieje się przy tym, a potem sięga po którąś z kartek zalegających na podłodze.
– Co to, do diabła? I gdzie szanowny tatuś?
Unoszę oczy ku niebu, bo jemu też już mówiłam.
– W Tampie, jutro wraca. A to, do diabła, jest mejoza i mitoza. Pamiętasz coś jeszcze ze szkoły? – prycham sarkastycznie.
– Wciąż do szkoły czasami chodzę – odpiera równie ironicznie. – Ale mejoza i mitoza? No weź, Linz, odpuść…
– Biologia, kochanie – wciąż z niego drwię. W innych okolicznościach nie odważyłabym się tak do niego zwrócić nie tylko ze względu na niego, ale też na samą siebie. Nie przyzwyczajaj się, Linz. – Raduj się, że nie chodzisz na biologię.
– Serio? – wytrzeszcza oczy, a ja wybucham tylko śmiechem. Głośnym, rozbawionym i choć raz na jakiś czas całkowicie szczerym. Kretynem pozwala sobie być tylko przy mnie i nigdy przy Jane. Więc teraz jest całkowicie moim kumplem, a nie chłopakiem, który robi do naszej wspólnej przyjaciółki maślane oczy.



Jane kiedyś, stosunkowo dawno temu, chyba jeszcze przed tym wszystkim, a może już w trakcie, lecz nim się zorientowałyśmy, powiedziała mi, że cokolwiek się stanie, nic nas nie rozdzieli.
– Nigdy cię nie opuszczę – powtórzyłam za nią.
I to wcale nie tak, że ta obietnica jest jedyną, która trzyma mnie przy Jane. To nie tak, że nienawidzę jej każdego dnia, w każdej cholernej sekundzie mojego życia za to, czym darzy ją Adnan. To nie tak, że ją za to obwiniam. Biedna, mała Jane nie miała nic do gadania, a czasami tak wspaniale udaje, że nie jest niczego świadoma, i chowa się w ramionach swojej bardzo pojebanej relacji z Marouanem.
Adnan chyba wie, że nie może z tym walczyć, ale z drugiej strony tak często wygrywa chwile beze mnie i bez niego, tylko z Jane, tylko we dwoje, gdy ona kuli się w sobie, a potem szepcze mi cicho, że znów przeprasza i wcale tego nie planowała, i tak naprawdę ona zrobi wszystko, o co poproszę, i jeśli mnie to boli, muszę jej powiedzieć, a wtedy on przestanie dla niej istnieć.
A mnie, chociaż boli i czasami okrutnie pragnę, żeby tak samo bolało jego, coś jednak wewnątrz rusza. Nie mam prawa decydować o życiu Jane bez względu na cenę, na swój ból i na żal, jaki się czasami pojawia. Żal do niej, że to właśnie na nią padło. Żal do Adnana, że to nie jestem ja. Żal do Marouane’a, że nie potrafi zdefiniować swojej relacji z Jane i wyraźnie pokazać, że jest tylko jego. Żal do całego, cholernego świata, który nie chce mi ani trochę dopomóc.
Co z tego, że Adnan potrafi wpaść do mnie jak do siebie, rzucić się na sofę i domagać się jedzenia. Albo najpierw udać się do kuchni na łowy, a dopiero potem wylądować na sofie. Co z tego, że obdarowuje mnie swoją uwagą, jeśli nie jestem Jane.
Ja dostaję tylko smsy, Jane zaś – telefony. Ja mam chwile, gdy zaprzątam jego myśli, Jane zaś jest tam bezustannie.
Biedna, mała Jane, która chyba nawet nie wie, co najlepszego się dzieje dookoła nas. Zbyt zajęta udawaniem, że jest okej i że wcale nie ma bladego pojęcia nawet na temat tego, czym właściwie jest jej związek z Marouanem. Gdzieś tam sobie egzystują we dwoje, a czasami pojedynczo. Gdzieś tam na obrzeżach, uciekając i wracając co jakiś czas, może niekiedy w niejasności, może niekiedy w kompletnej ciemności i żalu, ale przynajmniej istnieją.
Bo Linz i Adnana pod jednym pojęciem nigdy nie będzie. Nie będziemy nigdy istnieć, nigdy we dwoje, nigdy nawet czasami bez siebie. I jestem z tym całkowicie pogodzona, chociaż czasami tak okrutnie mocno boli. Czasami mogę tylko zakopać się pod sporą ilością pościeli, skulić w kłębek i pośród Hurtsów płakać jak nawiedzona.
Po prostu potrzebuję kogoś, dla kogo mogę płakać, kiedy jestem samotna.


Czasami patrzę na niego, na Jane, nawet na Marouane’a, o ile z nami się łaskawie gdzieś pojawi– zwykle w moim mieszkaniu, podczas gdy drogi tatuś znów jest w delegacji – i widzę tę zazdrość. Widzę to, co czai się w oczach Adnana za maską przyjaźni, jaką naprawdę czuje do Fellainiego. Za maską pewnego rodzaju szacunku dla jego doświadczenia i wiedzy, że wiele z tego może wyciągnąć. Widzę może nawet jakiś gatunek wyrachowania, coś, czego nauczył się od Jane – na pewno nieświadomie, choć Jane Anderson wspaniałą aktorką jest.
Dowiaduję się o tym przypadkiem. Kiedy krzyczę, że chcę szczerości, że chcę, by nareszcie porozmawiała z Marouanem, z Adnanem, by całą tę chorą sytuację trochę rozjaśniła. Kiedy krzyczę, że nie wiem, ile jej jest prawdziwej, ile jej tak naprawdę udaje, że nie widzi tych ukradkowych spojrzeń człowieka, za którego dałabym się zabić, nie słyszy jego pełnych strachu i ciszy deklaracji i milczących pytań w uśmiechu. Kiedy krzyczę, że ma przestać kłamać, że ma być szczera całkowicie i kompletnie, bo ja mam dość układu „ja jestem w pełni szczera zawsze, a ty tylko czasami”. Kiedy płaczę i jestem cynicznie zimna, a potem całymi dniami wyrzucam sobie, że Jane znów przeze mnie płakała.
Gubię się w sobie i Jane, w naszej przyjaźni i marzeniach o przyszłości, jakie chyba gdzieś zaginęły. Wiem tylko na pewno, że Adnan w jakiś nieświadomy sposób, może wcale niecelowo, próbuje nas zniszczyć, pokazać nam, że nie jesteśmy niezniszczalne.
A przecież Linz i Jane są właśnie niezniszczalne. Nic ani nikt nas nie zburzy, już tak wiele lat w to wierzymy. Nie można nas rozdzielić i nie zrobi tego nawet Adnan Januzaj, chociaż ja bym dla niego umarła, a on umarłby tylko dla Jane. Nie dla mnie.
Chyba kiedyś się z tym poradzę. Jakkolwiek łatwiej byłoby zostać na zawsze lesbijką, tą Linz Lesky, z którą szło się wyrywać dupy i która czasami podrywała najlepsze kąski jeszcze przed Adnanem. Może powinnam zwalić winę na sprawcę mego „cudownego nawrócenia”, niejakiego Luisa Naniego i jego zakrapiane imprezy. Albo na samą siebie, że tak długo się oszukiwałam, że nie wiedziałam, co we mnie naprawdę siedzi. I że Adnan Januzaj jest dokładnie tym, czego pragnę, facetem kompletnie idealnym, kompletnie wymarzonym i całkowicie nie dla mnie.
Cholerna perfekcja w ciele osiemnastolatka, który te kilkadziesiąt miesięcy temu musiał wkroczyć w moje już wystarczająco dziwne bez niego życie. No i pięknie je zrujnować, po czym jeszcze zabrać się za rujnowanie mojej przyjaźni z Jane.
Tego dnia, gdy krzyczę na Jane, gdy Jane zaczyna płakać i powtarza, że są rzeczy, których ona sama nie chce pamiętać, a co dopiero o tym mówić, zaczynam rozumieć, że jednak ta perfekcyjna blondynka, w której kocha się cała drużyna lacrosse’a, to piękne opakowanie. To otoczka stworzona dookoła kogoś, kto boi się odrzucenia, więc kłamie, więc mówi rzeczy mało istotne, nie mówiąc zarazem niczego ważnego.
Cała Jane Anderson tak perfekcyjna, że aż nierealna i pełna oszustw. Może właśnie przez to płaczę z nią, może uświadomienie sobie tego pomaga mi zrozumieć Jane, która nie rozumie mnie. Ale ja chcę tylko, żeby nie bolało, kiedy znajduję się w towarzystwie obojga, a czasami i Marouane’a.
Może to egoistyczne. A może działam w sposób irracjonalny, często odważając się nawet powtarzać Jane, jak wspaniały jest Fellaini i jaką jest szczęściarą, że wybrał właśnie ją. Nawet jeśli nikt, nawet oni sami, nie ma bladego pojęcia na temat tego, co Jane i Marouane’a łączy.
Dwóch Belgów i dwie strasznie pojebane Brytyjki nigdy nie powinni się ze sobą bratać, a szczególnie kombinować w obliczu głębszych uczuć i jakiś możliwości. Chociaż te chyba ma tylko Jane, może trochę do spółki z Fellainim. Ja nie mam żadnych, a Adnan ze swoich nie skorzysta.
Naprawdę trzeba było zostać na stałe lesbijką i wcale nie wykręcać się na szybko, każdą możliwą metodą – randkowaniem z Luisem Nanim? – z całkiem fajnego związku.
Trzeba było się nie angażować, bo wtedy byłoby o wiele łatwiej. Może dałabym radę uciec. A tak jesteśmy w tym dwie; dwie przerażone osiemnastolatki, które najbardziej na świecie boją się samotności i zniszczenia ich małego światka, który sobie zdążyły przez te wszystkie długie tygodnie wykreować  i do którego nie wpuszczą tak naprawdę nikogo, choćby inni błagali. Byleby tylko uratować siebie i nikogo poza nami, bylebyśmy tylko nie przestały istnieć, panicznie obserwując, jak sypiemy się powoli coraz bardziej, jak osuwa nam się ziemia spod nóg i jak wszyscy chcą rozdzielić Jane i Linz, bo razem są niezniszczalne.
Nikt nie odbierze nam naszej przyjaźni.
Nikt nawet jej nie muśnie, nie tknie, nawet nie będzie miał okazji ujrzeć w swej pełnej krasie nagości uczuć. Nawet Adnan i Marouane, a szczególnie Adnan, który nagle przestaje pisać smsy i na smsy odpisywać.
Jakbym przestała być potrzebna, jakby nigdy mnie tak naprawdę w jego życiu nie było. Jakby nie było też Marouane’a, który znów odcina się od świata w swoim świecie marzeń i belgijskiej czekolady, a Jane nie ma nawet siły ponownie tam docierać i dobijać się do drzwi, żeby potem kochać się z nim po cichu, gdzieś w ciemnościach, a może na granicy jasności i świata.  
Jakbyśmy zaczęli rozsypywać się we czwórkę nagle, niespodziewanie, bo któraś z cegiełek się obluzowała. Albo po prostu Lindsey Lesky przestała być potrzebna, bo Adnan zrozumiał, że może mieć Jane bez mojej pomocy. Albo że bez mojej obecności zdobędzie ją łatwiej, bo jego nie będzie obowiązywać jakakolwiek lojalność wobec mnie i moich uczuć, których może jest, ale raczej nie jest świadom. I wobec biologii, wszystkich chipsów o smaku bekonu ze stekiem i twarożkiem szczypiorkowym zjedzonych na mojej sofie i obejrzanych powtórek meczy.
Jakby Adnan i Linz nigdy się nie przyjaźnili.
Jakby Adnan i Linz nigdy się nie poznali.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie chodzili razem na imprezy.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie zakładali się, kto szybciej wyrwie seksowną szatynkę stojąca przy barze.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie klęli wspólnie na całki.
Jakby Adnan i Linz nigdy godzinami nie grali w Fifę na Xboxie.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie leczyli razem kaca magicznymi specyfikami wprost z internetu.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie chodzili razem na długie spacery i ekscytowali się razem zwyczajnym deszczem.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie jeździli razem na koncerty Hurtsów.
Jakby Adnan i Linz nigdy nie mówili o wspaniałym życiu.
Jakby Adnan i Linz nigdy nawet nie istnieli.


– Cześć, Linz – Marouane Fellaini nie bawi się w subtelności, tylko mocno mnie ściska, podnosząc kilkanaście centymetrów nad ziemię. Dotychczas tylko Luis Nani miał odwagę ściskać i podnosić mnie w miejscu publicznym zwanym Parrs Wood High School w East Didsbury. No ale to Luis Nani i on raczej nie słyszał, że pewnych rzeczy nie przystaje robić dwudziestokilkuletniemu piłkarzowi wobec osiemnastolatki podczas jej przerwy na lunch. Widocznie Fellaini też o tym nie słyszał.
– Puść mnie – mamroczę zła, albo tylko trochę poirytowana. – Dlaczego nie jesteś w Carrington? – dodaję. Marouane śmieje się krótko.
– Linz, treningi to inna bajka. Widziałaś Jane?
Prycham. Jak zawsze cały świat kręci się wokół Jane. Hm, w sumie dawno temu powinnam przywyknąć, że w tej przyjaźni to Jane Anderson jest tą ładniejszą, mądrzejszą i to o nią zabiegają ludzie. Wspaniała otoczka mojej przyjaciółki daje o sobie znać jeszcze raz, ale jestem z tym tak naprawdę od bardzo dawna pogodzona.
– A jeśli widziałam? – przekomarzam się z Marouanem, który jedynie może się zaśmiać bez słowa. – Poszła do łazienki.
– Bez ciebie?
– Beze mnie – skinam głową. – Miałam wziąć dla niej lunch i zająć miejsce.
– Znów sałatka nisko węglowodanową czy coś w ten deseń? – krzywi się zabawnie, po czym wzdycha i dodaje: – No, nici z waszego wspólnego lunchu, bo porywam was obie do Rio.
– Nie chcę wam przeszkadzać – protestuję natychmiast, spostrzegając Jane wychodzącą z budynku szkoły. Jednak nieszczególnie jej się spieszy.
– Nie będziesz – odpiera wciąż radosny Fellaini. – Komuś bardzo zależy na twojej obecności, Linz.
Czyżby Adnan postanowił przestać mnie ignorować? Okrutnie boli sama myśl, że nagle znów chciałby, ażeby wszystko było po staremu, ale świadomość, że wybaczyłabym mu każdy dzień milczenia bez chwili zawahania, jest jeszcze gorsza. Rozrywa mnie od wewnątrz, rozrywa moją cholerną miłość i rozrywa wszystko moją cholerną miłością. Adnan Januzaj nawet nie ma bladego pojęcia, jak bardzo ratował mi życie, jak bardzo sprawiał, że każdy dzień był piękny, a dziś nawet nie mogę słuchać Hurtsów, bo chcę tylko płakać jak głupia i żalić się nocy nad naszą szansą, której nigdy nie było.
Adnanie Januzaju, zniszczyłeś mi mój ukochany zespół, bo kiedyś był naszym ukochanym zespołem, i zniszczyłeś mi życie, bo kiedyś chociaż czasami byłeś jego częścią i nagle przestałeś.
Czyżby naprawdę nagle sobie przypomniał o swojej oddanej przyjaciółce, o Lindsey Lesky, która dla niego by umarła?
Ta myśl trzyma mnie przy życiu, kiedy wsiadam do samochodu Marouane’a i kiedy Jane i on wymieniają mokre powitanie. A potem jeszcze w drodze do restauracji Ferdinanda, gdzie jednak nie ma Adnana. Nadzieja umiera ostatnia i w wielkich mękach. Nadzieja zabija we mnie wszystko i powoduje, że chcę płakać jeszcze bardziej niż zazwyczaj, lecz jedynie mogę się uśmiechnąć do czekającego przed lokalem mężczyzny, który lekko obejmuje mnie w talii i całuje w policzek, szepcząc miękkie:
– Tęskniłaś, Linz?
Krzywię się nieznacznie, za wszelką cenę próbując nie płakać. Nie jest to Adnan, więc tak naprawdę nie muszę się nawet uśmiechać. Wyplątuję się z jego objęć, jednak on ponownie mnie do siebie przyciąga.
– Nie chcesz zrobić mu na złość? – szepcze bardzo cicho tuż przy moich ustach. Wygląda to, jakby mnie całował, ale on tylko znów pokazuje, że nasza relacja jest dziwna, ale popisać się sobą zawsze można.
– Wolałabym, żebyś był nim – prycham, on zaś się cicho śmieje.
– Nie licz na to, skarbie. Zjemy teraz ładnie lunch w czwórkę, a potem odwiozę cię do szkoły?
Wzdycham.
– Mam biologię dla zaawansowanych. Nie chcę tam iść.
Nie musi wiedzieć, że biologia kojarzy mi się z Adnanem i jego komentarzami na temat moich notatek porozrzucanych po salonowej podłodze.
– Tatuś w delegacji?
– W Chicago do środy.
Uśmiecha się cwaniacko w sposób, który znam perfekcyjnie.
– Doskonale. Lunch, a potem siłownia.
Mogę jedynie wybuchnąć śmiechem, może trochę jeszcze fałszywym, ale przed nim nie muszę grać. Jest jedną z niewielu osób, które nie wymagają ode mnie niczego, wiedząc, że czasami bywam beznadziejna, czasami płaczę całymi godzinami i nie chcę widzieć świata, bo całym sercem go nienawidzę i obwiniam za wszelkie niepowodzenia z Adnanem. Wie, że czasami kiedy patrzę na Jane, mam ochotę ją zabić, bo jest taka perfekcyjna, i tak strasznie jej czasami nienawidzę, ale za nic w świecie bym jej nie opuściła, bo jest jednak jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Wie, że gdy nucę „Stay”, cierpię ból fizyczny i psychiczny, a przy „Somebody to die for” rozklejam się jak niemowlę, bo myślę tylko o Adnanie. Wie, że na samą myśl o Hurts jestem rozwalona, a bilety na koncert cieszą mnie tylko w perspektywie udania się tam z Januzajem, bo to nasza i tylko nasza świętość. Wie też, że nigdy mu nie pozwolę nawet wspominać o zespole będącym moim życiem, bo to tylko z Adnanem czuję się w tym terenie pewnie.
I czasami z Jane, ale ona nie czuje tego ładunku emocjonalnego, nie rozumie tego spustoszenia, jakie w moim organizmie czyni ten zespół, ta muzyka. Nie rozumie, podobnie jak nie rozumie tego człowiek, który pieprzy się ze mną po raz kolejny na mojej podłodze w salonie, a ja zaklinam tylko wszelkie bóstwa, by nie zacząć płakać.
Przecież Adnan Januzaj nigdy mnie nawet nie tknie, a co dopiero mówiąc o wzięciu na podłodze, bez zawahania, bez zbędnych słów i w całkowitej jasności, że to nie będzie mieć raczej żadnego sensu. Że możemy być tu i teraz jako jedność, ale nie możemy się łudzić wobec przyszłości.  
– A co z Danielą? – pytam nagle.
– Linz, za grosz nie masz wyczucia czasu – prycha. – Akurat się pieprzymy, a ty pytasz o Danielę.
– Bo sobie przypomniałam, że czasami masz dziewczynę – odpieram sarkastycznie.
– Obecnie nie mam. Danieli obecnie nie ma.
– Co nie zmienia faktu, że może wrócić. I wtedy znów będzie?
Wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Nie mogę ci przecież obiecać, że Daniela znów się nie pojawi i nie zaistnieje na nowo. A ty nie możesz mi przecież obiecać, że Adnan w pewnej chwili się nie obudzi i nie polecisz wtedy do niego, nie patrząc na nic.
Pewnie wybuchłabym płaczem, ale on to skutecznie uprzedza, fundując mi całkiem fajny orgazm.
Nigdy tego głośno nie powiem, ale Luis Nani nie jest wcale takim kijowym materiałem na partnera, jak zawsze powtarzałam, w co zawsze wierzyłam i czemu nigdy publicznie nie zaprzeczę. Poza tym całkiem nieźle mnie zna, ma fajny sześciopak na brzuchu i umie się świetnie pieprzyć.
Cholera, dlaczego mimo tego wszystkiego w mojej głowie wciąż jest Adnan, choć od dwóch tygodni nie odezwał się do mnie ani słowem, ani jednym cholernym smsem?


– Powinieneś z nią porozmawiać – dociera mnie głos Jane, a właściwie jej krzyk, kiedy przeskakuję płot jej domu i zmierzam w stronę tarasu. Siedzi tam z Adnanem i na niego krzyczy. – Powinieneś ją przeprosić, ty cholerny idioto! Ona by za ciebie życie oddała, ona przez ciebie płacze czasami całymi dniami i nocami, a ty po prostu nagle przestałeś być świadomy jej istnienia!
– Daj spokój – prycha cicho. Zatrzymuję się za wielką jabłonką, zza której mnie nie widać. Adnan Januzaj może nareszcie uwolni mnie od uczuć, pokazując, jak okrutny potrafi być wobec mnie i jak bardzo nie mam szans w rywalizacji z Jane. – Nic nie jestem jej winny.
– Mówisz tak o Lindsey, która cię wspierała na każdym kroku. O Lindsey, która idealizuje cię niemożliwie, wręcz do bólu. O Lindsey, która podporządkowuje ci całe swoje życie i która dla ciebie rzuciła wtedy dziewczynę. Która nie związała się z Nanim, chociaż niewątpliwie on by dał jej więcej od ciebie. On chociaż ją chciał, a nie traktował jako przyjaciółkę, udając, że nie jest niczego świadom. A potem przestał się nagle odzywać… – wymienia szybko, trochę panicznym głosem Jane, nim Adnan nie przerywa jej spokojnie:
– Nigdy nie zrozumiesz, Jane.
Wtedy ona zaczyna się gorzko śmiać, a ja wraz z nią. Bo do nas obu to dociera.
– Nigdy nie zrozumiem, że zawsze chodziło o mnie? – wzdycha. – Zrozumiem. Zrozumiem, że Lindsey to znosiła, że cierpiała, że czasami chciała mnie zabić. Zrozumiem, bo pewnej nocy, nie tak dawno, nareszcie mi to wypłakała przy waszych Hurtsach. I wiesz, popełniłeś błąd, Adnan. Bo Linz się jakoś poskłada, wiesz? Straci wiarę, straci dużo łez i dużo samej siebie, ale ona wygra.
– Jane, przestań o niej mówić – burczy.
Jane znów się gorzko śmieje.
– Ona ma imię i była tyle lat przy tobie. Należą się jej przeprosiny – a potem wychodzi, uprzednio wyraźnie podkreśliwszy, że musi zadzwonić do swojego chłopaka, jakkolwiek pewnie dalej nie są do końca z Fellainim zdefiniowani.
Wychodzę zza jabłonki, macham po raz ostatni Adnanowi Januzajowi, po czym rzucam głośne i wyraźne:
– Dziękuję, że przestałam być potrzebna, a zaczęłam być przeszkodą.
I cofam się w stronę płotu, przez który przeskakuję. W międzyczasie Jane pisze mi krótkie „Jestem z ciebie dumna”. Odpowiadam jej, że jestem dumna z nas obu, bo nie mogłyśmy podjąć lepszej decyzji, lepiej wybrnąć z tego, co mogło nas zniszczyć.
Jesteśmy niezniszczalne, Jane i ja.
– Hej, Linz – woła mnie Luis Nani nonszalancko oparty o swoje super wypasione srebrne Maserati stojące na chodniku tuż obok mnie.
– Cześć, Luis – rzucam, czekając, aż zacznie coś mówić. Bez celu na pewno tutaj nie przyjechał.
– Wiesz, nie mogę ci obiecać, że będzie zawsze super zajebiście i że będę jakimś super materiałem na faceta domowego. Raczej nie umiem gotować i nie lubię siedzieć wieczorami bezczynnie w domu. No ale mogę ci zabrać na szaloną randkę właśnie w tej chwili – proponuje ze swoją flagową szczerością i szerokim uśmiechem. Bez zawahania zbliżam się do niego i samochodu.
– Do Londynu na wystawę dotyczącą londyńskiej mody lat osiemdziesiątych w Victoria and Albert Museum?
Wybucha krótkim śmiechem, przygarniając mnie do siebie i całując w kącik ust.
– Osiem godzin drogi. Jeśli skoczymy do mnie po jakieś inne auto, bo to cacko jest za ładne na tłuczenie się po Londynie. I obiecuję, że na pierwszej randce nie wylądujemy w łóżku!
Hmmm, wspominałam, że z Luisem Nanim w sumie może uda mi się zbudować całkiem fajny, może trochę pojebany związek?




niedziela, 6 października 2013

#7. Burn.

Od autorki: Są rzeczy, których nie da się przewidzieć. To jedna z takich, ta historia poniżej. Była zmieniana, powstawała z wielu innych, ażeby następnie obrać ten kierunek. Wybaczcie mi to, co jest poniżej. Albo czytajcie, po prostu czytajcie i miejcie nadzieję, że to nigdy nie będzie wasze życie. I przepraszam za tę historię, bo nie taka miała być. Po prostu mi uciekła, gdzieś zaginęła po drodze i wyszło to coś dziwnego.
Czas pisania: listopad 2012 – wrzesień 2013.
Długość: 36 stron.
Dedykacja: Dla mojej kochanej Natalii, osoby, która zna mnie perfekcyjnie i która tysiące razy wyciągała mnie spod dna. Z okazji urodzin, spóźnione aż o rok, więc teraz już siedemnastych. Jako życzenia wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim szczęścia i nieschodzącego z ust uśmiechu, moja blondyneczko!

~*~

Florence and the Machine – Shake it out


Nadzieja to taka kurwa. Największa z nich wszystkich. Nadzieja jest okrutna, wyzbyła się skrupułów, pokochała złudzenia, po czym postanowiła ranić ludzi. Sprzedaje im najtańsze ściemy, wciska wszelkiego rodzaju badziew, ażeby przy pomocy całego zła tego świata zniszczyć każdego, kto tylko jej się chwyci. Doskonale dogadała się z okrutnym Losem i razem, we dwoje, postanowili niszczyć. Postanowili robić wszystko, aby szczęście podarować, a następnie w brutalny sposób je odebrać.
Jakby ludzie byli niczym więcej niż marionetkami. Jakby ich ból był niczym miód na przesiąknięte złem dusze i ciała Nadziei i Losu. Jakby ranienie było dlań tylko sportem, dziką wręcz przyjemnością.
Nadzieja jest dziwką. Najtańszą z nich wszystkich. Zdobycie jej nie kosztuje prawie nic, lecz odchodząc, zbiera pensję w postaci ludzkich łez tęsknoty. Bynajmniej nie za sobą. Zbiera po sobie krwawe żniwo złamanych serc, pozbawionych sensu istnień i pełnych goryczy łez wsiąkających nocami w poduszki.
W nadzieję nie warto wierzyć. Nie warto jej ufać. Ona i tak zawiedzie, i tak uzna, iż obietnice nie są wiążące, a jedynie warte złamania. Weźmie wszystko za czarny żart, za śmieszny dramat w życiu kolejnych osób spacerujących po tym świecie. Jakby jej jedynym celem było niesienie rozpaczy i zabijanie szczęścia.
A jednak są tacy, który nadziei zawierzają wszystko, swoje życie i serce. Są tacy, dla których ryzyko nic nie znaczy, którzy nie mają już nic do stracenia, bowiem wcześniej utracili wszystko. Wszystko poza nadzieją, zdradziecką wiarą, iż nie może już być gorzej. Tylko ona im pozostała i choć jest próżna, może jednak bywa miłosierna?
Każdemu największemu dręczycielowi na świecie zdarzają się gorsze dni, kiedy widok cierpienia, strachu i żalu budzi w nim obrzydzenie; kiedy pojawia się ta blada iskierka pragnienia obdarowania kogoś, choćby i jednej osoby na milion, szczęśliwym zakończeniem. A nuż właśnie dziś taki moment przytrafi się akurat jej?
Wszystko ma jakiś sens. Nawet te pieprzone złudzenia karmione tą suką, nadzieją, prawda, Lilyanne? Doskonale, znów się zaczyna. Dlaczego dalej cię słyszę, jeśli już nie mam w sobie ani grama tych przeklętych prochów?! Lilyanne, tylko się nie denerwuj. Nerwy ci nie służą, kochanie. Spierdalaj. Rzuciłam prozac? Rzuciłam. Miałam cię nie słyszeć po rzuceniu. Więc dlaczego, do cholery, ty wciąż jesteś?! Nie możesz zostać sama, Lilyanne. Samotność ci nie służy na tym świecie. Nie jestem. Jesteś, a nie powinnaś, Lilyanne. Nie ufasz żadnemu z nich, nie powiedziałaś im ani słowa o przeszłości. Czy to nie dowód samotności? Pierdol się! Ufam każdemu, nie masz nawet prawa tak mówić! Nic o mnie nie wiesz! Sama nie wiesz o sobie nic, Lilyanne. Jesteś zagubiona – w sobie, w świecie, a przede wszystkim we własnym, teraźniejszym życiu, kochanie.
Lilyanne, patrząc przed siebie na piękno wschodzącego nad Morzem Śródziemnym słońca, wzdycha ciężko. W sercu ma tylko pustkę, zastygłe w skorupie żalu, strachu i cierpienia serce. Piasek pod jej stopami przyjemnie się zapada, chłodne fale moczą rąbek niegdyś intensywnie czarnej sukienki sięgającej kostek, zaś ona sama bardzo chciałaby poczuć cokolwiek.
Ale jest pustka. Stanie tutaj, w tej wodzie nad brzegiem, tuż przy Barcelonecie, jeszcze pośród czystości nocy powoli ustępującej dniu jest takie oczyszczające. Pomaga pozbyć się negatywnych myśli, lecz wciąż nie umie wzbudzić w niej uczuć. Może poza wiecznie towarzyszącym bólem, jakiego nawet niewielkie fale nie potrafią zeń wypłukać.
Za utopienie wizji tego piekielnego, diabelskiego, niszczącego ognia oddałaby wszystko, choć pozostało jej tak niewiele.
Kiedyś Lilyanne Kalupa nienawidziła wody, za jej żywioł uznawano wszem i wobec ogień. Kiedyś Lilyanne Kalupa była innym człowiekiem, miała uczucia, a jej serce potrafiło bić, lecz tamta dziewczyna spłonęła wraz ze wszystkimi.
Dziś Lilyanne Kalupa jest smutna i samotna, choć w rok po utracie wszystkiego pozwoliła zdobyć się temu Katalończykowi. Oddała mu swoje ciało i duszę w milczącym szlochu, zatrzymując dla siebie jedynie skorupę serca. Zakochany w niej po uszy jakby wcale tego nie spostrzegał, jakby żył łudzącą wizją odwzajemnionych uczuć, z którą Lilyanne nie miała siły walczyć. A może i miałaś, kochanie? Nie. Nie było sensu. Wciąż nie ma. Nigdy nie będzie. Ale wciąż nie kochasz. Nie jego. Liczymy na cud? Dajmy sobie z tym spokój, nie łudźmy się, że kiedykolwiek znów pokocham.
Dziś Lilyanne Kalupa potrafi być tylko wdzięczna za ratunek, za szansę na lepsze, spokojniejsze życie pozornie w ogromnej odległości od miejsca, w którym spłonęła wielka część jej samej.
Dziś Lilyanne w milczeniu płacze, bowiem zabarwione jutrzenką niebo przypomina jej tamte płomienie z jej indonezyjskiego życia, które pochłonęły wszystko. Ociera łzy wierzchem dłoni, wypuściwszy na piach trzymane weń wcześniej sandały z beżowych paseczków. Kolejny drogi prezent od niego. Jakby próbował odkupić od niej zamkniętą głęboko w sercu przeszłość.
Bierze głęboki wdech. Słoneczna kula niespiesznie wynurza się z morskich mroków. Rozprasza przy tym ciemność barcelońskich uliczek skrywających to, czego w świetle dnia oglądać nie wolno.
Jest gdzieś około piątej rano i na skrzynce pocztowej telefonu Lilyanne na pewno zalega masa wiadomości od jej… chłopaka? Czy to odpowiednie określenie, Lilyanne? A czy to istotne, drogi, nawiedzony głosie?
– Lil?! – dociera ją znajomy głos jednego z podopiecznych jej… chłopaka. – Lil, cholera, spać nie możesz?
Lilyanne ściera ukradkiem ewentualne pozostałości po łzach, po czym przybiera maskę uśmiechu. Nie może ukazywać słabości nawet tuż po wschodzie słońca. Nawet przed nim, człowiekiem, który rozumie ją przecież zaiste doskonale.
– Hej, Bojan – uśmiecha się delikatnie. Jej głos jest cichy, bardzo subtelny, jakby nie miała w sobie już ani grama siły.
Rzeczywiście, tej jej brakuje, tym bardziej po rzuceniu antydepresantów, lecz nikt poza nią i Andreu nie musi o tym wiedzieć. A w szczególności Pep. Jeszcze zacząłby bardziej panikować, pewnie skończyłoby się na tym, iż zabroniłby jej wychodzić w środku nocy z domu na Barcelonetę.
– A ty nie masz dziś treningu o dziesiątej? – odgryza się subtelnie, nie udzielając mu nawet konkretnej odpowiedzi.
Bojan Krkić roztrzepuje dłonią przydługą, opadającą mu na zielonkawo-szare oczy grzywkę.
– Lil, i tak nie dam rady spać.
„Nie bez prochów”, lecz oboje dodają to tylko w myślach. Są rzeczy, o których rozmawia się tylko w domyśle.
– Ja też. Duszę się w domu – przyznaje cicho. Bojan nieśmiało pociera jej ramię w geście wsparcia.
– Lil… Dusisz się w czymś innym – poprawia ją. I nagle przyjazną atmosferę szlag trafia, Lilyanne spina się, zrzuca z ramienia dłoń młodego Hiszpana i otacza się urażoną ciszą dryfującą pośród złości.
Wścieka się w głębi siebie, choć doskonale wie, iż Bojan jest tylko szczery, widzi trochę więcej niż inni. Lecz nawet on nie umie temu podołać, bowiem Lilyanne zamyka się od bardzo dawna za skorupą urazy, ilekroć ktokolwiek próbuje głośno jej uświadamiać cokolwiek bolesnego. Prawda boli, więc Lilyanne Kalupa i dziś dochowuje wierności swym zwyczajom.
– Będziesz z Pepem na treningu? – próbuje subtelnie zmienić temat Hiszpan, wiedząc już, iż i dziś nie przemówi ciemnowłosej Indonezyjce do rozumu.
Lilyanne odzywa się po minucie, może dwóch.
– Na rezerwach. Marc bardzo chce mnie zobaczyć, a ja bardzo chcę zobaczyć Sergiego.
– Dobrana z was trójka…
– Bo to moi przyjaciele. Przecież nie mogę spędzać całego wolnego czasu z Pepem, już dawno byśmy ze sobą zwariowali.
Bojan wzdycha ciężko, całuje Lilyanne w policzek, po czym bez słowa odchodzi, zostawiając ją samą sobie i powracającym wciąż wspomnieniom z tamtej nocy, kiedy świat przestał mieć sens.
Zaś odtwarzanego wciąż w pamięci widoku piekielnego ognia, jaki do dziś trawi jej młode serce, nie potrafi ugasić nawet morze łaszące się u jej stóp chłodnymi falami.


Kiedy ja cię kocham, Lilyanne.


Kiedy Pep Guardiola pierwszy raz spotkał Lilyanne Kalupę, ta pracowała w jednej z badziewnych restauracyjek w najbardziej turystycznej części Ramblas, a w jej oczach powoli wypalał się ogień młodości. Mogła mieć z osiemnaście, dziewiętnaście lat, nie więcej i chwyciła go za serce.
On, Josep Guardiola, rozwodnik z dwójką dzieci, które utracił tak naprawdę bezpowrotnie, postanowił uratować choć jedną, ostatnią iskrę oczach Lilyanne. Ona uległa szybko, w ciemnej sukni, ze smutkiem w oczach postanowiła ulec, poddać się jego miłości, na którą nawet nie zasłużyła. Nie umiała długo walczyć z jego chęciami, Pep był zbyt czarujący i zbyt uparty, ażeby nie osiągnąć sukcesu. Innymi słowy – ażeby jej nie zdobyć. Poza tym nie zadawał niepotrzebnych pytań, co ceniła sobie najbardziej. Dla Pepa jej zgubione życie nie istniało, jakby Lilyanne, jego Lilyanne, narodziła się dopiero w chwili, gdy ujrzał ją pierwszy raz w tamtej restauracji.
Jak niewiele Josep Guardiola tak naprawdę wie o swojej dziewczynie! Kocha ją, temu nie można zaprzeczyć, lecz nie zna nawet powodu, przez który Lilyanne przez prawie rok ich związku egzystowała przy pomocy antydepresantów. Prozac był prawdziwą miłością życia Lilyanne zaraz po Pepie. A przynajmniej on sam się tym łudzi do dziś.
Lilyanne pięknie sprzedaje mu złudzenia, które Josep bierze na ślepo. I nie on jedyny.
Swego czasu przyprowadził ją na trening – smutną, odzianą w ulubioną, spłowiałą czerń i całkowicie bez makijażu – i nawet nie podejrzewał wówczas, jak wielkie wrażenie wywrze na drużynie. Nie piszczała, nie podrywała piłkarzy, nie znała ich imion. Nawet kiedy zostali jej przedstawieni, potrafiła ich mylić, dopiero z czasem ucząc się rozróżniać Sergio od Gerarda, Gerarda od Victora i tak dalej. A oni wszyscy byli tym zachwyceni. Lilyanne, ta mała dziewczynka, w której trener kocha się po uszy, traktowała ich jako normalnych chłopaków, choć lepiej odnalazła się pośród rezerw. Młodsi zawodnicy byli jej bliżsi wiekiem i zrozumieniem życia, a w szczególności do gustu przypadł jej Andreu Fontás i Marc Muniesa. A następnie do tego dueciku dołączył się kolejny kataloński dzieciak, Sergi Roberto, gwarantując tym samym Lilyanne wsparcie i nadzieję pełną radości życia. Młody Roberto ma najbardziej niebieskie oczy i najwięcej szczęścia w uśmiechu.
I jest jej cholernie bliski, cholernie mocno mu ufa i jest gotowa zrobić dlań naprawdę wiele.
Pep rozumie. Jest od niej o wiele starszy i za mocno ją kocha, aby mieć coś przeciw przyjaźni z tą trójką. Lilyanne pojawia się regularnie na treningach Barçy B, gdzie powoli Marc, Andreu i Sergi uczą ją grać w prawdziwy, hiszpański futbol. Albo w futbol w ogóle, bowiem Lilyanne jest nieszczególnie pojętną uczennicą.
W pewnej chwili mogło się nawet wydawać, iż Lilyanne odzyskała radość życia, znów uśmiechała się beztrosko i z uczuciami. Lecz jej oczy jednak pozostały puste, ogień wypalił się i już nigdy nie miał zapłonąć.
Nie płonie też, kiedy Josep Guardiola budzi się w zimnym, pustym łóżku. Lilyanne nie ma w domu, bowiem dookoła panuje cisza, nikt nie stuka paznokciami nawet o kuchenny blat w rytmie mambo. Kolejny poranek pozbawiony ślicznej Lilyanne o egzotycznej urodzie wprost z Indonezji.
– Lilyanne? – woła na zapas, wstawszy z łóżka. Przeciera dłońmi twarz, kiedy odpowiada mu cisza. Następnie sięga dłonią po telefon spoczywający na szafce obok łóżka. Ten wskazuje ósmą rano, czyli normalną porę powrotu Lilyanne do domu z jej nocnych eskapad nad morze. Pewnie znów źle spała, że poszła na spacer. Źle sypia od czasu, gdy przestała brać psychotropy i uparcie nie chce do nich wrócić. Że niby ją otumaniają. Jakoś młody Krkić leci na prozacu, od kiedy Pep tylko sięga pamięcią – czyli co najmniej od zeszłych wakacji – i wcale nie jest wybitnie otumaniony. Poza tym lepiej sypia, lepiej gra w piłkę i umie się na grze skupić.
Lilyanne też powinna wrócić do prochów. Była w lepszej kondycji podczas terapii, teraz zaś Pepowi niekiedy zdarza się spostrzec, jak spazmatycznie szlocha w ramionach młodego Fontása gdzieś w kąciku Ciutat Esportiva.
A płacząca Lilyanne to na pewno nie jest miły widok dla serca zakochanego w niej po uszy Guardioli. Jej łzy są niczym sztylety, są najtrudniejszym ze wszystkich bolesnych wspomnień. Lilyanne natomiast jest aż tak cudowna, iż szlocha jedynie w towarzystwie tych młodzików, swoich przybranych duchowych braci, aby nie ranić swojego chłopaka.
Szkoda tylko, iż teraz znów nie ma jej w domu. Jakkolwiek te wyprawy o czwartej, piątej rano na Barcelonetę, albo wzgórze Tibidabo jej służą. O celach Pep wie tylko stąd, iż o poranku ukochana pachnie morską bryzą, lub tajemną wonią starości, obietnicą sprzed dziesiątek lat. W szczególności uwielbił sobie zapach Tibidabo na skórze swej Lilyanne.
Oby i dziś tak pachniała. Właśnie o zapachu dziewczyny rozmyśla, biorąc prysznic i wdziewając na siebie klubowy dresik. O punkt dziesiątej zaczyna się trening, czyli powinien pojawić się w Ciutat Esportiva jakieś pół godziny wcześniej wraz z pierwszymi pracusiami – Messim, Xavim, Iniestą, czasami też Valdésem – oraz niemogącym spać od dobrych czterech-pięciu godzin Bojanem. Może nawet i Krkić będzie w ośrodku treningowym jeszcze szybciej.
Jakkolwiek on też powinien nie robić przerw w braniu antydepresantów. Lil rzuciła, teraz ja muszę to zrobić – oświadczył kilka dni temu. Na prochach przynajmniej chodził nie tak bardzo przygnębiony, jakiś spokojniejszy. Może nieznacznie, prawie niezauważalnie przyćmiony. Teraz niby ma pełną świadomość otaczającej go rzeczywistości, ale chyba w ciągu jednej chwili ktoś odebrał mu umiejętność uśmiechania się.
Nawet Lilyanne bez prochów zdarza się unieść ku górze kąciki ust. Jak choćby w chwili, kiedy wkracza do kuchni w swej ulubionej czerni.
– Już wstałeś? – pyta cicho, całując Guardiolę w kącik ust. Potem odbiera mu kubek czarnej kawy i, stojąc oparta o kuchenny blat naprzeciw Pepa, zawiesza wzrok na jego sylwetce.
– Cześć, Lilyanne. Jak piękna jest dziś Barcelona?
Pachnie Barcelonetą i targiem rybnym, a w jej oczach wciąż nie ma ognia życia i radości.
– Zachmurzona trochę – stwierdza jakby odrobinę nieobecna. – I wieje. Załóż szalik, nie chcę, byś się przeziębił.
– Wpadniesz dziś na trening?
Lilyanne uśmiecha się blado.
– Marc kazał mi przyjść. Potem pewnie pójdziemy gdzieś we trójkę, może czwórkę, o ile Andreu się do nas przyłączy.
Pep dopija kawę, wstaje od stołu i podchodzi do ukochanej. Ta sama się weń wtula, pozwalając jego dłoniom na błądzenie po fałdach czarnego materiału, ustom zaś – po jej szyi.
– Kocham cię – szepcze do jej ucha, po czym niespiesznie wraca w głąb mieszkania, ażeby ostatecznie przygotować się do wyruszenia na trening.
Towarzyszy mu dotyk jej ust niczym muśnięcie motyla oraz wyszeptane, tak często słyszane:
Wiem.


Kiedy ja naprawdę cię kocham, Lilyanne.


Sergi Roberto w swoim krótkim, osiemnastoletnim życiu miał do czynienia z wieloma kobietami o skrajnych charakterach. Zdarzało mu się natrafić na skrajne idiotki, na dziewczyny polujące jedynie na bogatego męża, ale także na piekielnie inteligentnie panny bez ani grama złośliwości w sobie.
Wychowany przez matkę i sześć sióstr, wyuczony toku kobiecego myślenia niczym hymnu Barçy, podjął bez chwili zawahania wyzwanie, jakim było dotarcie do ciemnowłosej dziewczyny trenera Guardioli. I podołał temu, zdobył w niej wierną przyjaciółkę na antydepresantach, pogrążoną w depresji, ale bezgranicznie mu ufającą. Stał się jej nieodłącznym towarzyszem, człowiekiem nie do zastąpienia, nie do zdarcia.
Prawie.
Andreu Fontás ustąpił Sergiemu w każdej kategorii życia Lilyanne oprócz prawa do podnoszenia jej, kiedy tylko zaczynała upadać. Tylko Andreu Fontás zbierał Lilyanne z dna i tylko on znał jej przeszłość. Prawdopodobnie. A przynajmniej jakąś jej część, bowiem panna Kalupa niechętnie o przeminiętych czasach mówiła. Barcelona dlań to nowe życie, to odcięcie się od przeszłości, zapomnienie o bólu i tym ogniu, jaki wypalił ją od wewnątrz. Barcelona jest tak daleko od Indonezji, jest pozbawiona wspomnień, Sergi zaś jest jej nadzieją.
Młodemu Katalończykowi przyszło jedynie zaakceptować ją właśnie taką. Wywalczył Lilyanne z ramion spokojnego, stającego trzy kroki z tyłu Andreu, stał się zdolny do wszelkiego rodzaju poświęceń, do kłamania na potęgę, kiedy tylko ona tego odeń wymagała. Sergi nie raz już oszukiwał cały świat w imieniu Lilyanne, zaś Marc Muniesa potrafi przywołać uśmiech na jej twarz i obaj nie zostawiliby jej za nic w świecie samej.
Właśnie teraz Marc i Andreu biegną u boku Sergiego, który nerwowo rozgląda się po boiskach Ciutat Esportiva. Na drugim końcu ośrodka treningowego Pep Guardiola wygłasza teorię grania klepki, lecz jego egzotycznej dziewczyny nie ma. Jakkolwiek na pewno się pojawi. Muniesa wyraził żądanie jej ujrzenia, a na to Lilyanne obojętna nie pozostanie. Szczególnie po rzuceniu prochów przydaje jej się dawka głupiego, gwarantowanego przez Marca śmiechu.
– Lilyanne przyjdzie – powtarza uparcie Roberto, choć wspomnianej wciąż nie ma.
– Przyjdzie – potwierdza Fontás. – Była u mnie rano, zjedliśmy razem śniadanie. Obiecała przyjść.
Nic nowego. O problemach ze snem Lilyanne Kalupy wie już każdy jej osobą zainteresowany. Naprawdę to nic zadziwiającego, że wpadła o piątej trzydzieści do Andreu, zrobiła mu śniadanie i pozwoliła się potem odprowadzić do domu okrężną drogą przez Barcelonę i jej ukochane Tibidabo.
– Płakała – chyba stwierdza, choć robi to bardzo cicho, prawie niesłyszalnie, Gerard Deulofeu. Jednakże słowa te na pewno docierają do uszu Fontása. I ten milczy, co tak naprawdę jest jednoznaczne. Przynajmniej dla Sergiego.
Nieważne, skąd Gerard wie. Ważne, że Lilyanne płakała, zaś łzy z niej wydusić nie jest wcale taką prostą sztuką, jakby mogło się wydawać. Lilyanne Kalupa płacze rzadko, za czasów prozacu – wcale. Lecz antydepresanty przeminęły bezpowrotnie na jej wyraźne życzenie. Porzuciła je, ażeby być bardziej świadomą siebie i otaczającego ją świata. I ażeby móc zmierzyć się z uparcie odpychanym w stronę bliżej nieokreślonej przyszłości widmem zmierzchu jej indonezyjskiej egzystencji.
Rzuciła prochy i zaczęła płakać. To bynajmniej nie należy do rzeczy Lilyanne charakteryzujących.
– Dlaczego? – równie cicho pyta Marc, ośmielając się na to dopiero po kilku minutach ciężkiej dla duszy i serca ciszy.
Andreu wzdycha, co oznacza jedno – będzie kłamał.
– Nie płakała. Wpadła, bo nie mogła spać.
A jego błagalne spojrzenie mówi Sergiemu: Ona sama ci powie, tylko nie nalegaj. Ona sama się otworzy.
Roberto nieznacznie skina głową. Ważne, ażeby zachować pozory, ażeby nikt się nie domyślił, iż Lilyanne naprawdę płakała z bezsilności w ramionach tego, który jest jej ostatnią deską ratunku. Ten upadek, pierwszy od dawna, a na pewno od rzucenia prochów i bynajmniej nie ostatni, był zbyt spektakularny, ażeby odsłonić jego kulisy przed kimś więcej. Tylko ich trzech – Andreu, Sergi i jeszcze nieświadomy wszystkiego Marc – mogą wiedzieć więcej, mogą mieć świadomość ponownego lotu w dół, ku dnu i pamięci pełnej bólu.
Ich niesamowita trójka swoimi kłamstwami, tym wszystkim, czego Indonezyjka odeń wymagała, zbudowała wokół niej legendę o silnej kobiecie, doskonałej przyjaciółce i jedynej osoby zasługującej na uwielbianego przez wszystkich culés Pepa Guardiolę. A legenda nie może się rozsypać, nie może ulec chwilowemu załamaniu. Ludzi pokroju Lilyanne trzeba chronić, czego Andreu, Sergi i po części Marc się podjęli, niwelując dystans między sobą a tą drobną brunetką o pustych oczach do zera.
– Spokojnie, panowie, Lilyanne powiedziałaby nam, gdyby było źle – potwierdza słowa Fontása, łżąc w żywe oczy, Roberto.
Jemu dadzą wiarę. On zna Lilyanne doskonale, on by nie kłamał w takich kwestiach.
Nic bardziej mylnego.
Lilyanne obdarła Sergiego Roberto z niewinności, nauczyła go oszukiwać, ukrywać prawdę. Położyła weń całą swoją nadzieję, całą wiarę w przetrwanie, lecz nie szepnęła ani słowa o przeszłości. Jakby nigdy jej nie było, jakby ona sama nigdy nie gościła nawet w Indonezji. Nauczył się grać uczucia tylko przez samą jej obserwację, z czasem nawet przerósł mistrza. Dla jej dobra zaczął oszukiwać nawet Marca, który był przecież dlań niczym brat. Marc był słabszy, radośniejszy, Lilyanne widziała w nim kogoś, komu mogła ofiarować szczątki swojej radości z życia. A nie problemy i łzy, nie ten przejmujący ból, jaki potrafi palić całe ciało Sergiego.
Myśląc o tym, biega kolejne okrążenia dookoła treningowego boiska w Ciutat Esportiva. Może i pierwsza drużyna trenuje na drugim końcu ośrodka, lecz brak Lilyanne wciąż jest widoczny. Zawsze siadała gdzieś z boku i konwersowała ze Zlatanem, który nigdy szczególnie nie czuł się zobowiązany do sumiennego trenowania, dziwną mieszanką włosko-angielskiego z katalońsko-hiszpańską nutką. I niekiedy wtrącanymi zwrotami w sanskrycie – dzielili wspólnie fascynację buddyzmem – co już całkowicie uniemożliwiało zrozumienie ich rozmów. Ale dziś Lilyanne nie ma, zaś Zlatan przepycha się ze śmiechem z Maxwellem.
Ale w końcu i Lilyanne się pojawia. W swej czarnej sukni, z włosami zaplecionymi w ciemnobrązowy warkocz i z bladym uśmiechem nigdy nie sięgającym jej oczu.
Najgorsze jednak, iż na sam jej widok, Gerard Deulofeu przystaje na ułamek sekundy i już z tego niewymuszonego zachowania można wywnioskować, iż to dopiero kłopotów początek.


Jesteś taka piękna, Lilyanne.


– Witaj, Lilyanne – Marc Muniesa skłania się w uniżnym ukłonie, wprowadzając tym rozbawienie na jej twarz.
– Marc, również się cieszę z twojego widoku – dziewczyna również to robi z przerysowaną powagą. – Chłopcy, was również, oczywiście!
– Oczywiście – potwierdza gorliwie Sergi, w skrytości serca wzdychając nad talentem aktorskim przyjaciółki. Udaje doskonale, a przecież jeszcze kilka godzin temu rzewnie płakała w ramionach Andreu. Jak zawsze ratował ją ten, któremu zaufała jako pierwszemu i który wycofał się niespostrzeżenie, woląc pozostać jedynie tłem. Podobno zrobił to dla dobra Lilyanne, lecz tak naprawdę spanikował, przeraziła go możliwość posiadania jej na własność, perspektywa, iż oddałaby mu się cała bez zawahania. A Andreu nie chciał i nie mógł mieć Lilyanne, doskonale o tym wiedział.
Mógł mieć jej serce i duszę na własność, mógł posiąść ją bez chwili zastanowienia i właśnie dla jej dobra usunął się w cień. Ustąpienie Sergiemu i ratowanie Lilyanne tylko w jej najmroczniejszych chwilach było najlepszym z możliwych wyjść.
Andreu Fontás nie mógł podjąć innej decyzji.
– Lilyanne, siadaj z boku i daj im biegać, o nic więcej nie proszę – parska śmiechem Luis Enrique, co ona kwituje jedynie spojrzeniem pełnym rozbawienia i siada we wskazanym miejscu na trawie, podwijając sukienkę do połowy uda. Wyblakła czerń towarzyszy jej każdego dnia. Co kilka chwil kieruje też śliczny uśmiech w stronę któregoś z piłkarzy, przez co zawsze ów wybraniec zawiesza się na ułamek sekundy.
Nie zwraca jednak na nich większej uwagi. No, może nie licząc Andreu, Sergiego i Marca, choć ci akurat praktycznie nie zwracają uwagi na nią. Paradoks.
– Pep by cię zabił, gdyby się dowiedział, że rozpraszasz mu piłkarzy, Lilyanne – mamrocze pod nosem Luis, przysiadłszy się doń.
Ona wybucha szczerym rozbawieniem, choć sama nie wie, czy jest ono spowodowane słowami Luisa czy może jej własną odpowiedzią. Ta zaś nie ma w sobie nic zabawnego, jest jedynie szczerą, skondensowaną do kilku słów prawdą:
– Pep mnie kocha.
I nie, wcale a wcale, młody, jasnowłosy i piekielnie utalentowany Gerard Deulofeu nie przystaje na ułamek sekundy. Wcale nie wpada na niego Sergi i wcale nie upadają obaj na murawę. A gdzie tam, to tylko ci się śni, prawda, Lilyanne? To tylko drobny efekt uboczny odstawienia psychotropów, prawda? Pieprzysz. Odczep się ode mnie, przestań mnie męczyć, przestać dla mnie istnieć i przestać mieszać w moim życiu. Zgiń, okrutne stworzenie z mojej głowy!
– Geri, Sergi, wszystko okej? – szatynka podrywa się z ziemi, a jej słowa pełne są szczerej troski. Choć chyba wolałaby nie wiedzieć, o którego z nich bardziej się martwi.
– Jasne – odpiera Sergi, obdarzywszy ją dziarskim uśmiechem i otrzepawszy się z wyimaginowanego pyłku. Odprawia ją przy tym ruchem dłoni na poprzednie miejsce u boku rozbawionego trenera Barçy B.
Gerard uśmiecha się tylko głupio, skinając delikatnie głową. Doskonale rozeznany w tej dziwnej sytuacji Sergi jedynie ciężko wzdycha, mając nadzieję, iż nikt niczego nie zauważył. Problem w tym, iż dookoła Lilyanne jakiś czas temu wytworzyła się chora siatka uczuć łącząca ją, Sergiego, Marca, Andreu, Gerarda, Pepa i… Cóż, w końcu musi przyznać się do tego przynajmniej sam przed sobą i przed swoją przyjaciółką, która cierpi najmocniej na tym wszystkim – i Bojana. Jakkolwiek uciekinierka z innego świata, z dalekiej Indonezji udaje, iż zauważa jedynie uczucie Guardioli i niby je odwzajemnia. Niby. Bez znaczenia, co wydarzyło się w przeszłości, Lilyanne pojawiła się w Barcelonie pozbawiona złudzeń i nadziei, już wypalona przez ogień wydarzeń. Na pewno nie kocha Pepa, a jedynie umiejętnie go zwodzi, kłamie w perfekcyjny sposób, oszukuje i udaje, a ten naiwniak daje temu wszystkiemu wiarę. Nigdy nie pozwoliłby zakwestionować ani jednego słowa swojej ukochanej Lilyanne, choć większość z nich jest niczym więcej jak kłamstwem. Pierwsza żona manipulowała nim, jak chciała, a on i tak nie wyciągnął wniosków po rozwodzie i pozwolił omotać się Lilyanne. I to w tak banalnie naiwny sposób. Zrozumiałe, iż Geri uległ jej bez zawahania, w końcu ma zaledwie szesnaście lat. Jest zbyt łatwowierny i zbyt ufny, ażeby móc zrozumieć trud trwania u boku Lilyanne, czy też niszczącą siłę rozpierającą ją od wewnątrz i powoli przenoszącą się również na bliskich jej ludzi niczym jakaś zakaźna choroba.
Chyba nawet Pep nie do końca rozumie wyzwanie ratowania Lilyanne. Tylko Andreu i Sergi są zdolni pojąć ten ciężar i się go nie wyprzeć, jakkolwiek to ten pierwszy wziął na swe barki odrobinę więcej. I tylko tych dwóch widzi zagrożenie dla powrotu Lilyanne do względnej normalności minus prochy. Nie mogą dopuścić, aby ich przyjaciółka upadła gdzieś po drodze jedynie z powodu dwóch pokręconych facetów i ich uczuć – rozchwianego i niepewnego dzieciaka oraz o kilka lat starszego nałogowca, od niepamiętnych czasów biorącego cud medycyny xanax, prozac i ich przyjaciół.
Zaś owe pozornie niegroźne zagrożenie w postaci Geriego Deulofeu przygląda jej się ukradkiem. Lilyanne oczywiście udaje, iż tego nie widzi – jakoś Sergi nie umie dać wiary jej prawdziwej niewiedzy na ten temat; ta dziewczyna jest zbyt sprytna i spostrzegawcza, a poza tym zbyt przerażona, więc, co za tym idzie, uważna – zajęta rozmową z Luisem Enrique zapewne na temat Pepa lub jemu pochodnych wpłynięcia na jego decyzje i wprowadzenia do pierwszej drużyny kolejnej porcji wychowanków z La Masii.
– Luis, ja o piłce wiem tyle, że jest okrągła i można ją kopać – oświadcza z ciepłym uśmiechem. – Pep ciąga mnie do ośrodka tylko po to, żeby nie mieć wyrzutów sumienia, iż siedzę sama w domu całymi dniami. Jest zdania, że tkwienie tutaj, na pełnym słońcu w ciemnych ciuchach to jednak lepsza perspektywa.
– Lilyanne, oni cię nauczą wszystkiego. Pograj z nimi trochę, źle ci to nie zrobi.
Panna Kalupa wzdycha ciężko, co jest już dowodem sukcesu Luisa. Za kilka chwil podwiąże długą sukienkę i na boso zacznie improwizować na boisku, starając się przede wszystkim nie wywrócić.
– Chcę Sergiego i Marca, bo oni zrobią wszystko, żebym tylko piłki nie dotknęła – stwierdza, zaś obaj wymienieni pod naporem groźnego spojrzenia trenera Enrique uśmiechają się tylko głupio i promiennie. – I Andreu – dodaje Lilyanne jakby w pełni świadoma, iż wygrała właśnie małą potyczkę z trenerem rezerw i tak naprawdę może ze trzy razy w przeciągu całej gierki będzie jej dane dotknąć futbolówki.
Luis wzdycha ciężko, zresztą nie pierwszy raz już tego dnia.
– Fontás, Roberto, Muniesa, gracie z nią. Lilyanne, gdzie chcesz zagrać?
Dziewczyna wzrusza ramionami.
– Na ławce – odpowiada.
– Na środku ataku – podsuwa natychmiast Fontás, na co szatynka wybucha pełnym kpiny śmiechem, lecz kiedy Sergi szepcze jej coś na ucho, natychmiast się uspokaja i rzuca:
– Stoi. Ale chcę jeszcze Gerarda.
Wspomniany chłopaczek lekko się rumieni na dźwięk swego imienia w jej ustach, Sergi zaś subtelnie udaje, iż niczego nie spostrzegł. Najwyżej zda relację ze swoich spostrzeżeń Lilyanne po treningu, o ile ona nie zacznie natychmiast zmieniać tematu, kiedy udadzą się na obiad do którejś z restauracji na Ramblas.
– A resztę wybierzcie sami – kieruje swoje słowa wobec trójki swoich największych przyjaciół i czwartego naiwnego, któremu potrafi dać jedynie złudzenia opakowane w nicość. – Ja się w sumie na tym nie znam ani trochę – dodaje z rozbrajającą szczerością.


W gruncie rzeczy trening z FC Barceloną B, a tym bardziej rozegrany z nimi mecz, nie był wcale taki tragiczny. Lilyanne miała wyraźne fory ze strony każdego, zaś cała jej ekipa – Gerard w szczególności – poświęcali jej mnóstwo podań, które ze śmiechem i w okropnie głupi sposób marnowała. Przynajmniej trochę pochichotała, a Gerard wreszcie postawił na swoim i doprowadził w pewnej chwili do sytuacji sam na sam dla Lilyanne. Bramkarz, chyba tylko z sympatii, przepuścił szmatę jakich mało, no ale gol był. Co z tego, iż chyba najbeznadziejniej zdobyty w całej historii piłki nożnej.
– Kiedyś może nauczymy strzelać ją w samo okno – parsknął Marc w stronę Martina Montoyi szczerze rozbawionego radością Lilyanne znajdującej się obecnie w ramionach Gerarda.
Po treningu Sergi wyjątkowo szybko pozbył się potencjalnych kandydatów do spędzenia czasu z Lilyanne – w szczególności nieśmiałych spojrzeń Deulofeu i jego milczącej chęci zabrania jej gdziekolwiek tylko z samym sobą – rzuciwszy znaczące:
– Dziś jest moja.
– Tak? A jakie mam plany? – szepnęła mu na ucho chwilę później.
– Gotowanie obiadu – parsknął śmiechem, szatynka zaś mu zawtórowała.
Było to jednoznaczne ze zgodą na ów diabelski plan ucieknięcia całemu magicznemu towarzystwu, zaś w niebieskich oczach Roberto widziała od pierwszego spojrzenia tego dnia, iż chce o wszystko ją wypytać.
– Pep siedzi wciąż w Ciutat Esportiva i katuje biednych obrońców, więc posadź tyłek na blacie i daj mi gotować – prosi Sergi jakiś czas później, kiedy nerwowo kręcąca się po jego kuchni szatynka zaczyna być irytująca.
– Sergi… – mruczy dziewczyna na tym cholernym blacie, bawiąc się widelcem.
Roberto wzdycha, nim zadaje męczące go od rana pytanie:
– Lilyanne, płakałaś?
Odpowiedź zawarta w jej przepełnionych lękiem oczach i blednącym uśmiechu jest jednoznaczna.
– Płakałaś – stwierdza.
Ona jedynie wzdycha.
– Lilyanne, dlaczego?
Pozornie łatwe pytanie całkowicie ją przeraża. Jak miałaby zmusić się do ujawnienia przeszłości, do przyznania się do swoich lęków, bólu i żalu, jeśli nigdy nie miała odwagi powiedzieć o tym nawet Andreu? Wolała utrzymywać to wewnątrz siebie, ukrywać pamięć tamtych dni w wypalonej skorupie serca i pozwalać jedynie na zadawanie pytań pozbawionych odpowiedzi.
Andreu biegał z nią po psychologach, po psychiatrach, odwiedzili razem chyba każdego specjalistę jak Katalonia długa i szeroka. Andreu słuchał jej żali i ocierał jej łzy; podnosił Lilyanne, kiedy upadała.
A mimo tego nigdy nie opowiedziała o przeszłości nawet jemu.
– Lilyanne, musisz mi zaufać – szepcze Sergi, odłożywszy nóż na blat i ściągnąwszy patelnię z ognia. Gotowanie można odłożyć na trochę później. Staje naprzeciw niej. – Ufaj mi, Lilyanne. Kłamałem dla ciebie tysiąc razy, oszukiwałem, kiedy tego potrzebowałaś, kiedy trzeba było cię chronić. Poświęciłem ci wszystko, nie raz zarywałem noc, bo było ci źle samej w domu, bo się bałaś, a Pep miał mecz na wyjeździe. Lilyanne, jesteś dla mnie niczym siostra, więc ufaj mi, błagam.
Ciemnowłosa dziewczyna wzdycha ciężko, uciekając wzrokiem jak najdalej od oskarżycielskich i okrutnie prawdziwych słów Sergiego. One bolą swoją realnością, ranią dobitną szczerością i nie da się z nimi nie zgodzić.
Lecz miast prawdy szepcze tylko:
– Kocham cię, Sergi.
Jej głos jest cichy, bardzo słaby. Lilyanne wciąż brakuje sił.
– Ja też cię kocham, Lilyanne – uśmiecha się ciepło, cmoknąwszy ją w czoło. – Ale nie oszukuj mnie, nie ukrywaj prawdy. Co się zdarzyło, że płakałaś?
I wtedy, właśnie w tej chwili na dźwięk słodkiego, pełnego spokoju głosu Sergiego nachodzi ją odwaga, ażeby wreszcie wyznać prawdę o powodzie łez, którą dotychczas poznał tylko Andreu i obdarzył niemym komentarzem w postaci mocnego uścisku.
– Lilyanne, powiedz.
Płytki wdech dziewczyny, a potem ciszę przeszywa imię, jakiego zapewne Roberto się nie spodziewał:
– Bojan.


Jak mogliśmy wszyscy pozwolić, ażeby to wszystko się wydarzyło, Lilyanne?


Sergi Roberto wpadł w sidła destrukcyjnej przyjaźni z Lilyanne Kalupą przypadkiem. Przyszła na trening rezerw obejmowana braterskim gestem przez Fontása i skradła kilka serc. Gerard zakochał się całą swoją naiwnością, zaś Sergi i Marc ujrzeli w drobnej, indonezyjskiej piękności przybraną duchową siostrę.
A jak już wpadł, nie umiał się uwolnić. Podobnie było z Bojanem Krkićem, który od niepamiętnych czasów odwiedzał apteki, wykupując każdego rodzaju antydepresanty w ilościach hurtowych. Zobaczywszy po raz pierwszy Lilyanne, po prostu musiał ją pokochać. Nie mogło być inaczej.
Ona i jej wypalone brązowo-czarne oczy przyciągają męskie serca w swoim kierunku, a potem łamią je obojętnością, nieumiejętnością pokochania tego, który pragnie oddać się jej bez ani słowa protestu.
„Kocham cię” wobec Sergiego było jednak szczere, choć na swój sposób tragiczne. Kochanie w ten sposób pozbawiony wszystkich odnośników do związku, kochanie w sposób najczystszy ze wszystkich, całkowicie niegroźny i krystaliczny – tylko na to stać pozostałości jej serca. To jedyny rodzaj miłości, jaki jest jeszcze w stanie odczuwać. I to jedyna rzecz trzymająca ją wciąż na powierzchni życia.
Również wobec Bojana panna Kalupa nieświadomie obrała taktykę obojętności, pozwoliła mu coś poczuć, wiedząc doskonale, iż sama tego nie zrobi. Potem zaś zaczęła udawać, że o niczym nie ma pojęcia, że to wszystko jest dlań niczym więcej niż drobnym przypadkiem, czymś, do czego nie powinna przywiązywać wagi. A Bojan pokochał ją szczerze i prawdziwie, każdego dnia walczył o powoli zdobywane zaufanie, przyjaźń i odrobinę sentymentalnej słabości, by móc spędzać z nią dni i cieszyć się jej obecnością, choćby nawet zawsze miała tkwić w swoim świecie złudzeń i drobnych oszustw.
– Rzucam prochy – szepnęła mu któregoś razu. Bojan był wtedy kontuzjowany, Pep i rezerwy grali mecze na wyjazdach, a Lilyanne miała gorsze dni. Nic dziwnego, iż spędziła tamten wieczór z nim.
Bojan roześmiał się wtedy trochę rozbawiony, trochę zdziwiony, a może nawet nieznacznie niewierzący w jej słowa.
– Lil, nie rzucisz. Lepiej nam obojgu na prochach – stwierdził.
– Rzucam – powtórzyła uparcie.
– Więc rzucamy oboje.            
Bojan Krkić był uzależniony od prochów, Lilyanne i zwracania się do niej per „Lil”. Z zabójczego tria zostawił prochy, mocniej pokochał ją i częściej powtarzał sławetne „Lil”. Niby nie była to taka zła transakcja.
Lilyanne Kalupa również zostawiła antydepresanty. Zaakceptowała nową rzeczywistość, okrasiła ją odrobiną słonych łez w samotności – lub ramionach Andreu – i uznała, że mogło być gorzej. W końcu umiała zagrać wszystko, nawet radość, będąc na skraju załamania. Pep się nabrał, Marc, Gerard i w pewnej części Bojan – również. Sergi rozgryzł jej plan w dwa dni, a o oszukiwaniu Andreu nie było nawet mowy.
Powinna zostać zawodową aktorką. Nawet sam Almodóvar doceniłby warsztat kobiety, która potrafiła omamić tak wielu, nosząc w głębi siebie dramat przeszłości, który nawiedzał ją w snach i na jawie. Bojan wiele razy podsuwał jej pomysł pójścia na egzaminy do szkoły teatralnej, ale Lilyanne twardo obstawała przy obojętności na owe sugestie.
Ona, drobna emigrantka z Indonezji, aktorką? Dobre sobie. I cholernie nierealne, nie w prawdziwym świecie, w prawdziwym życiu, gdzie straciła już zbyt wiele, by móc wciąż egzystować przy wsparciu nadziei.
Z czasem nawet Bojan utracił wiarę w jakąkolwiek szansę wpłynięcia na jej decyzję. Przestał jej powtarzać wspierające formułki, przestał ją okłamywać, iż przyszłość będzie piękna i szczęśliwa, jedynie nie umiał utracić wiary w to, że może pewnego dnia, pewnego pięknego, zapewne odległego dnia, uśmiech Lilyanne zacznie sięgać jej oczu. Na pewno jednak to nie wydarzy się dziś; dziś ta wspaniała dziewczyna płacze drugi raz tego dnia przez chłopaka kochającego ją ponad życie, ponad wszystko na tym świecie. Miłość powinna uszczęśliwiać, powinna być powodem radości i błogości duszy, a nie cichego szlochu pełnego płonącego bólu. A puste oczy Lilyanne lśnią łzami płynącymi powoli po jej zarumienionych policzkach.
– Nie płacz, Lilyanne – prosi cicho Sergi, nie mając bladego pojęcia, jak powinien zareagować na jej szloch. Pierwszy raz w życiu rozkleiła się w jego obecności.
Ciekawe, czy Andreu czuł się tak samo bezsilny na ten widok, czy może jednak potrafił się z tym uporać?
– Lilyanne – powtarza cichym, błagalnym tonem.
– Nie wspominał, nie robił aluzji. Powiedział jedynie, że się duszę, że związek z Pepem mnie przytłacza – wydusza pomiędzy kolejnymi z trudem łapanymi haustami powietrza szatynka.
I to dobiło Lilyanne. Dobiła ją prawda. Dlatego właśnie teraz rzewnie płacze, dlatego próbuje wydobyć z siebie całe pokłady cierpienia, którego nie pojmuje, i wydalić je ze swojej duszy.
Niemogący nic zdziałać Sergi siłą zmusza się do ponownego skupia się na obiedzie. Nie umie – a nawet gdyby umiał, pewnie nie wiedziałby, jak to zrobić dobrze – jej pomóc, nie umie sprawić, ażeby Lilyanne przestała płakać. Nawet Andreu nie umiał jej rano pomóc, więc tym bardziej Roberto czuje się bezsilny.
– Lilyanne… – zaczyna, choć sam za bardzo nie wie, dlaczego to robi ani co chce jej niby powiedzieć. Udaje mu się jedynie zdobyć smutne spojrzenie skierowane na swoją osobę.
– Sergi – odpowiada cicho słabym głosem. – Sergi, mój kochany przyjacielu, przecież mnie rozumiesz.
Rozumie ją. Naprawdę ją rozumie, bowiem pozornie trudna psychika skrzywdzonej przez coś okrutnego w przeszłości dziewczyny działa na najbanalniejszej zasadzie świata. Lilyanne kieruje strach. Nic ponad to. Ta dziewczyna po prostu się boi; obawia się życia, przyszłości, przeszłości, teraźniejszości, uczuć, słów, łez, bólu. Wszystkiego.
– Jest coś, czego się nie boisz? – pyta cicho, wpatrując się uparcie w tortillę dochodzącą na patelni. – Jest na świecie taka rzecz, jedna, jedyna rzecz, która nie napawa cię przerażeniem, przy której czujesz się bezpieczna?
Ta cisza wokół nich jest okropna, lecz tym razem to nad Sergim powoli górę bierze trwoga. Lilyanne zapewne od dawna przepełniona jest wszelkiego rodzaju niepokojami, jednakże nie tak bardzo jak młody i bezsilny Roberto. Ona ma tylko odpowiedzieć, ma szepnąć jedno słowo, jakie jest dlań całkowicie oczywiste. Ona już dawno zaakceptowała swój strach.
Teraz Sergi musi zrozumieć, musi to przyswoić i nie pozwolić tej wiedzy zniszczyć swojego całkiem poukładanego – w miarę możliwości wobec egzystencji opartej na przyjaźni z Lilyanne – życia. To nie jest jego wojna, to nie on musi trwać w popłochu. To zadanie należy jedynie do pewnej Indonezyjki i nikt nie może jej uratować.
– Nie.
A słowo to przeszywa zimną ciszę wraz z sercem Sergiego Roberto, który tak bardzo chciałby nie poczuć bólu owej prawdy przedzierającego się przez jego ciało; który tak bardzo chciałby to zaakceptować, o zmianach nie wspominając.
Gdyby tylko mógł cię uratować, Lilyanne. Gdyby tylko mógł…


Jak mogę ci pomóc? Jak mogę cię ocalić, kiedy już dawno temu straciłaś wolę walki, poddałaś się swoim lękom i zabiłaś wszelkie szanse na przetrwanie? Jak to zrobić, Lilyanne?


Josep Guardiola już dawno przyzwyczaił się do dzielenia Lilyanne z innymi. W miłość wpisane są też wyrzeczenia i akceptacja, więc w imię wyższych uczuć wobec niej nigdy nie burknął ani słowa na temat jej przyjaźni z piłkarzami rezerw swojej drużyny.
Lilyanne wracała z tajemniczych eskapad z Roberto i Muniesą – rzadziej z Fontásem, Krkićem czy Deulofeu – zawsze całkiem szczęśliwa i radosna. To zaś napawało Pepa zadowoleniem i spokojem.
To dobrze, że pod wieczór dziewczyna wraca do domu z lekkim uśmiechem na ustach, bowiem od razu Guardioli robi się lżej na sercu. Poza tym Lilyanne w dobrym humorze być może da się wyciągnąć gdzieś na miasto.
 – Byłam z Sergim – rzuca w ramach wyjaśnień, których Pep nie oczekuje. – Próbował gotować.
– Nie spaliliście kuchni? – zaciekawia się. Szatynka siada na stole, obserwując, jak jej chłopak przygotowuje herbatę.
– Zrób dla mnie też – prosi. – Na szczęście kuchnia się zachowała, ale spaliliśmy ciasto.
– Piekliście ciasto?
– Sergi piekł – poprawia go dziewczyna, odbierając mu kubek w barwach Blaugrany. Pep przy okazji całuje ją w skroń. – Naszła go ochota na sernik z bezami.
– Spalił bezy.
– Chciał je piec w dwustu stopniach. No i spalił – moczy wargi w ciepłym, owocowym naparze. Guardiola siada naprzeciw niej i w milczeniu lustruje jej sylwetkę. Ciemne włosy wymykają się z niestarannego warkocza i wpadają jej do oczu, a lekki uśmiech rewanżuje pustkę w spojrzeniu, bez której już jej sobie nie wyobraża.
Jak to się stało, iż właśnie on zdobył tę niesamowitą dziewczynę? Jakim cudem oddała się właśnie jemu, mężczyźnie bynajmniej już nie młodemu i trochę po przejściach? Mogła mieć każdego, co najmniej pół drużyny – choć większość posiada już żony, dziewczyny, czy nawet tam kochanki – było nią zauroczone, kiedy pojawiła się po raz pierwszy w Ciutat Esportiva. Ba, oni nadal patrzą nań z nieukrywanym uwielbieniem i sympatią, jaką mało komu udało się zdobyć.
Jakkolwiek co w tym dziwnego? Lilyanne jest przecież taka wspaniała i nigdy nie zostawi Pepa. Gdyby kiedykolwiek miała to zrobić, już dawno odeszłaby do któregoś z podkochujących się weń piłkarzy. A wciąż jest dziewczyną Josepa Guardioli.
– Jak było na treningu? – zmienia temat Lilyanne.
– Mogło być gorzej.
– Ale lepiej też, prawda?
Mężczyzna jedynie skina ruchem głowy, dopiero po kilku chwilach dodaje:
– Dało się przeżyć. Gramy niedługo cztery mecze z rzędu z Realem, musimy być gotowi.
– Będziecie. Wygracie. Przecież to nie luty – uśmiecha się delikatnie, upijając kolejny łyk herbaty. – Teraz jesteście najlepsi, jakiś Real was nie pokona.
Pep parska śmiechem, zaś jego śmiech powoduje szerszy uśmiech na twarzy Lilyanne. Lubi te chwile, kiedy jest radosny, kiedy zdarza mu się chichotać niczym nastolatkowi, bowiem wtedy to mieszkanie nie wydaje się takie przerażające i puste. Przy Guardioli panna Kalupa czuje się prawie bezpiecznie, jakkolwiek bezpiecznie to pojęcie zdecydowanie względne. Dla Lilyanne nierealne, nieistniejące, fikcyjne.
Od kiedy ogień wypalił wszystko, nie czuła się bezpieczna nawet zanurzona całą sobą w lodowatym oceanie. Utraciła serce, miłość i szczęście na rzecz tęsknoty, bólu i przerażenia. Niezbyt udana transakcja, jakiej nie miała możliwości anulować.
Szkoda tylko, iż w całym tym dramacie swojego stosunkowo niedługiego życia zabrakło odrobiny odwagi potrzebnej do ubrania przeszłości w słowa.
– Po „jakimś Realu” czeka nas już nie takie „jakieś” United tego przeklętego Fergusona.
– Z nimi też wygracie.
– Nie znasz się na piłce, skarbie – wytyka jej roześmiany.
– Ale wierzę w ciebie. W was – szybko się poprawia, co Pep kwituje niby zadowolonym, niby lekko ironicznym pomrukiem. Zrobiła to celowo, ażeby w subtelny sposób udowodnić swoje uczucia, jest tego pewien.
Lilyanne w niego wierzy. Kocha go. Należy do niego. Jest jego małą, cudowną Lilyanne, a teraz patrzy mu prosto w oczy, trzymając oburącz kubek herbaty, i śmieje się najpiękniejszym śmiechem świata.
Jak można jej nie kochać?
– Nigdy w to nie wątpiłem.
– Ja również – parska śmiechem. – Poza tym Mourinho umie jedynie prowokować, wkurzać ludzi – czy też może bawić swoją głupotą – na konferencjach prasowych. Na początku to było coś nowego, wszyscy patrzyli na niego jak na jakiegoś bożka, ale z czasem się przejada, Pep.
Słysząc te słowa z ust Lilyanne, nie może nie gwizdnąć z podziwem i pełną zgodą. Jeśli nawet ona, całkowita ignorantka w dziedzinie futbolu, to spostrzegła, coś musi być na rzeczy.
– Ale możemy pójść na kolację, na której na pewno nie będzie ani odrobiny Mourinho – proponuje Pep, co ona kwituje rozpromienionym uśmiechem.
Jednoznaczne. Tym bardziej, że chwilę później nie ma jej już w kuchni. Pozostawia po sobie niedokończoną herbatę i krótkie:
– Daj mi piętnaście minut!


Doprowadzasz mnie do szaleństwa każdym spojrzeniem, każdym pojedynczym uśmiechem. Nie można cię nie kochać, Lilyanne.


Ogień jest gorący. Trawi wszystko. Nawet pełen przerażenia krzyk. Razi w oczy. Nie można nań patrzeć, odpycha zlęknione spojrzenia. Szybko się rozprzestrzenia. Zajmuje kolejne deski, kolejne metry kwadratowe domu. Blokuje wszystkie wyjścia, wszelkie możliwie drogi ucieczki.
Nie można się uratować. A wśród ognia są ludzie, którzy nie mogą się wydostać. Nie mają szans przetrwać.
Wszystko jest w ogniu. Płomienie opanowują przejścia, pokoje, kuchnię, łazienkę, spiżarnię, taras, dosłownie wszystko. Zostawiają po sobie zgliszcza, a ogień jest wszędzie.
A on stoi w oknie na samej górze pośród ściany płomieni. Otaczają go, nie pozwalają mu uciec. A on po prostu stoi. Spokojny, lekko uśmiechnięty. Pogodzony z żywiołem, z losem, ze strachem, którego nie odczuwa. Próbuje jej tym pokazać, ażeby przestała się wyrywać z ramion przytrzymujących ją sąsiadów. Ażeby pozostała poza zasięgiem ognia, ażeby tylko przetrwała. To ona płacze, to ona zanosi się spazmatycznym szlochem cierpienia i trwogi, rwie się do płonącego domu, zaś jej serce powoli wypala się w niezdolną do uczuć skorupę.
Patrzą sobie w oczy. On próbuje w milczeniu przekazać jej swoje wszystkie myśli, wszystkie uczucia i te najważniejsze błaganie o to, by przetrwała, by za wszelką cenę nigdy się nie poddała. Ona zaś się boi i może jedynie odczuwać nieznośny ból, ponieważ nie może być z nim w tej właśnie chwili pośród ognia. A pragnie tego, pragnie czuć bijący zewsząd żar i trzymać jego dłoń po raz ostatni, zakosztować ostatniego pocałunku.
Lecz on jest tam, na górze, zaś ona została odciągnięta na bezpieczną odległość. I może tylko patrzeć, jak jego ubrania powoli zajmują płomienie. Może tylko patrzeć, jak on umiera.
I jak jego usta układają się w ostatnie widoczne spośród opadającej kurtyny ognia słowa. W jego ostatnie wspomnienie.
„Bardzo cię kocham, moja mała.”
A potem jest ciemność.
– Lilyanne, kochanie… Lilyanne… – dociera ją pełen trwogi szept. Lecz to tylko Pep trzymający ją w ramionach z oczyma emanującymi strachem. To tylko Pep, a ona drży, szlochając cicho. Ten ogień jest wciąż żywy, choć popiołu jego ofiar już od dawna nie ma. – Lilyanne, nie płacz – szepcze Guardiola. – Kochanie, błagam…
Ale ona płacze dalej. Jakby uciekała przed nieznanymi Pepowi wspomnieniami, jakby próbowała zamknąć głęboko w sobie jakieś bardzo bolesne wydarzenia, które ponownie postanowiły ujrzeć trochę światła dziennego.
Jest jego dziewczyną, lecz tak naprawdę niewiele o niej wie. Lilyanne dostał tajemniczą, odrobinę zagubioną, bynajmniej nie szczęśliwą. Nigdy nie opowiadała o tym, dlaczego pojawiła się w Katalonii i co zostawiła za sobą. Wiedział tylko, iż Lilyanne ciągle ucieka. Na prochach nie było to tak widoczne, lecz od kiedy rzuciła, zaczęły się schody. A najbardziej boli świadomość, że jedynie ten przeklęty, młody Krkić naprawdę ją rozumie, jedynie on podziela w pewnym stopniu jej cierpienia, na pewno zaś to spowodowane brakiem prozacu. W końcu sam na psychotropach spędził sporo czasu – brał je na pewno przed pojawieniem się Pepa w rezerwach, a nikt tak naprawdę nie wie, jak wcześnie się to zaczęło – i rzucił je jakoś w tym samym czasie co Lilyanne. Albo też rzucił tylko pod publikę, bo trzyma się trochę za dobrze, a Lilyanne nie trzyma się wcale. Szczególnie teraz, kiedy z jej ust po raz pierwszy wydobywają się słowa, jakich nigdy nie spodziewałby się po tej drobnej dziewczynie, która za wszelką cenę starała się nie pokazywać mu swego bólu.
– Boję się, Pep…
I wtedy dociera doń, iż boi się wraz z nią. A, co gorsza, nie umie sprawić, ażeby Lilyanne Kalupa nie czuła się aż tak przerażona. Może jednak jedynie tulić ją do siebie i modlić się w milczeniu, ażeby przestała szlochać. Każda jej łza jest niczym sztylet wbijany głęboko w zranione już przez pierwszą żonę serce trenera wielkiej FC Barcelony. Każda jej łza budzi w nim uśpione przed laty pokłady cierpienia. A on naprawdę ją kocha ślepo, nieobiektywnie i na zabój.
Dla Josepa Guardioli Lilyanne nie ma wad, jest absolutnie idealna, doskonała, taka jego. A teraz ta drobna szatynka rodem z dalekiej Indonezji łka w jego ramionach, milcząc lękiem i bólem.
– Nie umiem ci pomóc – przyznaje równie przerażonym, drżącym głosem. Może zaledwie płakać wraz z nią, może przyciskać ją do siebie jeszcze mocniej i jeszcze bardziej zawzięcie zanosić milczące modły o ratunek. Dla siebie. Dla niej. Dla nich obojga.
Nie umie jej uratować, co tak bardzo niesamowicie boli. Nie umie jej uratować a ona dalej cierpi. Ten ogień wciąż trawi ją od wewnątrz, wciąż tli się pośród zgliszcz dawniej żywego serca.


Błagam, pozwól się uratować. Komukolwiek, naprawdę komukolwiek, tylko pozwól się uratować. Błagam cię, Lilyanne.


Andreu Fontás odnalazł w tym wszystkim krztę sensu dopiero po poznaniu Lilyanne. Znaczy się – w swoim życiu. Pierwsze osiemnaście lat było takie puste, skupione jedynie na futbolu. Aż pojawiła się ona i ratowanie jej z załamań wszelkiej maści okazało się najważniejsze. Może rzeczywiście Lilyanne pokazała mu coś ponad to wszystko, czego uprzednio kurczowo się trzymał. Może rzeczywiście na swój sposób kocha tę małą szatyneczkę o egzotycznych oczach.
Może rzeczywiście Andreu Fontás zrobi dla Lilyanne wszystko. Przecież już nie raz pozwalał się budzić o czwartej-piątej nad ranem, ażeby wpuścić ją do swojego mieszkania, mocno ją przytulić i pozwolić wyszeptać słabe:
– Nie mogę spać, Andreu.
Brał ją wtedy na ręce i niósł do sypialni. Wtulała się w niego jeszcze mocniej, a on niekiedy pozwalał sobie wtedy na jeszcze kilka godzin snu w jej ramionach. Niekiedy jednak nie było szans na choć zmrużenie oka, bowiem Lilyanne szlochała w milczeniu, on zaś doskonale wiedział, iż potrzebowała wypłakać z siebie wszystko. Nigdy jej nie uspokajał, to nie miało ni krzty sensu. Jednakże raz na jakiś czas zdarzało mu się zadawać pytania.
Jak na przykład dziś.
– Dlaczego płaczesz, Lilyanne? – szepcze zaspany chłopak, obdarzywszy pannę Kalupę bystrym spojrzeniem lazurowych tęczówek i pocałunkiem spierzchniętych warg na zapłakanym policzku.
Odpowiada mu siąknięcie, a sekundę później łzy Lilyanne moczą jego tors. Bierze więc ją na ręce i zanosi do sypialni. A nuż tym razem da się zasnąć na przynajmniej kilka chwil? Lilyanne mocno się w niego wtula i szlocha w milczeniu, bojąc się słów i ukrytej pomiędzy nimi prawdy. Andreu pozostaje jedynie zamknąć oczy i zasnąć na te bezcenne kilka, może nawet kilkanaście minut. Może nawet ona sama zasypia, a może jedynie się uspokaja i pogrąża w odmętach ciemnych myśli i ognistych wspomnień.
Andreu nie zna szczegółów przeszłości swojej małej przyjaciółki. Zna jedynie ogólny zarys historii, wie o pożarze i o śmierci bliskich osób. Wie, iż Lilyanne straciła tam kogoś bardzo ważnego i w ogniu spłonęło też jej serce. Andreu nie zna szczegółów jej przeszłości, jednakże w porównaniu z resztą świata wie naprawdę sporo. Jako jedyny zdaje sobie sprawę, że widmo tamtych dni często ją nawiedza, szczególnie od kiedy nie bierze już antydepresantów.
Po pożarze z Lilyanne pozostał wrak pięknej, młodej kobiety, przed którą było całe szczęśliwe życie. Nie umiała poradzić sobie z płomieniami w ojczyźnie, więc z niej czym prędzej wyjechała i trafiła na drugi koniec świata do słonecznej Katalonii. Nigdy nie zdradziła, dlaczego akurat Barcelonę obrała za cel. Andreu wiedział jednak, iż Lilyanne umówiła się pierwszy raz z Guardiolą jedynie po to, by zyskać święty spokój. Miała nadzieję, że mężczyzna mogący być praktycznie jej ojcem – jak później się dowiedziała, jego córki są odeń niewiele młodsze – odpuści, zobaczywszy, jak okropną jest towarzyszką. Ale on był wybitnie wytrwały i tak cholernie opiekuńczy, Lilyanne zaś z czasem zaczęła się skutecznie oszukiwać, iż właśnie tego potrzebuje.
No i utknęła w związku, z czasem nawet zamieszkała ze swoim chłopakiem w pełni świadoma, iż ten łatwo nie odpuści i pewnego dnia uczyni ją swoją żoną. A ona nie planuje nawet próbować odmawiać, gdy tylko Pep zapyta.
– Andreu – mruczy cicho dziewczyna, on zaś natychmiast wybudza się ze snu, drzemki, czy czegokolwiek w tym typie.
– Tak, Lilyanne?
– Łamię się, Andreu – szepcze. – Śni mi się co noc, co noc płonie, a ja jestem bezsilna, stoję tak daleko od niego i nie mogę nic zrobić. Czuję, jakbym sama była ogarnięta przez płomienie, ale wcale nie płonę wraz z nim. To jedynie wewnętrzny ból, bo mojemu ciału nic się nie dzieje. Niekiedy wolałabym spłonąć, niż bezustannie znajdować się w piekle, Andreu. Łamię się, bo Pep już zauważa, że wcale nie jest okej, że wcale nie czuję się tak dobrze, jak wszystkich zapewniam. Ty i ja wiedzieliśmy od początku, iż nie powinnam tak naprawdę odstawiać prochów, iż jeszcze nie teraz, ale nie miałam wyboru.
– Wciąż go słyszysz?
– Pojawia się rzadziej, tylko raz na jakiś czas. Ale wciąż jest, nie chce odejść. Właściwie, on jest mniejszym problemem, Andreu.
– Pep? – dziwi się Fontás. Guardiola jako problem wydaje być opcją co najmniej niedorzeczną. Lilyanne śmieje się krótko i bez emocji.
– Josep nigdy nie był problemem. To raczej cena, jaką przyszło mi zapłacić za ucieczkę. Mogłam umierać tam każdego dnia, albo pojawić się na drugim końcu świata i owego każdego kolejnego dnia okłamywać samą siebie, że mogę ułożyć swoje życie jeszcze raz. Pep jest tym nowym życiem, a nowe życie nie może być problemem, bez znaczenia, jak bardzo by nas bolało.
Andreu uśmiecha się delikatnie, słysząc kolejny dowód na to, iż Lilyanne przetrwała już naprawdę wiele.
– Więc kto, Lilyanne?
– Zgadnij.
– Miałaś nie chodzić na Barcelonetę nad ranem, obiecałaś mi.
– Andreu – wzdycha ciężko szatynka. – Rozpłakałam się raz, tylko raz. Dwa tygodnie temu zresztą. Bojan w jakimś stopniu mnie rozumie.
– Lilyanne, a wiesz może, jak to się skończy?
Skina głową ze smutnym uśmiechem.
– Źle.


W przeciągu jakiegoś roku znajomości zdarzały się już spięcia. Zdarzały się drobne kłótnie i wyrzucanie sobie największych i najboleśniejszych błędów, do jakich przyznali się tylko przed sobą. Zdarzała się też cisza, dni pozbawione ani jednego słowa, czy nawet spojrzenia. Dni, kiedy Lilyanne zamykała się w przyjaźni z Sergim i Marciem, niwelowała dystans, jaki zwykła utrzymywać wobec Gerarda, a nawet poświęcała swoje wolne chwile na spotkania z Bojanem. Szczególnie z nim Lilyanne łączyła bardzo pokręcona relacja, coś będące z jednej strony przyjaźnią, z drugiej głębszą więzią emocjonalną, a z trzeciej niekiedy nawet zakrawające o łzy, żal i nienawiść. Ani ona, ani Bojan nie potrafili tego pojąć, więc co miał począć biedny Andreu?
To on znosił dzielnie te gorsze dni Lilyanne i to on dzielnie podnosił ją na duchu. On też zawsze jako pierwszy przepraszał, bowiem nie umiał już na dłuższą metę wytrzymać bez swojej drogiej, małej przyjaciółki.
W przeciągu jakiegoś roku znajomości na linii Fontás-Kalupa spięć było naprawdę sporo, ale zawsze wychodzili z tego obronną ręką. Nawet jeśli problem leżał wewnątrz Lilyanne i dotyczył jej przeszłości oraz tego, iż całkowicie nie walczyła o przyszłość. Nie dało się z nią walczyć, a tym bardziej wygrać. Lilyanne, kiedy już się uparła przy czymś, była niewzruszona jak skała.
A potem płakała w ramionach Andreu, bo Bojan po raz kolejny łamał ją niewinnymi słowami. Słowa te były po prostu prawdą i dlatego tak bardzo bolały. Uzależniały lepiej od antydepresantów, choć było to uzależnienie o wiele bardziej destrukcyjne.
Lilyanne przestawała zachowywać się logicznie. Goniła coś; sama nie wiedziała chyba nawet co takiego. Biegła przed siebie, na ślepo, potykając się raz po raz tylko po to, ażeby w ostatniej chwili zawsze łapał ją Andreu. A potem kłócili się, bo on doskonale wiedział, jak to wszystko się skończy. I „źle” było naprawdę ogromnym niedopowiedzeniem.
– Lilyanne, błagam cię na kolanach, musisz przestać.
Ona uśmiecha się gorzko, ściskając dłoń Andreu.
– Chciałabym.
– Więc nie ma prostszej rzeczy.
– Nie chodzę już na Barcelonetę od dawna. Nie odzywam się do niego. Nie dałam znaku po meczu z Realem, po żadnym z meczy z Realem. A jednak dwa dni później znalazł mnie krążącą po Barri Gòtic. I wcale mnie nie szukał, po prostu nie mógł spać.
Andreu Fontás wzdycha jedynie ciężko, przytulając ją do siebie.
– Myślisz, że już pora na śniadanie? Jest siódma, Lilyanne – zmienia subtelnie temat, a przynajmniej tak się pannie Kalupie wydaje. – Powiedz mi, Sergi albo Marc wiedzą? Albo inaczej, ktokolwiek poza mną wie?
– Sergi. Ale nie wydaje mi się, ażeby znał całą prawdę; co najwyżej jej jakąś część. Marcowi lepiej nie mówić niczego, on jest taką iskrą radości, wciąż odrobię naiwną, ale ja nie mam serca mu tego odbierać.
– Ale Sergi nie wie o Indonezji?
– Nikt poza tobą nie wie.
– Ja też nie wiem, Lilyanne – prycha z ironią w głosie, jednak po chwili się reflektuje: – Przepraszam.
Lilyanne skina delikatnie głową.
– Rozumiem. Mogę ci jednak jedynie obiecać, że kiedyś wszystko ci opowiem. Z każdym szczegółem, nie pomijając niczego. Kiedyś, Andreu.
– Kiedyś może nigdy nie nadejść, Lilyanne.
– To nie jest rodzaj kiedyś, które nigdy nie nadejdzie. Nie martw się. Pewnego dnia spłonie we mnie sumienie i wtedy będę mogła ci zrujnować wszystko moją historyjką.
– Więc chcesz wierzyć, że mnie tak chronisz? Niszcząc samą siebie jeszcze bardziej, dusząc w sobie wszystko, chronisz innych?
– O dziwo potrafię jeszcze kochać w choć ten jeden sposób i próbuję nie zniszczyć tych, których kocham. Ciebie, Sergiego, Marca, może nawet Pepa czy Bojana.
– Bojanowi to nie zrobi różnicy, Lilyanne. Pokręcona para dzieciaków na antydepresantach, właśnie tym z każdym dniem coraz bardziej się stajecie.
– Andreu, och, Andreu… – wzdycha ona ciężko, opierając głowę o jego ramię. – Ty nie rozumiesz, mój przyjacielu.
– Wytłumacz mi.
Kolejne ciężkie westchnięcie.
– Bojan i ja to jest takie bardzo… dziwne, Andreu. Tak, dziwne to odpowiednie słowo. My wcale się nie szukamy, a jednak za każdym razem się odnajdujemy. Trafiamy na siebie w najmniej oczekiwanych miejscach, w chwilach, kiedy potrzebujemy się najmocniej. Razem próbujemy walczyć z prochami, z załamaniami, z chwilami słabości. I próbujemy nikomu się do tego nie przyznawać, bo to takie upokarzające. Może masz rację, może jest z nas pokręcona para dzieciaków na antydepresantach, których nie bierzemy. Może musimy mieć siebie nawzajem w ten pojebany sposób, żeby przetrwać. Może Bojan musi mnie kochać do tego stopnia, że aż boli. Nas oboje to boli. Boli jego, kiedy jestem tuż obok, i boli mnie, kiedy pozwalam mu po raz kolejny na coś więcej, na coś, co daje obłudną nadzieję. Może problem leży we mnie, masz rację. Może nie powinnam wychodzić z domu, bo wiem, że nawet jeśli postanowię nie spotkać Bojana, on i tak mnie znajdzie, wcale mnie nie szukając. Spójrz, przestałam chodzić na Barcelonetę po tym razie, kiedy rozłożył mnie na łopatki niewinnymi słowami. A i tak na siebie trafiliśmy. Zawsze trafiamy. Oboje idziemy przed siebie, ażeby w odpowiedniej chwili spotkać się na rogu którejś z ulic. Nigdy się nie umawiamy, zawsze to jest inne miejsce. I zawsze w ostateczności się odnajdujemy. Teraz rozumiesz, Andreu?
Fontás delikatnie skina głową z bardzo smutnym uśmiechem człowieka, który zaczyna pojmować, jak wiele jest do przegrania w tej pozornie nieznacznej grze i jak wiele już stracił. Albo straciła Lilyanne, dla której Bojan, ów lekko niezrównoważony, zawsze odrobinę przygaszony i walczący z własnymi, niezrozumiałymi dla wszystkich demonami Bojan, jest idealnym partnerem.
– Prawie.
– Czego nie rozumiesz?
– Dlaczego nadal jesteś z Pepem, Lilyanne? Dlaczego po prostu nie odejdziesz? Ja czy Sergi się tobą zaopiekujemy, ale naszym wspólnym zdaniem to nie ma za grosz sensu. Męczysz się z Pepem.
– Któregoś dnia przyjdzie do domu z pierścionkiem, a ja nie odmówię.
– Właśnie tego obawiam się najbardziej, Lilyanne.                  
– A mam jakiś inny wybór, Andreu? Nie mam, naprawdę nie mam. Nie można cierpieć bardziej ode mnie, więc jak mogłoby mnie to jeszcze mocniej zaboleć?
Andreu może jedynie musnąć ustami skroń Indonezyjki i uśmiechnąć się najsmutniejszym uśmiechem na świecie. Oczy Lilyanne nie lśnią niczym.


Tak bardzo chciałbym ci pomóc, nim będzie za późno, Lilyanne.


Możliwe, iż Gerard Delofeu wcale nie budzi się każdego poranka około czwartej trzydzieści bez powodu. Możliwe, iż jego organizm ma w przerywaniu sobie zasłużonego odpoczynku jakiś cel, który co prawda zna tylko on sam.
Cel prawdopodobnie zwie się Lilyanne Kalupa, jest dziewczyną trenera pierwszego zespołu Barçy i każdego poranka około czwartej trzydzieści pojawia się pod oknami jego sypialni, a właściwie po drugiej stronie ulicy oparta o kamienicę, zaś jej dłoń spleciona jest zawsze z placami Bojana Krkića. Mają oboje zamknięte oczy, chyba milczą. Po prostu stoją razem oparci o zimny mur budynku, a wschodzące słońce powoli rozlewa się po ich smutnych twarzach. Nie raz Gerard miał ochotę zapytać któreś z nich bardziej Lilyanne niż Bojana, który na jakiś dziwny sposób go przerażał tym pustym spojrzeniem i posiadaniem Lilyanne – o te noce, jednakże w ostateczności miał problem z wyduszeniem z siebie słowa, z niepokazaniem po sobie, jak ona nań działa, nawet nie wspominając o konstruktywnej rozmowie.
Lilyanne raczej nie zdaje sobie nawet podświadomie sprawy z uczuć żywionych doń przez młodego, naiwnego chłopaczka, który dopiero wkracza w świat wielkiej piłki, a jedyne, co na nim ciąży, to tytuł ogromnego talentu z wielkiej La Masii. Nigdy sobie nie zdawała, tak doskonale ta cicha fascynacja egzotyczną pięknością jest ukryta za nieśmiałymi uśmiechami i niepewnością władającą nad zaledwie siedemnastoletnim chłopaczkiem. Cholernie utalentowanym dzieciakiem z wielkimi perspektywami i szansą na naprawdę wspaniałe życie. Na pewno bez Lilyanne.
Gerard Deulofeu każdego dnia na nowo, w coraz bardziej bolesny sposób uświadamia sobie, iż ta dziewczyna na pewno nie jest jego przeznaczeniem, i każdego dnia na nowo coraz mocniej jej pragnie. Obserwuje jej życie, z trudem maskuje palącą go od wewnątrz miłość i udaje, iż wcale jako jedyny nie zna prawdziwego wymiaru relacji Krkić-Kalupa. Oszukuje samego siebie, że wcale nie zauważa tych kilku razy, gdy Bojan odważa się przygwoździć ją do ściany budynku, odciąć wszystkie drogi ucieczki, a następnie całować pośród promieni budzącego się słońca. Oszukuje się również, że po żadnym z tych razów Lilyanne nie pojawia się w Ciutat Esportiva smutna, a w oczach ma resztki łez, o jakich nie potrafi powiedzieć nikomu.
Nawet Andreu nie wygląda na takiego, który wie. A może tym bardziej Andreu, tym bardziej Sergi czy Marc – jedyne trzy osoby, którym podobno ufa bezgranicznie.
No chyba jednak nie.
Gerardowi to wydaje się co najmniej pokręcone, jednak jest ostatnią osobą, która może jeszcze łudzić się, iż pozna prawdę. Poza tym kocha Lilyanne irracjonalnie i beznadziejnie, więc tak naprawdę prawdy nie chce znać. Przeczuwa intuicyjnie, iż jest ona naprawdę bolesna, zaś i bez niej uczucia wobec uciekinierki z drugiego końca świata bolą w sposób nieznośny i kurewsko mocny.
Każdy w pewnej chwili swojego życia ma potrzebę kochać tak, ażeby bolało. Masochistyczne pragnienie bólu, dziwna radość z kolejnych sztyletów wbijających się w serce i zawsze złe zakończenie. Każdy w pewnej chwili swojego życia kocha zdecydowanie za mocno, kocha jednostronnie, naiwnie i bezwarunkowo. Ale też kocha bez wzajemności i bez nadziei na coś ponad przypadkowy uśmiech najważniejszej osoby w jego życiu.
Tak właśnie Gerard Deulofeu kocha Lilyanne. Naiwnie, głupio, bezcelowo i w całkowitej tajemnicy. Być może tylko święta trójca dookoła Lilyanne ma jakieś blade – bardzo, bardzo, bardzo blade – pojęcie na temat owego uczucia, lecz nawet tego nie można być pewnym. Być może wiedzą, ale „być może” to takie dwa piękne wyrazy, które o niczym nie świadczą. To jedynie przypuszczenia, to jedynie małe marzenia.
Być może dla Lilyanne te poranki z Bojanem znaczą o wiele więcej, niż ktokolwiek może podejrzewać. Być może Lilyanne i Bojan to coś więcej, coś, o czym się nie mówi, czego nawet nie można dopuścić do siebie choćby w myślach. Bardzo prawdopodobne, że nawet Andreu, Sergi i Marc nie zdają sobie z niczego sprawy, nie wiedzą, jak daleko zabrnęła relacja Krkić-Kalupa. Możliwe, iż nigdy mają tego nie wiedzieć. Nikt nie ma tego wiedzieć, Gerard zaś doskonale się maskuje.
Prawie. Płacząca Lilyanne to niby tak częsty widok pod jego oknami – zawsze wtedy Bojan mocno ją tuli, ona zaś wciska nos w zagłębienie jego szyi i szlocha – a jednak ciężko z tym Deulofeu przejść na porządek dzienny.
Nawet jeśli na treningu po kolejnym łzawym poranku niczego po niej nie widać. Wszystko maskuje pięknym uśmiechem. Wszystko poza martwym spojrzeniem kobiety, która więcej stracić już nie może.
W głębi serca Gerard nawet nie chce wiedzieć, co takiego musiała przejść, żeby w wieku jakiś dwudziestu lat – może dwudziestu paru – jej oczy były już martwe, pełne zgliszczy.
Biedna, mała Lilyanne, która znów siedzi na murawie – co z tego, że w samym kole środkowym, a dookoła niej druga drużyna wielkiej Barçy próbuje trenować – i rozdaje na prawo i lewo swoje piękne, trochę udawane uśmiechy. Zresztą, Sergi siedzi obok niej i bardzo zadowolony coś szepcze. Gerard może już na ślepo obstawiać, iż za chwilę do magicznego duetu dołączy Marc, ażeby Lilyanne wybuchła melodyjnym śmiechem na któryś z jego głupiutkich żartów, zaś Andreu będzie cały trening trzymał się z boku.
I nie, Lilyanne wcale a wcale raz na jakiś czas nie ucieka wzrokiem w stronę boiska, na którym trenuje pierwsza drużyna. Że niby szuka wzrokiem Pepa. Też coś. Mistrzyni kłamania i udawania, że nie spędziła kolejnego poranka przyciśnięta do ściany budynku naprzeciw okien sypialni Geriego z odciętymi wszystkim drogami ucieczki.
Nie, wcale, nic ją przecież z Bojanem nie łączy. I tylko ona, Bojan oraz Geri wiedzą, jak wielkie jest to kłamstwo. Na pewno zaś nie wie o tym Pep, biedny, naiwny i zakochany weń po uszy Pep. Lilyanne jest wobec niego najokrutniejszą istotą na świecie, bowiem na pewno go nie kocha. Oczywiście, złożoność natury tej dziewczyny jest niekwestionowalna, podobnie jak to, iż nikt, kto nie przeżył swojej osobistej tragedii, nie bierze antydepresantów.
Nikt nigdy nie wiedział, jak to dokładnie było z Bojanem i jego pociągiem do owych prochów, jednak Lilyanne na pewno ma za sobą swój mały dramat. Inaczej nie miałaby oczu wypełnionych pustką. Martwą, pozbawioną wszystkiego, co mogłoby świadczyć o jakichkolwiek porywach serca, pustką.
A Gerarda Deulofeu wszyscy wciąż i wciąż mają za naiwniaka nieświadomego otaczającego go świata. Dobry żart.
– Geri, tylko się nie wywróć – radzi ze śmiechem Sergi, jakby chciał dać tym mu mały sygnał na temat swej wiedzy dotyczącej uczuć Delofeu do panny Kalupy.
– A co ty wiesz – mamrocze pod nosem, jednak starszy kolega tego nie słyszy. I dobrze, taki był zamiar. Głośniej dodaje: – Nie mam zamiaru. Uśmiecha mi się na dobre wkleić w ten skład, a nie wracać do młodszych drużyn.
– Wcale ci się nie dziwię. Ale wiesz, o czym mówię – prycha z pozorowanym śmiechem. Doskonały aktor, kto jednak by powiedział, iż tak świetnie udawać nauczył się jedynie dla Lilyanne?
– Nie wiem, o czym mówisz – wypiera się w żywe oczy. Sergi jeszcze raz śmieje się krótko.
– Jak chcesz. Zostaw ją samą sobie, i bez ciebie ma bałagan w życiu – radzi życzliwie, po czym odbiega do swojego najlepsze przyjaciela. Lilyanne siedzi sama, uśmiecha się tym swoim najsmutniejszym uśmiechem świata i patrzy w dal. Boisko obok biega pierwszy skład Barcelony, zaś Bojan Krkić i Pep Guardiola szukają jej wzrokiem raz po raz, udając, iż wcale tego nie robią.


Jesteś najwspanialszą i najboleśniejszą rzeczą, jaka mogła nam się przydarzyć, Lilyanne.


– Lilyanne, skarbie, no weź się uśmiechnij!
Lilyanne niechętnie wygina usta w łuk, żeby tylko Marcowi nie wydać się ani trochę smutną. Przy nim nie może sobie na to pozwolić.
– Prosiłem o uśmiech, a nie o uśmiecho-grymas – przewraca oczami Muniesa, obejmując ją radośnie ramieniem. – Ale to nic, opowiem ci dowcip!
– Mam się bać? – pyta z lekką rezerwą w spojrzeniu.
– Ależ nie masz czego – odpiera jej towarzysz. – A teraz słuchaj. Do księgarni przychodzi kibic Realu i mówi: Poproszę książkę „Real Madryt zwycięzcą Ligi Mistrzów.” A na to babka z obsługi: „Prehistoria piętro wyżej” – wybucha śmiechem, choć tak naprawdę żart jest kompletnie oklepany i taki… suchy. Lilyanne jednak, chyba głównie z uprzejmości, wtóruje mu. Poza tym Marca nie można rozczarować, nie można pokazać mu, iż wcale nie ma się humoru na żarty. Marc nie jest kimś, kto ją kryje, kto jest świadom jej cierpienia i nienawiści wobec świata.
Marc Muniesa to płomień radości. Płonie w nieskończoności pośród uśmiechów i chęci pokazania światu, iż zawsze gdzieś pośrodku pustki i niewiedzy znajdzie się jakiś sens, jakiś rodzaj celu, choćby najmniejsza motywacja.
Marc jest sensem, jest uśmiechem Losu i ostatnią nadzieją. To on budzi uśmiech i to on musi być chroniony przed prawdą najbardziej.
– No już, już, daj Lilyanne spokój – Sergi obejmuje przyjaciela ramieniem, mrugając porozumiewawczo do dziewczyny stojącej naprzeciw nich. Ona uśmiecha się w ten doskonale zagrany, podobno bardzo szczery sposób, pod którym idealnie maskuje oszustwo. Jakby wcale nie czuła, iż to wszystko traci dlań coraz szybciej sens, a wewnętrzny ogień z każdym dniem trawi ją coraz bardziej. Wydaje się, jakoby zaczynała godzić się z brakiem prochów, z wieczną śmiercią swego serca i beznadzieją swojego życia. Jakoby zaczynała odzyskiwać duszę i wszystką nadzieję.
Nic bardziej mylnego, drogi świecie.
Jednak Marc Muniesa należy do tej grupy, która musi pozostać karmiona złudzeniami przez resztę swojego życia.
Po prostu nie może się dowiedzieć, że wcale nie jest tak kolorowo i banalnie prosto, jak wszyscy mu powtarzają.
Nie można zabić ostatniego powiewu radości gdzieś pomiędzy nieustającymi płomieniami obejmującymi powoli całe życie pewnej ciemnowłosej uciekinierki.


To nie miało wcale się tak ułożyć. Marc Muniesa według pierwotnego planu wcale miał nie spostrzec w Lilyanne niemego błagania o oddanie jej choć odrobiny utraconej radości. Wydawała się na pierwszy rzut oka po prostu nieszczęśliwa. Wydawała się wcale nie być kimś, kto utracił wszystko – o tym jednak Marc nie dowiedział się nigdy. Podobnie jak nigdy nie domyślił się, że Lilyanne w jego towarzystwie doskonale grała, choć zawsze miała go za wspaniałego przyjaciela.
Marc miał całkiem fajne życie, nim pojawiła się Lilyanne. Miał uroczą grupkę kumpli do wychodzenia na imprezy, miał futbol i zawodowy kontrakt w najpotężniejszym klubie świata w tamtej chwili. Miewał nawet treningi w pierwszej drużynie i wierzył, iż pewnego pięknego dnia na dobre się do owego towarzystwa przebije. Był młody, miał nadzieję, dużo złudzeń i niełatwą do utracenia wiarę.
To rzeczywiście mogło się nawet udać. Gdzieś pośród marzeń miał również dużo talentu i uporu, więc dlaczego miałoby się nie udać?
Radosny chłopak, dla którego nie było rzeczy niemożliwych, który żył dla i z futbolu i który na pewno nie chciałby tego zmienić. Miał może nawet cząstkową świadomość, iż wygrał los na loterii.
Być może.
A potem zobaczył Lilyanne. Andreu ją przyprowadził i przedstawił wszystkim, zaś smutny uśmiech tajemniczej dziewczyny Pepa Guardioli – mogłaby być jego córką, wszyscy dookoła byli tego świadomi – obudził w nim jakiś niezrozumiały instynkt. Chyba poczuł, iż potrafi sprawić, by uśmiechała się w sposób o wiele radośniejszy.
Sam już nie wie, czy tak naprawdę on spostrzegł ją pierwszy, czy był to jednak Sergi. Jednak na pewno obaj bez słów, przy pomocy zaledwie jednego spojrzenia doskonale się dogadali. Wiedzieli, iż niespiesznie wydrą Lilyanne z ramion Fontása, ażeby każdego następnego dnia próbować przywrócić jej oczom utracony blask, a uśmiechowi zagubioną radość. Trzeba było uczynić ją szczęśliwą, zaś Pep tego nie potrafił.
Dopiero o wiele, wiele później Marc Muniesa dowiedział się, iż jego mała przyjaciółka, którą zabierał wszędzie i nigdzie, z którą pałętał się po całej Katalonii i oglądał każdy spektakl w teatrze Liceo, bezustannie ciągnęła na antydepresantach. Magiczna mieszanka proszków pozwalała jej się śmiać i udawać przed Pepem, iż naprawdę jest szczęśliwa.
Wcale nie była.
Potem jednak powoli zaczęła ograniczać proszki, a uśmiech wcale nie bladł. Zdrowiała, Marc uparcie w to wierzył i bardzo mocno razem świętowali, kiedy rzuciła już na dobre.
Nigdy by nie podejrzewał, iż jego mała, cudowna Lilyanne, iż jego Lilyanne, która nie potrafiła nawet odejść od Pepa, choć sama nie była najszczęśliwsza w tym związku, jednak cały czas okłamywałaby go.
A jednak. Jak ten świat potrafi być mylący. Jak przyjaciele potrafią kłamać. Jak to wszystko potrafi boleć.
Widok Sergiego schylonego nad Lilyanne nie powinien być dla Marca czymś dziwnym. Nawet po treningu, który zakończył się jakieś dziesięć minut temu. W końcu Lilyanne w Ciutat Esportiva jest stałym gościem i pewnie czeka na swojego chłopaka, a że siedzi przy tym w rogu jednego z boisk – bywa i tak.
Dziwne jest jednak to, iż na pewno się nie uśmiecha. I na pewno nie wygląda na osobę szczęśliwą. W istocie, po policzkach Lilyanne spływa kilka łez. Sergi szepcze coś w jej stronę, Marc jednak nie jest w stanie tego dosłyszeć. Stoi daleko, oni zaś są za bardzo zajęci sobą, by go dostrzec.
A potem Lilyanne Kalupa, jego najcudowniejsza Lilyanne, z którą spróbował chyba każdego wina w całym regionie i był na każdym przedstawieniu w Liceo w przeciągu ostatniego roku, wypowiada te słowa. Te najtrudniejsze i najboleśniejsze słowa na świecie.
– Marc nie wie. Nie może się dowiedzieć, Sergi. Są rzeczy, o których nie powinniśmy mówić tym, których kochamy.
– Mi i Andreu powiedziałaś.
– Wy to inna sprawa. Wy wiecie od zawsze, że coś było. Marc nigdy nie wiedział. Łatwiej jest go oszukiwać, kiedy robi się to od samego początku.
– Nie popieram tego.
– Nie robisz niczego, by mi przeszkodzić. Są ważni i ważniejsi, Sergi. Są tacy, którzy nie udźwigną pewnego ciężaru.
– Bojan udźwignie? I nie mów nic, przecież ja wiem. Widzę was razem często. Widzę, jak na ciebie patrzy. I widzę, jak bardzo cię potrzebuje.
I właśnie w tej chwili Marc Muniesa zaczyna rozumieć. Na przykład to, iż Lilyanne jest wszystkim tym, czego nie powinien był wpuszczać do swojego życia. Albo że wszystko się kiedyś kończy, zaś kłamstwa wcale nie przychodzą ludziom z trudnością i nie widać ich po nich.
A przecież kto mógł podejrzewać, iż ta wspaniała przyjaźń okaże się jedynie kłamstwem, zaś ostatnia kropla naiwnej radości utonie w bezkresnym morzu rozpaczy?


Jesteś najlepszym i najgorszym, co mogło nam się przydarzyć, Lilyanne.


Nie można przewidzieć wszystkiego.
Tak to już bywa, że nie ma na to absolutnych szans.
Tak to już bywa, że życie lubi nas zaskakiwać. Nie da się z tym walczyć, nie wspominając nawet o zwyciężaniu. To wszystko, co kieruje naszymi losami, kocha się w przypadkach, zbieżnościach i zbiegach okoliczności. Uwielbia nam utrudniać, być sprawcą wszystkich upadków i potknięć. Uwielbia również je oglądać, rozkoszuje się nimi i planuje już następne.
Nie można przewidzieć wszystkiego, tym bardziej przypadkowego spotkania, które przerodzi się w najlepszą i najgorszą rzecz – zaraz po prochach, choć niekiedy nawet przed nimi – jaka mogła mu się kiedykolwiek przydarzyć. Innymi słowy – Lilyanne Kalupę i jej puste oczy barwy wypalonego węgla. Biorący prochy zawsze pozna biorącego prochy. Widział w niej kogoś do siebie podobnego i to nowe uczucie było euforyczne i tak bardzo niespodziewane. Nigdy wcześniej nie spotkał osoby będącej w stanie zrozumieć choć ułamek jego cierpiącej duszy.
Lilyanne była darem niebios. Bojan Krkić zaś był człowiekiem udręczonym, pełnym lęków, bardzo autodestrukcyjnym i skłonnym do popadania w stany depresyjne. Miał swoje tajemnicze demony, które nie chciały opuścić go choć na kilka chwil. Demony dla innych niepojęte, demony z piekła rodem palące duszę młodego chłopaka.
W sumie kogo dziwiło, że Bojan od zawsze żył w zgodzie z antydepresantami, lekami przeciwlękowymi i cała gamą psychotropów. Nic jednak nie było w stanie uleczyć jego umysłu, prochy zawsze przestawały w końcu działać, a demony zostawały.
W pustych oczach Lilyanne Bojan widział cień zrozumienia. Nie znał jej, a ona nie znała jego, ale wiedzieli. Pozna swój swego i tyle.
To było takie przewidywalne, że w pewnej chwili przyjaźń przestanie Bojanowi wystarczać. Inaczej być nie mogło i w istocie nie było. Przy takim podobieństwie, przy tak niespotykanym zrozumieniu nie mógł nie pokochać Lilyanne. I nawet nie interesował go Pep; miał w głębokim poważaniu etykietkę dziewczyny trenera i brakowało mu skrupułów, ponieważ poznał tę jedyną na świecie kobietę, którą musiał, po prostu musiał, mieć.
Być może kochał Lilyanne w swój specyficzny, chory sposób. Być może potrzebował jej za mocno i dławił się chwilami bez niej. Nie panował nad emocjami, a Los z premedytacją stawiał na jego drodze Lilyanne. Te nocne spacery, gdy uciekał przed bezsennością i przerażającymi marami , zawsze doprowadzały go do niej, do drobnego dziewczęcia o oczach pozbawionych ognia. Ale ona nigdy nie mówiła o tym, co ją zrujnowało. Być może wciąż się tego obawiała lub nie było odpowiednich słów.
Niekiedy nawet łudził się, że Lilyanne też go kocha. Niedoczekanie. Bojan może sobie kochać Lilyanne mocno aż do bólu, ale Lilyanne nigdy nie pokocha Bojana. W jej oczach to po prostu widać, choć nikt nie umie tego spostrzec. Nikt poza nim.
Miłość do egzotycznej uciekinierki jest jednak wyjątkowa. Silna, bezkresna, już dawno przestała błagać o wzajemność. Daje nadzieję i odrobinę szczęścia, taką niewielką szansę na kilka chwil normalności. Tak ciężko jest tańczyć z diabłem na plecach.
Dla Lilyanne rzucił nawet prochy. Chciała odciąć się od psychotropów, więc postanowił pójść jej śladem, ażeby tylko nie czuła się samotna. Nie powinien był jednak tego robić – od razu wszystkie tłumione demony się wybudziły i postanowiły pomścić utracone dni. Bojan przestał spać, nauczył się żyć na kofeinie i kilkuminutowych drzemkach, chodzić nocami po mieście i obserwować wschody słońca, trzymając za rękę płaczącą Lilyanne opartą o mur budynku tuż przy Plaça de Catalunya.
Biedna, mała Lilyanne i jej prywatna tajemnica ukryta tam, gdzie nie patrzy nikt.
Biedna, mała Lilyanne panicznie szukająca jego ust. Prawie nie widzi przez łzy płynące strumieniami po policzkach, a słowa są milczeniem. Bezgłośne „Zabierz mnie stąd” rozbrzmiewa przerażeniem i ciszą – rzeczami tak naturalnymi dla Lilyanne i Bojana, tak doskonale im znanymi.
Och, pozna swój swego.
Łzy Lilyanne wsiąkają w jego koszulkę powoli, niespiesznie ją moczą, a jej żal wlewa się w jego serce. Do kompletnego szaleństwa nie brakuje już niczego. Dwójka pokręconych dzieciaków po antydepresantach, łzy, wschód słońca, poszukiwania bezpieczeństwa i tragiczna opowieść bez słów.
Bojan Krkić podskórnie czuł, że kiedyś oszaleje. Jednakże nigdy nie podejrzewał, iż będzie miał wtedy zaledwie dwadzieścia lat oraz kobietę, która ucieka i wraca, patrząc zawsze jedynie w stronę przeszłości i wschodu. A na pewno nie miał już pojęcia, iż powodem jego szaleństwa będzie właśnie ta kobieta, Lilyanne Kalupa, o którą będzie walczył każdą resztką sił, najmniejszą odrobiną.
Jego szaleństwo.
I jej również.
Oboje pośród tego, pośród odmętów świata w kawałkach, płomieni uczuć i złamanego milczenia.
Lilyanne i Bojan w swoim szaleństwie.
Nikt nawet nie wątpi, że skończy się to tragicznie.
– Lil – szepcze piłkarz, po raz kolejny skradając kilka pocałunków z jej warg. – Lil, proszę, przestań.
– Chciałabym, ażeby zaczął padać deszcz. Uwielbiam deszcz, Bojan. On gasi ogień, a ja płonę. Bezustannie, wiecznym ogniem razem z nimi. Wciąż i wciąż umieram, a jednak żyję.
– Lil…
– Ciii – przerywa mu szybko. – Dlatego właśnie to jest mój sekret, nie mogę go nikomu zdradzić. Ja płonę, ale inni nie powinni. Chronię ich ciszą.
– Mnie to bez różnicy – prycha Krkić.
– Nie powinieneś tak mówić – odburkuje smutno.
– Oboje mamy swoje demony, Lil. Oboje płoniemy, a możemy płonąć we dwoje.
Lilyanne milczy, zapłakawszy ciszą i smutkiem.
– To szaleństwo.
I kolejny pocałunek skradziony z jej warg. Jak zawsze odwzajemniony, jednakże smakujący bólem, żalem i słabością. Oraz ogniem, wszechpanującymi płomieniami najtragiczniejszej historii jej smutku.
Nasze szaleństwo.


Prawdopodobnie Nadzieja jest najtańszą z kurew. Prawdopodobnie nieszkodliwą, choć narkotyczną. Prawdopodobnie ma też swoją ludzką formę. Drobną szatynkę o ciemnych oczach i braku celu. Innymi słowy – małą Lilyanne śpiącą w jasnej pościeli ze spokojem wymalowanym na twarzy. Małą, a jednak wcale nie niewinną Lilyanne, nagą, ze śladami łez na policzkach.
Wspaniała dziewczyna Pepa Guardioli śpiąca teraz w łóżku Bojana Krkića po jednej z tych nocy, kiedy spacerowanie świtem po Barcelonie nie kończy się śniadaniem u Fontása. Jednej z tych nocy, kiedy brakuje magii psychotropów, a nerwowe ruchy, szybkie pocałunki, kilka przypadkowych czułości, może odrobina uczuć próbują odgonić lęki i demony. Jednej z tych nocy, kiedy tylko we dwoje mogą poradzić sobie ze swoim strachem.
A potem są ciche poranki pełne uciekającej Lilyanne i cierpiącego ponownie i ponownie Bojana tonącego w wariackiej miłości.
– Cześć – mamrocze Lilyanne jeszcze z łóżka, mrużąc oczy. – Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– Czasami nie umiem inaczej. Lil…
– Nie mów tego – zabrania kategorycznie, szczelnie okrywając się kołdrą.
– Przecież nie powiem. Chciałem powiedzieć coś innego.
– Przecież wiem – prycha ona. – Chciałeś powiedzieć, że mnie w sumie nie ma, że pojawiam się i znikam, a ty zawsze czekasz coraz i jesteś bardziej zmęczony. A teraz jeszcze cierpisz, bo znasz prawdę. Znam cię, Bojan – uśmiecha się smutno, nie odrywając oczu odbijających jedynie ogień od sylwetki opartej o futrynę drzwi. – Znam cię o wiele lepiej, aniżeli ci się wydaje. A ty znasz mnie i wiesz, że są rzeczy, których nie mogę ci dać. Płonę, Bojan, ale wciąż nie mogę się spalić. Mam swoje demony, których nigdy nie powinieneś poznać.
– Po prostu zacznij być. Nie bywaj już, Lil. Trwaj ze mną, przecież wiesz, że tylko razem pokonamy wszystko.
– Antydepresanty, leki przeciwlękowe, proszki nasenne, bezsenność, ogień, cały strach i demony? – wylicza z kpiąca nutką. – Możesz podać mi ubrania, proszę?
Bojan śmieje się krótko i gorzko.
– Tyle razy i zawsze prosisz, żebym podał ci ciuchy.
– To zawsze nie powinno mieć wcale miejsca – odpiera Lilyanne z nutką niezadowolenia.
– Po trzecim razie przestałem słuchać.
Lilyanne wzdycha ciężko.
– Bojan, proszę, nie utrudniaj. Pozwól mi się ubrać i uciec. Muszę porozmawiać z Andreu lub Sergim.
– A Marc nigdy się nie dowie – mamrocze pod nosem z ironią.
– Nie może. Ani on, ani Pep. Już za wiele osób niszczę. Ty, Andreu i Sergi to o trzech za wielu. Nikt nie powinien wiedzieć, wtedy byłoby to o wiele prostsze – odpiera, bardzo cicho wymawiając ostatnie zdanie, przy zakładaniu bluzki. Bojan zatrzymuje ją w drzwiach, mocno do siebie przytulając. Nie protestuje.
– Pozwól się uratować, Lil.
Już na to za późno.
A potem znika.


Kiedy ty jeszcze nie spłonęłaś, Lilyanne.


Widzisz, Lilyanne, jesteś beznadziejna. Niszczysz ludzi swoim ogniem, sprawiasz, że płoną z tobą. Jesteś tak bardzo destrukcyjna, tak bardzo pozbawiona logiki. Chcesz ich chronić, a jednak ulegasz. Podpalasz ich swoim bezkresnym ogniem.
Powinnaś już dawno spłonąć. Też bym tego chciała. Albo uciec, Lilyanne. Spakować swoje czarne suknie i wyjechać w nieznane. I uciekać, uciekać wciąż i wciąż przed siebie, na ślepo, nie oglądając się za siebie, zawsze w symbiotycznym związku z ogniem. Tak wiele razy kupowałam już bilet na najbliższy pociąg. Do Biarritz, Badajoz, Málagi, Wiednia, Nicei, Faro… Sporo ich uzbierałaś na dnie szuflady szafki nocnej, Lilyanne. Dziesiątki biletów do kolejnego życia, zawsze niewykorzystanych. Nie mogę odejść. Mam tutaj poukładane sytuacje i ogrom przyjaciół. Albo ludzi nie do porzucenia. Ah, Andreu, Sergi, Marc, Pep, Bojan? To skomplikowane, głosie. Daj mi dziś już spokój, i bez tego cierpię.
Lilyanne płonie bezustannie, ponieważ tamtego tragicznego dnia Tutti nie uciekł. Obserwowała, jak płomienie połykają jego sylwetkę i prawie fizycznie to czuła. A potem pojawiła się pośród popiołu ze spalonym sercem i nieustającym każdej nocy koszmarem pożaru. Po jej życiu nie pozostało nic, nikt się nie uratował. Tylko ona.
Przerażona, obarczona demonami z płomieni i dymu, uciekająca na zachód, byleby jak najdalej od Indonezji, od popiołu i zakłamanych, pustych grobów. Mała, biedna Lilyanne tak daleko od wspomnień i tlącego się resztkami żaru serca.
Mała, biedna Lilyanne w barcelońskiej restauracji spotkała swoje nowe życie w ciele sympatycznego, starszego o te kilkanaście lat Pepa Guardioli, który zapragnął się nią zaopiekować. A ty nie miałaś siły walczyć, droga Lilyanne. Poddałaś się, oddałaś swoje ciało, zgodziłaś się z nim zamieszkać i żyć na jego utrzymaniu, bo Pep tego chciał. Zostawiłam sobie prochy i wizyty u lekarzy. Bo Pep uważał, że tak będzie dla mnie lepiej.
Z mglistym pojęciem o depresji i lękach Lilyanne Josep Guardiola decydował, a ona nie oponowała. Nie było sensu. Miała zgodę na leki, a one ułatwiały życie. Było znośnie płonąć mniej, nie wiedzieć Tuttiego w ogniu każdej nocy i bać się.
Nietrudno było załamać się w obliczu tego pustego, granego życia zajętego tworzeniem pozorów i kłamstw. Nietrudno było nie pokochać psychotropów.
Trudno jednak być tobą. Och, przechodzimy do komplementów. Doceniam, dziękuję, daj mi spać. Proszę.
Jednakże tej nocy nie jest dane Lilyanne Kalupie choćby zmrużyć oczu. Diament ciąży na duszy, a ciche przyzwolenie Lilyanne to jedynie objaw bezsilności.
„Któregoś dnia przyjdzie do domu z pierścionkiem, a ja nie odmówię.” Pewien dzień nadszedł. A ja nie odmówiłam. Zostaniesz panią Guardiolą, Lilyanne. Podobno nawet tego chcesz, w końcu zagrałaś radość, byłaś najszczęśliwszą Lilyanne na powierzchni świata.
Czyż nie łatwiej byłoby niekiedy zanurkować podeń?
Gdzieś tam, na dnie, spotkać Tuttiego, który uśmiechnąłby się delikatnie, czule i szepnął: „Bądź szczęśliwa, moja mała”. Gdzieś na dnie ujrzeń ich wszystkich daleko od ognia i w pełni żywych. Choć raz na jakiś czas móc wrócić i bez bezmiernego bólu, bez żalu i smutku zobaczyć ich wszystkich wcale nie wśród płomieni.
Czyż nie byłoby łatwiej, Lilyanne?
Może dzięki temu zaczęłaby istnieć naprawdę, a nie jedynie gdzieś pośród zadymionych wspomnień w odległej Indonezji. A mogłam nie wychodzić z domu, a mogłam nie pobiec właśnie w tamtej chwili po te nieszczęsne melony, mogłam przecież odmówić. Mogłam wtedy zostać i umrzeć z moją rodziną. Lecz ty żyjesz, Lilyanne. Żyjesz i przygotowujesz się do ślubu z Pepem.
Jesteś taka głupiutka.
Bojan ściska jej dłoń bardzo mocno, aż boli. Patrzy nań beznamiętnie, lecz gestami przekazuje jej swoją rozpacz, bo diament wciąż złudnie lśni nadzieją i przyszłością, do której oboje nie mają żadnego pieprzonego prawa.
Biedny, mały Bojan, który traci wszystko, co nigdy nie należało do niego.
– Nie powinnaś – szepcze. – Nie powinnaś, Lil.
Ciche westchnięcie wydobywa się z płuc Indonezyjki.
– Nie mam o co walczyć, Bojan. Oni wszyscy mi spłonęli, oni wszyscy umarli. Płonęli przed moimi oczami, a ja nie mogłam ich uratować, nie mogąc też być z nimi. Powinnam była spłonąć z rodzicami, rodzeństwem, Tuttim i Nalani.
Bojan mono przytula do siebie wstrząsane szlochem drobne ciało, zaś Lilyanne po raz kolejny bez zawahania płacze w jego ramionach, a nad Barceloną wschodzi słońce.
„Nie musisz się martwić, Andreu, przecież ja nie płaczę. To był tylko ten jedyny raz, ten jeden jedyny, nic nieznaczący raz. Ja nie płaczę, mój drogi przyjacielu”. Lilyanne, mówił ci ktoś, że jesteś mistrzem kłamstwa? Oszukujesz ich wszystkich, zmieniasz fakty na zawołanie i jeszcze twierdzisz, iż nie straciłaś sumienia. Ono spłonęło w Indonezji razem z Tuttim i Nalani, ludźmi, których kochałaś. I których imion nigdy wcześniej nie odważyłaś się wymówić, nie zrobiłaś tego od dnia fałszywego pogrzebu, żegnając ciała, których nie było.
Gratulacje, Lilyanne. Właśnie wygrałaś życie.
Zawsze jest o co walczyć, Lil – mamrocze Krkić, wciskając nos w jej rozpuszczone włosy.
– Och, Bojan… – szlocha Lilyanne Kalupa, którą znów zaczynają palić demony i żal, a przymus opowiedzenia historii ze szczegółami, bez pomijania niczego, całej prawdy i tylko prawdy o pożarze jej marzeń, o Tuttim i Nalani, zaczyna przygniatać jej drobne ciało i duszę, która płacze nad wszystkim, co mogła kiedyś mieć. Gdyby nie znajdowała się w ramionach Bojana, zapewne leżałaby już na ziemi skulona i całkowicie wypalona, bo znów przed oczami widzi dom w płomieniach i zrezygnowany uśmiech pogodzonego z losem Tuttiego.
Jej wspaniałe życie, które nigdy się nie wydarzyło.
– Tutti i Nalani byli moim życiem, Bojan. Miałam wspaniałą rodzinę, byłam zakochana… Bardzo szczęśliwie zakochana w najwspanialszym mężczyźnie z tamtego życia. Miałam przecudowne małżeństwo. Śliczną, małą córeczkę, moją słodką Nalani. Była tak bardzo podobna do Tuttiego i to przy nim widziałam ją po raz ostatni, gdy ściana ognia zasłaniała im ostatnią drogę ucieczki… Oni spłonęli, Bojan. Straciłam życie i rodzinę w ogniu, w diabelnym pożarze, który nigdy nie powinien się wydarzyć. Rodziców, trzy siostry, dwóch braci i Tuttiego z Nalani. A ja wyszłam tylko po melony, których zabrakło mamie do deseru. Gdybym nie poszła właśnie w tamtej chwili po te przeklęte melony, spłonęłabym z nimi, Bojan. To jest mój ogień, mój demon i piekło jednocześnie, a teraz ty znasz już każdy szczegół.
I będę przez wieczność płonąć tym ogniem piekielnym, ponieważ przetrwałam.
– Więc wyjdziesz za Pepa – szepcze cicho Bojan Krkić, wiedząc, że nie ma już odwrotu, że nie odwiedzie Lilyanne od tej decyzji.
– Chciałabym, ażebyś był ze mną tego przerażającego dnia i wspierał mnie, bo będę okrutnie przestraszona i smutna, Bojan.
Uśmiecha się delikatnie, przecząc ruchem głowy.
– To zły pomysł, Lil.
Proszę.
Krkić wzdycha ciężko, zaś Lilyanne przywiera doń mocniej.
– Pomóż mi wybrać sukienkę, pomóż mi z wystrojem, z menu, muzyką, czy nawet formalnościami. Nie zostawiaj mnie tylko dlatego, że wychodzę za mąż, błagam. Nie zostawia mnie szczególnie dlatego, że wychodzę za mąż.
W powietrzu wiszą słowa, którym brakuje trzeciego i każdego wymiaru, zastąpione czułym:
– Jaki był twój pierwszy ślub, Lil?
O dziwo z wypalonego serca nie wycieka kolejna porcja bólu. Jedynie rozrzewniona tęsknota, a leciutki uśmiech odważa się nieśmiało wpełznąć na usta Lilyanne.
Siła wspomnień, kochanie.
– Byłam młodziutka, pełna nadziei i marzeń. Jawił mi się jako dar z niebios, absolutne bóstwo, choć Tutti Kalupa był niski, miał odstające uszy i nos jak klamkę. Ale dla młodej dziewczyny tak bardzo zafascynowanej osnutą tajemnicą instytucją małżeństwa musiał być idealny. Był dobrym człowiekiem, dbał o mnie i Nalani i nas kochał. Mieliśmy huczne wesele, wszyscy pili na umór, tańczyli i śpiewali, a ja byłam szczęśliwa. Ale teraz mój ślub musi być inny, nie mogę otworzyć na nowo wspomnień.
– Więc biała suknia, wielki kościół, kilkunastometrowy tren, Mendelson i małe dziewczynki sypiące kwiatki.
– Santa María del Mar. Pep wspominał, że zawsze chciał się tam ożenić. Rozwodnik i wdowa w Santa María del Mar, czujesz ten sarkazm? – drwi. – Wolałabym Barcelonetę…
– Wschód słońca, tylko wy we dwoje, zero koronek, zero stresu – kontynuuje za nią Bojan. – To takie w twoim stylu. Czyli Santa María del Mar?
– Tylko jeśli się zgodzisz.
Krkić mruczy pod nosem coś niezrozumiałego, po czym rzuca zrezygnowany:
– Nie mam innego wyboru. Choć wolałbym, ażebyś jednak się wycofała z tego wszystkiego.
Szatynka skina głową.
– Wiem.


Ślub cię przeraża, Lilyanne. Nie sypiasz, nie jesz, jedynie płaczesz po kątach, ukrywasz się po mieszkaniach Andreu i Sergiego, starasz się za wszelką cenę uciec od swojego strachu. Marc nie obdarza cię nawet spojrzeniem od dnia, gdy wykrzyczał ci prawdę w oczy. Straciłam go na bezpowrotnie, przecież wiesz. Krzyczał, że go oszukałaś, że zraniłaś kłamstwami i żadna z ciebie przyjaciółka, bo przyjaciele tak nie robią, mówią sobie nawet najgorszą prawdę. I wcale go nie chroniłaś, bo zaczął cię nienawidzić i nie chce cię już znać. Tak, wiem też, że jestem beznadziejna. Jesteś tak strasznie, strasznie, strasznie beznadziejna, Lilyanne! I wychodzisz dziś za mąż.
Bez prochów jest ciężko. Właśnie dlatego potrzebowała Bojana tuż obok. Musiał jej pilnować, ażeby tylko nie upadła; chciała brać ślub w pełni świadoma, w pełni przestraszona i w bólu wkroczyć na ścieżkę dobrego układu z Pepem.
Lilyanne, i na co ci ten ślub?
Bojan stoi oparty o ścianę sypialni swojego mieszkania tuż po jej wieczorze panieńskim i ich ostatniej nocy.
– Andreu… – szepcze szatynka, patrząc niepewnie na suknię wiszącą na drzwiach.
– Kryje cię. Będzie tu o drugiej, i tak by po mnie przyjeżdżał.
– Czyli mnie nie zostawisz – uśmiecha się, świętując wewnątrz duszy swoje małe zwycięstwo. Powoli wstaje z łóżka cała rozespana i rozczochrana, próbując dłońmi uklepać odstające na każdą stronę pasma włosów.
 – Przecież ci obiecałem, Lil – wzdycha Bojan. – Ubieraj tę przeklętą kieckę. Masz dwie godziny, potem pojawi się Fontás.
Ona skina głową, odważając się ten jeden z ostatnich razów posmakować jego ust. Na razie całkowicie nie wyobraża sobie życia bez Bojana Krkića, bez ich nocnych spacerów, panicznych pocałunków o wschodzie słońca i milczących słów na temat ich relacji.
– Oh, Lil, weź odpuść ten ślub – mamrocze pod nosem Bojan. – Błagam cię.
Jeszcze jeden pocałunek będący zaprzeczeniem. I kolejny, ciche pożegnanie, bo potem Lilyanne Kalupa odzyskuje świadomość. A może robi to dopiero w chwili, kiedy Bojan nareszcie puszcza jej dłoń przed kościołem Santa María del Mar, ona zaś wchodzi do środka, ażeby już nigdy nie być Lilyanne Kalupą. Ażeby ujrzeć nadzieję w oczach Pepa i w chwili przysięgi, która nigdy nie nadejdzie, wyszeptać:
– Tak bardzo cię przepraszam.
I już jej nie ma.
I już płacze w przerażeniu pod Santa María del Mar, płacze sparaliżowana wspomnieniem Tuttiego, malutkiej Nalani i bólu przeszywającego jej serc w chwili, gdy miała wyszeptać, udając najszczęśliwszą na świecie, sakramentalne tak. A jednak nie mogłaś tego zrobić, Lilyanne. Uciekłam, widzisz? Znów uciekłam, by płonąć, błagając o wybaczenie, bo znów kogoś zraniłam. Więc to wyrzuty sumienia, kochanie? To jedynie smutek i żałość, bo ci, których chroniłam, ucierpieli najbardziej. Tak bardzo mi przykro, tak okropnie przepraszam!
Nad Santa María del Mar i nad Lilyanne Kalupą niebo rozlewa swe słone łzy pełne współczucia.
– Hej, Lil, tylko nie płacz.


Wydaje ci się, Lilyanne, że naprawdę mogło być gorzej. Z Bojanem nie płoniesz sama, a on nigdy nie zmusza cię do czucia. Nawet nie pojawiają się w tobie wyrzuty sumienia, które pewnie spłonęły. Jednakże są plusy – oboje walczycie z psychotropami i demonami o każdy kolejny dzień, a we dwoje jesteście silniejsi.
Nie możecie jednak zostać w Barcelonie, Lilyanne. Więc wyjeżdżacie do Włoch – rok w Rzymie, kolejny w Mediolanie, jakoś sobie radzicie. Życie nabiera odrobiny sensu, niewielkiej dawki pastelowego koloru, a ty, Lilyanne, odważasz się wrócić na kilka chwil do swojej pamiętnej, stojącej w ogniu Indonezji. Płaczesz nad zgliszczami w ramionach Bojana i powoli się żegnasz. Jego nie opuścisz, on zaś nigdy nie zmusi cię do ślubu i powiedzenia „kocham cię”. Jesteś mu za to tak cholernie wdzięczna, bo wcale go nie kochasz i nigdy nie pokochasz.
Nie będziesz już nigdy zdolna kochać, Lilyanne.
Słowa te zaś są ostatnimi, które potrzebujesz, które miałabyś prawo powiedzieć.
A potem wracacie do Barcelony. Do miasta bez Pepa będącego w Monachium; bez Andreu żyjącego już całkiem nieźle w Vigo; bez Gerarda w Liverpoolu i bez Marca, Marca utraconego, Marca zmarnowanego, który już nigdy się do ciebie nie odezwał, którego nie było nawet na twoim nieszczęsnym nie-ślubie, przetransferowanego do Stoke. Został tylko Sergi, wspaniały Sergi od kłamstw i drobnych oszustw, w pierwszej drużynie i nikt poza nim.
Więc wyjeżdżacie ponownie. Na razie na rok. Do Amsterdamu.
Widzisz, Lilyanne, naprawdę mogło być gorzej.
Zmiany są dobre. Lubię zmiany.


~*~


– Lilyanne, mogłabyś pójść po kilka melonów? Wydaje mi się, że zabraknie mi do deseru.
– Są urodziny taty, nie przejmuj się deserem. Nie idę, muszę nakarmić Nalani.