Od autorki: To było trudne. Bardzo prywatne, bardzo
osobiste, bardzo… moje. Ale się udało. To nie jest proste opowiadanie, to nie
jest banalne opowiadanie, to raczej trudna historia opowiadająca o bardzo
trudnym mężczyźnie. To raczej coś innego, coś, co pisałam zdecydowanie za
długo. W pewnym kontekście jest też tutaj trochę mnie, jakkolwiek nie jestem
pewna, czy właśnie taką historię chciałam oddać tym jednopartem. W każdym
razie, tyle mojego zrzędzenia – chyba przywykliście już, że rzadko jestem
zadowolona z własnych dzieł – miłego czytania ;)
Czas
pisania: wrzesień – listopad 2012
Długość: 12 stron.
Dedykacja: Izie jako spóźnione życzenia urodzinowe. Z
Torresem, który na zawsze będzie tylko jej. Z wyrazami wdzięczności, przyjaźni
i pełnego zaufania. Z cichą prośbą, ażeby była zawsze i nie odchodziła. I z
wspomnianymi „wszystkiego najlepszego” z okazji szesnastki. Przepraszam, że
dopiero teraz.
~*~
Moja droga Isabel, jesteś piękna. Od
pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, wiedziałem, iż jesteś też tą jedyną. Moją
drogą Isabel. Nie jego, choć to właśnie on obejmuje cię teraz ramieniem, to
właśnie w niego się wtulasz i pozwalasz sobie niszczyć cudownie dopracowaną
fryzurę, która podkreśla twoje śliczne, wypukłe kości policzkowe. Isabel,
jesteś najpiękniejszą blondynką, jaką poznałem. Najpiękniejszą kobietą z całego
tego świata.
Szkoda tylko, moja droga Isabel, iż
praktycznie mnie nie zauważasz, praktycznie się nie znamy, a ja na twój temat
wiem zaledwie tyle, ile udało mi się podsłyszeć. On, twój idealny chłoptaś,
niewiele o tobie mówi w klubowej szatni, jakby chciał cię więzić tylko dla
siebie. Twoje piękne imię, Isabel, pada w ośrodku treningowym o wiele rzadziej
od nazwy jego ulubionej odżywki do włosów kręconych i puszących się. Poznanie
ciebie, twojej niesamowitej duszy skrytej pod niepozornym, drobnym ciałem jest
prawdziwym wyzwaniem, jednak chcę się go podjąć. Muszę się go podjąć.
Zrobię to z uśmiechem na ustach, z nadzieją w
sercu i wiarą, iż będziesz moja, Isabel. Zrobię to, bo już od pierwszej chwili,
gdy tylko ujrzałem cię czekającą na niego pod Stamford Bridge, wiedziałem, iż
nic poza tobą się nie liczy. Poświęciłem dla ciebie wszystko, moja droga Isabel;
wszystko, co tylko miałem – żonę, dzieci, przyjaciół, szacunek, formę, piłkę.
Cokolwiek tylko mogli mi zabrać w zamian za ciebie, kochana, pozwoliłem im
wziąć. Oddałem to z własnej woli, bo ty jesteś wszystkim, co kiedykolwiek może
mieć głębszy sens. Lecz ty wciąż umiesz widzieć tylko jego, Isabel. Najdroższa,
on nie jest wszystkim, on nie jest twoim przeznaczeniem. Ja nim jestem, tylko
pozwól mi to udowodnić. Stań się moja,
Isabel. Moja, a nie Davida.
Nie mogę oddać cię jemu bez walki, droga
Isabel. Nawet gdybym potrafił to zrobić, nie mogę. I nie umiem, co jest
przecież oczywiste. Tak jakbym czuł na karku zimny oddech przeznaczenia, jakie
popycha mnie uparcie w twoją stronę, zaś ja nie mam siły temu oponować. Zdobędę
cię przecież, moja droga Isabel, a wtedy zapomnisz o nim. Będziesz kochała
mnie, więc zapomnisz, bo on nie będzie się już liczył.
Wierzę w to, moja droga Isabel, i w twoich
oczach widzę, iż ty też wierzysz, choć teraz pozwalasz się mu obejmować, kiedy
siedzimy w jakimś podrzędnym klubie na Fulham, niedaleko stadionu, i pijemy.
Niemiłosiernie opijamy trzecie zwycięstwo na sam początek ligi, ty zajmujesz
miejsce na jego kolanach i sączysz co jakiś czas jego własne piwo. Wolałbym,
ażebyś nie miała z nim nic wspólnego, jednak to właśnie on cię całuje, to
właśnie on teraz cię posiada.
A nie powinno tak być, moja droga Isabel. Powinnaś
być moja i sączyć własnego drinka. Przecież on nie ma prawa cię ograniczać, nie
ma prawa wpływać na twoje prawa, zaś wyraźnie spostrzegam, iż tak naprawdę
wolałabyś pić mojito, które zwykłaś zamawiać. To nie pierwszy wypad do klubu z
tobą, z kilkoma innymi kobietami należącymi do nas, piłkarzy Chelsea, klubowych
mistrzów Europy. Dawniej bywała z nami również moja żona, ale z czasem
zrozumiałem, iż tylko ciebie chcę, Isabel. Ona nie była tego warta, ona nie
była mi przeznaczona.
Ty jesteś moim przeznaczeniem, droga Isabel.
Tylko ty, śmiejąca się teraz z ironicznej uwagi Lamparda mocno dogryzającej
Terry’emu.
– Isabel… – dociera do mnie, jak szepcze
twoje imię, jak próbuje cię doprowadzić cię tym do mruknięcia rozkoszy. Zaś
mnie – do wściekłego pomruku, jakiego nie umiem sobie odmówić.
Bo on na ciebie nie zasługuje, moja droga
Isabel. Nikt nie zasługuje na tak wspaniałą osobę jak ty, kochanie. Nawet ja.
Lecz dla mnie jesteś świętością, ja umiałbym traktować cię odpowiednio i
dlatego możesz należeć tylko do mnie. Tylko kiedy będziesz moja, równowaga
wszechświata zostanie zachowana.
Wszak bóstwa powinny znajdować się w pewnych,
opiekuńczych dłoniach, u boku ludzi, którzy będą potrafili zapewnić im spokój i
bezpieczeństwo, zaś ty jesteś najpotężniejszą boginią tego świata, moja droga
Isabel. Ty jednym spojrzeniem tworzysz i niszczysz, ty decydujesz o wszystkim.
A przede wszystkim o mnie, o moim losie i moim oddaniu tobie. Jestem cały twój,
Isabel, lecz i ty musisz być moja, kochanie. Nie Davida, nie kogokolwiek
innego, a moja.
Nikt inny nie będzie potrafił ustawić cię na
odpowiednim podwyższeniu. I nikt inny nie będzie potrafił zadbać o ciebie na
tej wysokości, pośród hołdów i niebezpieczeństw. Tylko ja to zrobię, bo właśnie
mnie jesteś przeznaczona, Isabel.
– Isabel… – on znów szepcze twoje imię, no co
reagujesz cichym pomrukiem. Doskonale wiem, iż wcale tego nie chcesz. Nie
chcesz, ażeby on wymawiał twoje imię, ażeby trzymał cię na kolanach i co jakiś
czas udostępniał ci własnego drinka. Chcesz być moja, co wyczytuję w twoich
ukradkowych spojrzeniach, w lekkim uśmiechu, jaki do mnie kierujesz.
Och, Isabel, ja również tego chcę!
– Ja was błagam – unosi się uwalony już
Terry, będąc przyklejonym do ramienia Lamparda. Unoszę oczy ku niebu w geście
błagania, ażeby wcale mnie tu nie było, zaś mój wierny towarzysz, Juan Mata,
robi to samo. I ty też unosisz oczy ku niebu, ponieważ przecież nawet nie
kochasz Davida.
Już dawno byś od niego odeszła, moja droga
Isabel. Już dawno byłabyś moja, lecz jesteś taka dobra i boisz się urazić jego
naiwne uczucia. Nie chcesz zabierać mu obłudy, jaką przypadkiem mu podarowałaś,
nie chcesz zrobić niczego złego, co mogłoby skalać twój cudowny wizerunek.
Jesteś bóstwem, najważniejszym bóstwem na tym świecie, jedynym prawdziwym, w
które warto wierzyć. Jesteś cudowna, Isabel, lecz w pewnej chwili będziesz
musiała odeń odejść.
Bo tylko będąc ze mną, będziesz szczęśliwa. Tylko ze mną.
– Ja was błagam – jęczy po raz drugi Terry,
kiedy David śmie musnąć ustami twoją łabędzią szyję. – Nie publicznie, nie
publicznie! – unosi się.
Prychasz wyraźnie, bo wcale nie podoba cie
się ta sytuacja. Prychasz, bo wcale nie chcesz, ażeby on cię całował.
– Luiz, jak macie zamiar się tutaj migdalić,
to spierdalać mi stąd – wtrąca ktoś inny, nie ważne nawet kto.
– Sam spierdalaj – odpierasz, lecz nawet
przekleństwa w twoich ustach brzmią niczym najpiękniejsza melodia. – David,
idziemy do domu – dodajesz. Nie robisz tego z ochotą, a twój głos jest
przesycony niezadowoleniem, jakie słyszę tylko ja. Moja droga Isabel, dlaczego
nie możesz być tylko moja? Dlaczego wreszcie nie spełnisz naszego wspólnego
marzenia i nie będzie kimś więcej niż zaledwie jego kobietą? Musisz być moja, kochana Isabel, i oboje o tym wiemy.
Moja, niczyja inna, tylko moja.
On posłusznie wstaje i obejmuje cię
ramieniem, po czym bez słowa pożegnania ruszacie w stronę wyjścia, lecz ty
jeszcze się obracasz. Uśmiechasz się tylko do mnie i tylko dla mnie, bowiem nie
możesz pozostawić mnie samego bez pożegnania. Mówisz mi bez pomocy słów, że
mnie kochasz i że niedługo, naprawdę niedługo, będziesz moja. Tylko i jedynie
moja, już nie Davida.
W końcu jak możesz być z człowiekiem, który
nie zasługuje na ani gram twojej cudownej postaci? Isabel, jestem pod wrażeniem
tego, jak bardzo potrafisz się poświęcić, lecz już koniec z tym. Będziesz moja,
musisz być moja, kochanie. Uśmiechasz się i uświadczasz mnie w tym przekonaniu
właśnie jednym, przelotnym uśmiechem. Z tą tylko różnicą, iż specjalnym,
kierowanym jedynie do mnie, moja droga Isabel.
– No i sobie poszli… – wzdycha ciężko
Lampard. – John, nie powinieneś był tyle pić, odstraszyłeś nam kolegę i jego
laleczkę.
O mało go nie uderzam, kiedy słyszę, jak śmie
określić cię takim słowem. Hamuję się w ostatnim momencie, po prostu również
wstając. Dłoń Maty zaciska się na moim nadgarstku.
– Zostaw – syczę do niego po hiszpańsku.
Gotuje się we mnie, bo obrazili ciebie, moją cudowną, idealną pod każdym względem
Isabel. Powinienem teraz bronić twojej opinii, twojego honoru, ale powoli
powtarzam sobie w myślach, iż nie warto wszczynać bójki. – Nie będą obrażać jej
przy mnie.
– Daj spokój, Torres – błaga mnie Mata
również po hiszpańsku. Nikt nie zwraca uwagi na naszą pogawędkę, bowiem
przyjęło się już, iż często rozmawiamy w ojczystym języku. Że niby Juan nie
czuje się pewnie w angielskim. Pierdolenie, ale niekiedy taka wersja wydarzeń
jest wygodna. Jak na przykład teraz.
– Nie będę słuchał, jak nazywają ją laleczką.
Nawet jej nie znają! – unoszę się. Juan nieznacznie wzmacnia uścisk dookoła
mojej dłoni, jednak stanowczo się wyrywam.
– Ty też jej nie znasz – przypomina mi, ale
ja już uciekam zarówno przed słowami, jakie cię obrażają, moja droga Isabel, jak
i przed zdaniem wypowiedzianym przez Juana kilka sekund wcześniej.
Uciekam przez Londyn i wiem, że tylko ty
byłabyś w stanie mnie zrozumieć. Bo ty mnie kochasz, ty jesteś moją drogą
Isabel i tak naprawdę znam cię najlepiej z nich wszystkich.
Znam cię jako jedyny, jako jedyny poznałem w
tobie wcielenie bóstwa i nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić, moja droga Isabel.
Jesteś tylko moja, Isabel. Zawsze tak było, jest i będzie. Nie zmienisz tego,
nawet jeśli byś chciała.
A ty wcale nie chcesz, bo choć wciąż
oficjalnie jesteś z nim, z Davidem Luizem uwielbiającym robić z siebie durnia, tak
naprawdę już od dawna należysz do mnie. Musisz być moja, ażebyśmy mogli żyć
oboje, moja droga Isabel.
Zamykam oczy, ziewnąwszy przeciągle. Zamykam
oczy i natychmiast pojawiasz się ty, moja droga Isabel. Mieszkanie, sypialnia,
łóżko – każda rzecz w tym domu – już od dawna nie pachnie Olallą, nie nosi
nawet znamienia jej wielomiesięcznej bytności u mojego boku.
Zniknęła bez słowa, zabrała dwoje dzieci,
wobec których nigdy nie czułem się szczególnie zobowiązany. Nie protestowała
nawet, jakby wiedziała, iż przeznaczenie podarowało mi ciebie, Isabel. Jakby
rozumiała, iż mogę być tylko z tobą, tylko ciebie mogę mieć, moja Isabel. Wszystko
przebiegło tak banalnie łatwo, tak szybko, że nawet się nie spostrzegłem, a
Olalla i dzieci zniknęli z mojego życia. Dała mi rozwód równie szybko, jak
zaakceptowała, iż nie mogę z nią być. Kazała się trzymać, brać prochy, które
dawno temu przepisał mi lekarz, i oddać czterdziestkę czwórkę spoczywającą na
dnie szuflady nocnego stolika. Obiecałem brać prochy, obiecałem się trzymać,
ale pistoletu nie oddałem. Czterdziestka czwórka może być przydatna w każdej
chwili mojego życia i dlatego od chwili, kiedy zostawiłem Olallę, noszę
pistolet w czeluściach treningowej torby. Zawsze naładowany. Nigdy nie
ujawniony. Mój sekret, moja broń. Tak samo moja jak ty, Isabel. Bo ty należysz
tylko do mnie, do nikogo innego poza mną.
Zawsze
będziesz moja, Isabel.
Zamykam oczy i nim zasypiam, widzę, jak się
uśmiechasz. Do mnie. Dla mnie. Czule, ciepło, z miłością. Wyciągasz dłoń, którą
nie dane jest mi schwycić, bowiem kiedy już prawie muskam twoje smukłe palce,
nagle ktoś cię ciągnie w przeciwnym kierunku. Szybko umykasz, próbujesz się
wyrywać, lecz nie potrafisz tego zrobić. Oddalasz się. Isabel, dlaczego nie
walczysz?! Isabel! Jestem gotowy krzyczeć, biec za tobą, wyrwać cię ze szponów
tego potwora, z jego zbrodniczych dłoni, które śmią dotykać twojego boskiego
ciała. Uratuję cię, tylko nie znikaj tak szybko. Tylko pozwól mi się poruszyć.
Nie przytwierdzaj mojego ciała do podłoża jednym swoim spojrzeniem pełnym żalu.
Isabel! Isabel, nie rób tego! Nie pozwalaj mu
cię porwać, nie pozwalaj mu odebrać cię mnie! Przecież jesteś moja, kochana
Isabel. Przecież zawsze tak miało już być, w końcu połączyło nas przeznaczenie…
Isabel, walcz!
Nie mogę się ruszyć. Twoje oczy w ułamku
sekundy czynią z moich mięśni marmur, zaś ja jestem w stanie tylko stać i
patrzeć, jak spiesznie znikasz za linią horyzontu. I cierpieć w ciszy, w
zakamarkach swojego serca, bo odebrano mi ciebie, moją drogą Isabel.
Nie
zostawiaj mnie, Isabel!
Budzę się nagle. Jest mi gorąco. W mieszkaniu
cisza przerywana jedynie tykaniem zegara. Czterdziestka czwórka pod poduszką,
tak na wszelki wypadek. Ciebie nie ma, Isabel. Jesteś wciąż z nim, choć
przecież taki stan rzeczy już dawno powinien się zmienić. Powinnaś teraz spać
obok mnie, powinnaś uśmiechnąć się i mocno ścisnąć moją rękę, a następnie ułożyć
głowę na mojej klatce piersiowej i zasnąć w pełnym bezpieczeństwie. Twoje włosy
będą mnie nieziemsko irytować, a jednak odgarnę je tylko i zasnę wraz z tobą
spokojny, iż jesteś. Musisz być, Isabel. Będziesz ze mną, będziesz moja, już ja
o to zadbam.
Tak cudowna istota jak ty nie może należeć do
kogoś tak pospolitego jak David. Nie może tak być, po prostu nie może.
Przeznaczenie związało już na zawsze twoją boskość i moją niesięgającą nawet
twych nóg normalność, abyśmy mogli we dwoje przetrwać wszystko, co zgotuje nam
Los.
Tak po prostu musi być, moja droga Isabel.
Niespiesznie wstaję z łóżka, wciąż jest
ciemna noc, lecz mnie naszła ochota na lody czekoladowe z zamrażarki. Jestem
ciekaw, czy i ty też nie możesz spać. Czy i tobie śnią się koszmary z nami w
roli głównej. Już nawet sięgam po telefon i chcę napisać do ciebie smsa – nie
wiem, skąd mam twój numer, ta chwila umknęła mi wraz z tysiącami innych,
nieistotnych spraw – lecz w ostatniej chwili się powstrzymuję.
Nie wiem dlaczego. Po prostu nie wysyłam ci
tej jednej, krótkiej wiadomości, zaś czterdziestka czwórka zaczyna nagle ciążyć
mi na sercu. To dziwne, bo nigdy nikogo nie zabiłem. Nigdy nie strzeliłem w
żywy cel, a jedynie w tarczę na strzelnicy, dokąd często zapraszali mnie
zaprzyjaźnieni policjanci z liverpoolskiej komendy. Pistolet mam po prostu na
zapas, na wszelki wypadek, gdyby miało wydarzyć się coś złego.
Wyciągam z zamrażarki karton tych przeklętych
lodów, biorę łyżeczkę i owe lody ze sobą do sypialni, gdzie zakopuję się w pościeli
pośród dźwięków Metallici, jedząc słodki, zimny deser. Staram się nie myśleć,
lecz tak naprawdę nie umiem tego nie robić. Bo ty jesteś wszystkim, co ma w
moim życiu sens. I ty, moja droga Isabel, jesteś wszystkim, o czym tak naprawdę
umiem myśleć.
Jem te lody tylko w towarzystwie Metallici i
myśli o tobie, Isabel. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię teraz potrzebuję, jak
cholernie mocno pragnę tylko twojej obecności u mego boku. Isabel, najdroższa,
dlaczego wciąż musisz trwać u jego boku, zamiast być ze mną? Przecież należy
nam się ta odrobina spokoju, rutyny i naszej wspólnej codzienności, której mi
brakuje. Oczywiście, ufam ci, moja droga Isabel, ufam temu, co jest zapisane w
twoich pięknych oczach, jednak cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną.
Nie umiem już czekać, aż sama pojawisz się
pod moimi drzwiami, aż sama szepniesz mi, jak bardzo mnie pragniesz. Wydaje mi
się, że za bardzo zaabsorbowała cię gra na rzecz Davida, na rzecz udawania i
doskonale się w swojej roli czujesz. Wydaje mi się, iż całkowicie zapomniałaś,
co tak naprawdę nas łączy, wyrzuciłaś przez niego z pamięci nasz układ dusz,
naszą cichą przysięgę wieczności, tego, iż do mnie przecież kiedyś
przybędziesz, moja droga Isabel.
Ale jeszcze będziesz moja, kochana Isabel.
Musisz być moja, bowiem takie jest nasze przeznaczenie.
– Torres, nie przesadzaj – gasi mnie Juan,
popijając cytrynową wodę z wysokiej szklanki. – I nie bierz więcej alkoholu.
Olalla do mnie dzwoniła, kazała pilnować, czy łykasz te cholerne proszki.
– Łykam – prycham cicho, nieznacznie, ale i
tak zamawiam martini.
– Nie powinieneś ich łączyć z wódką, bo ci
odbije.
– To martini.
Doprawdy twórcza rozmowa. Typowa dla nas. Jak
nie wiadomo, o czym rozmawiać, najlepiej nawiązać do mojej byłej żony. Ażeby
tylko nie męczyć twojego tematu, moja droga Isabel. Juan nie znosi o tobie
rozmawiać, nie znosi wysłuchiwać, jak bardzo mi bez ciebie źle. Po dwóch takich
rozmowach z nim, kiedy gasił każde moje słowo tysiącem argumentów
wytrzaśniętych niewiadomo skąd, odwidziało mi się dzielenie tobą z kimkolwiek.
My dwoje, kochanie, istniejemy tak naprawdę tylko w naszych myślach, tak
naprawdę nie umiemy się tym dzielić z nikim. Nie możemy tego robić, ponieważ
nikt nie zrozumie naszego uczucia.
– Alkohol to alkohol – słusznie zauważa Mata.
Prycham z lekką pogardą dla jego zdania.
– I co z tego? Będę pił, kiedy będę chciał.
– I będziesz łaził po Londynie napruty jak
jasna cholera i nafaszerowany prochami z glockiem w torbie? – ironizuje
paskudnym tonem. Wrednym, pozbawionym sympatii i pełnym rozczarowania.
Nie żeby mnie to ruszało.
– Skąd wiesz? – syczę.
Wzrusza ramionami, jakby nic nie znaczyło, iż
wie, że nawet teraz w torbie treningowej mam czterdziestkę czwórkę.
– Olalla mi powiedziała, że mam cię pilnować i
mam ci zabrać glocka. Najlepiej na zawsze, w ostateczności tylko wtedy, kiedy
się ujebiesz.
– Nie oddam ci broni – warczę wyraźnie,
powoli, ażeby na pewno Juan Mata dokładnie mnie zrozumiał.
– I co? Strzelisz z niej Davidowi w łeb, jak
się zbliży do własnej dziewczyny, niewydarzonej Isabel?
W obecnej chwili mam ochotę odblokować
czterdziestkę czwórkę i strzelić w twarz Juanowi, bo właśnie znów ci ubliża,
jednak myśl, iż twoja miłość jest za czysta, ażeby splamić ją krwią niewinnego
idioty, powstrzymuje mnie. Isabel, widzisz, jak wiele mogę dla ciebie zrobić?
Nie robię tego, bowiem nie zgodziłabyś się na
przelewanie krwi w obronie twojego honoru. Poza tym przecież Juan mimo wszystko
jest moim przyjacielem. Jakkolwiek wielkim skurwysynem by nie był, jakkolwiek
bardzo by mnie nie denerwował i nie mówił rzeczy, o których rozmawiać po prostu
nie można.
Choćby moje niewydarzone, absolutnie
absurdalne małżeństwo. I sama Olalla, która była największym błędem mojego życia.
Moja droga Isabel, widzisz? Wariuję bez
ciebie! Jesteś mi potrzebna do dalszego życia, bez ciebie tak naprawdę nie ma
niczego, bo ty jesteś wszystkim.
Dlatego nie sięgam po broń. Dlatego biorę
kilka głębokich wdechów, ażeby nie pozwolić sobie na zrobienie czegoś głupiego.
Na przykład na zabicie Juana. Umiałbym to zrobić bez mrugnięcia okiem, umiałbym
bez sekundy zawahania pociągnąć za spust, lecz jeśli przeleję czyjąkolwiek
krew, tym bardziej nie będę wart twej boskiej duszy, twego boskiego ciała. Twej
cudownej miłości, na którą nigdy nie zasłużę, lecz i nikt inny nie będzie jej
godzien.
Zamiast strzelić, prycham z lekką nutką
pogardy.
– Niekiedy naprawdę cię nienawidzę – syczę
pozornie spokojny, choć wciąż się we mnie gotuje. Ale niech już mu będą te
pozory, niech się łudzi, iż przyjmuję do siebie jego zdanie. Jakkolwiek go nie
podzielam, co wyraźnie podkreślam zamaszystym łykiem martini.
Juan wdycha.
– Zepchnę cię kiedyś z Tower Bridge i zrobię
to z szaleńczą satysfakcją i zadowolonym uśmiecham, jak wąsatego kocham –
odzywa się z politowaniem w głosie.
– A wąsatemu za co ma się
dostać? Przecież Vincente zabrał cię nawet na Euro – wtrącam, że niby dla
żartu. Jakkolwiek w sumie nie mam już siły bardziej dogryzać biednemu Juanowi.
On nigdy nie będzie w stanie zrozumieć potęgi naszego uczucia, moja droga
Isabel. On nigdy nie spotka na swej drodze tak cudownej osoby jak ty.
Bo drugiej takiej na
świecie nie ma. I nigdy nie będzie.
Moja droga Isabel, widzę,
jak ciepło się do mnie uśmiechasz. Wyglądasz na trochę starszą, dojrzalszą, a
twoje oczy lśnią szczęściem. I dumą, kiedy patrzysz na kilkuletniego blondynka.
Jest tak cholernie podobny do ciebie, choć oczy ma czekoladowe, a buzię zdobi
tysiąc piegów. Ma twój uśmiech, moja kochana.
Widzę was we dwoje w
ogrodzie przed ogromnym domem gdzieś na południu, pewnie w mojej Hiszpanii.
Leżę obok ciebie na kocu rozłożonym wprost na trawie, trzymam głowę na twoich
udach i śmieję się radośnie, bo jesteś przy mnie. Ty i nasz mały szkrab.
– Nando, kocham cię –
szepczesz, muskając ustami mój policzek. Roztrzepujesz te ohydnie, aczkolwiek
uroczo – twoim zdaniem – utlenione włosy, na co wybucham jeszcze głośniejszym
śmiechem.
Isabel, kochana moja, jakże
czynisz mnie szczęśliwym! Kochanie, bez ciebie nic nie miałoby sensu i tak
cholernie mocno cieszę się, że cię mam.
– Ja ciebie również kocham,
Isabel – odpieram, po czym bez zawahania, bez nieśmiałości wpijam się w twoje
piękne wargi.
Jesteś starsza o kilka lat,
lecz twoja uroda nabrała jeszcze większej szlachetności, jest jeszcze bardziej
boska, zaś ty należysz już do mnie. Nie pamiętam, jak do tego doszło, nie
pamiętam, kiedy zostawiłaś wreszcie Davida dla mnie, bo tak naprawdę to się nie
liczy.
Nie liczy się przeszłość,
bowiem najważniejsza jest teraźniejszość. Tylko ona jest istotna, o przeszłości
można zapomnieć. Ona się wydarzyła, przeminęła i została poddana wiecznej
otchłani niepamięci, bowiem już nie wróci.
– Śmiałbyś nie kochać –
parskasz śmiechem, kochanie. Robisz to wciąż w niesamowicie pociągający sposób,
a przy okazji świat znów mają okazję ujrzeć niesamowicie pociągające dołeczki w
twoich policzkach.
– Nie śmiałbym – przyznaję,
na co ponownie całujesz mnie ze śmiechem.
Moja droga Isabel, jak to
cudownie, iż nareszcie należysz do mnie. Tylko do mnie. Przeznaczenie się
wypełniło, a przed nami najpiękniejsze, wspólne dni podczas pisanej nam
wieczności.
To wszystko dopiero przed
nami, wszystko to dopiero nadejdzie, a my niespiesznie cieszymy się chwilą
obecną, własną obecnością w teraźniejszości i pewnością, iż to nigdy się nie
zmieni.
Nawet mamy dziecko. Małego
chłopca o pięknych oczach. Małego chłopca tak piekielnie do ciebie podobnego,
moja Isabel. Ten mały skarb, który jest potwierdzeniem naszej miłości, jest jej
owocem i w pewnym sensie też sensem. Jest tylko nasz – mój i twój – i nigdy
nikomu go nie oddamy.
Lecz jeśli mamy być na
zawsze razem, nie rozumiem, dlaczego nagle oddalasz się. Ty i nasz synek. Jakby
ktoś wyrywał mi was. Ciebie, moją kochana Isabel, i jego, naszego małego
szkraba, którego imienia nawet nie znam. Odsuwacie się ode mnie, a wasze twarze
paraliżuje strach. Tak samo jak i mnie całego. Boję się was stracić, co
następuje powoli, niespiesznie, jakby ktoś chciał przedłużyć moje katusze.
Ale znikacie. Oboje. Cały mój świat się wali,
zaś ja ponownie budzę się z tego koszmaru z sercem bijącym bynajmniej powoli,
sparaliżowany strachem i milczącym żalem, jaki mnie opanowuje. Pod poduszką
jest broń. Czuję jej zimną, gładką powierzchnię. Intuicyjnie, nie włączając
światła, szukam dłonią szafki nocnej, w szufladzie której mam fiolkę prochów.
Dwie, może trzy tabletki powinny załatwić sprawę, uspokoić demony, jakie
obudził ten sen.
Bo ty wciąż wcale nie
jesteś moja, choć powinnaś być. Powinniśmy być razem, we dwoje, albo i z
dzieckiem, takim małym, radosnym blondynkiem o twoim uśmiechu, twoim zadartym
nosku i moich oczach oraz tysiącu piegów. Ten chłopiec jest wizją naszej
wspólnej przyszłości, wierzę w to. Ale wpierw łykam kilka tabletek, które mają
mnie uspokoić, doprowadzić do stanu praktycznie nieróżniącego się od
normalności. Lata praktyki sprawiły, iż biorę prochy bez popijania czymkolwiek,
choć butelka wody mineralnej wiernie stoi przy łóżku.
Prochy pomagają zawsze. Po
kilku chwilach czuję się odprężony, zrelaksowany, o wiele mniej przerażony.
Jakby niwelowały wszystkie te stany lękowe, jakich powodu nawet nie znam.
Swojego czasu Olalla ciągała mnie po wszelkiego rodzaju specjalistach w chyba
całej Europie, ale ostatecznie dostałem tylko te leki i nakaz brania ich
każdego dnia po dwie sztuki. Dopiero z czasem zacząłem łykać je też wtedy, gdy
bywało gorzej, gdy czułem się przerażony.
Tak jak dziś.
Widzisz, Isabel, ty też
jesteś takim moim lekiem. Moimi prochami, o których nie chcę zapomnieć. Jesteś
moim jedynym uzależnieniem i będziesz moja, moja droga Isabel.
Nie pamiętam dnia, jaki
zaczynałbym czymś innym. Zawsze rozpoczynam swoją codzienną egzystencję od
dawki leków i porannej kawy w towarzystwie internetowego wydania „The
Guardian”. W Hiszpanii kryzys z każdym dniem coraz większy, Banco de España
znów ma obniżoną wiarygodność kredytową, a w Stanach kłócą się o jakąś ustawę
na Kongresie.
Polityka jest dziwna. Świat
jest dziwny. Tęsknię za tobą, moja droga Isabel. Ba, tęsknota też jest dziwna. Nie
jestem w stanie nawet określić, ile czasu na ciebie już czekam, a ty wciąż
grasz szczęśliwą przy nim.
Nie umiem tego stwierdzić. Nie
umiem sobie z tym poradzić. A przecież nawet biorę te przeklęte prochy, po
których powinno być prawie normalnie. Prawie.
Nawet nie zauważam, kiedy rozkręca
się sezon. Kiedy gramy świetny początek ligi, kiedy losują nam całkiem niezłą
grupę w Lidze Mistrzów, kiedy nagle z kretesem przegrywamy w Monako z Atlético
Madryt, ciebie wciąż ze mną nie ma. Isabel, najdroższa, jesień mija mi bez
ciebie. Pamiętam tylko urywki, te rzadkie chwile, gdy się pojawiasz u boku
Davida. Ale patrzysz na mnie, kochasz mnie, nie jego. Czekasz na odpowiedni
moment, ażeby go porzucić i wrócić do mnie.
Tylko dlaczego wciąż cię
nie ma? Dlaczego muszę czekać na ciebie przez całą jesień, czekać pośród
londyńskiego deszczu i udawać, iż wcale nie mam ochoty każdego dnia wyciągnąć
czterdziestkę czwórkę z torby i przyłożyć ją do głowy Davida. A zrobiłbym to z
dziką rozkoszą, strzeliłbym mu prosto w twarz, jeśli to byłaby cena za odzyskanie
ciebie, moja droga Isabel.
Dla ciebie zrobię wszystko.
A ciebie wciąż nie ma, droga Isabel, u mego boku. Ile jeszcze mam czekać? Ile
jeszcze czasu będziesz udawała, iż czujesz do niego cokolwiek poza odrobiną
litości?
I dlaczego nagle
postanowiłaś wystawić mnie na próbę, kiedy w szatni jakoś w połowie listopada widzę,
jak wszyscy gratulują czegoś Davidowi.
– Co się dzieje? – pytam
Matę, siadając obok niego wiążącego już korki. Mój przyjaciel najpierw sięga po
moją torbę treningową, którą przesuwa na odległość, z której nie sięgnę po
glocka. Nie zapowiada to nic dobrego. – Juan, patrz na mnie – proszę.
Ale Juan Mata nie spogląda
na mnie. Dalej wpatrując się w korki, które niby wiąże, szepcze:
– Nando, tylko mi obiecaj,
że nie zrobisz niczego głupiego.
– Nie zrobię – przytakuję.
– Brałeś prochy rano?
– Brałem.
Juan Mata ciężko, bardzo
ciężko wzdycha, nim wreszcie wydusza, wciąż mówiąc szeptaną hiszpańszczyzną:
– David oświadczył się
Isabel – wstrzymuję oddech, czekając na dalsze słowa mojego przyjaciela.
Isabel, moja droga Isabel, nie mogłaś przyjąć jego oświadczyn! Nie mogłaś
zgodzić się zostać jego żoną! Moja droga Isabel, przecież to miała być nasza
przyszłość! – Isabel się zgodziła. Ślub na Boże Narodzenie.
Automatycznie sięgam do
torby, której nie ma przy mojej nodze. Chcę dostać tylko w swe dłonie
czterdziestkę czwórkę i strzelić wprost w twarz Davidowi Luizowi, który mi cię
odbiera. A miałaś być moja, Isabel. Mieliśmy przed sobą wizję pięknego życia we
dwoje pośród naszej miłości.
Isabel, dlaczego nagle mi
to zrobiłaś?
Nie pamiętam nic z tego
miesiąca po oświadczynach Davida. Juan ciągle faszeruje mnie lekami, zabiera mi
czterdziestkę czwórkę zawsze przed wyjściem z domu. Praktycznie się do mnie
wprowadza, żebym tylko nie zrobił niczego głupiego. Pilnuje mnie jak małego
dziecka, raz nawet odważa się wspomnieć o perspektywie powrotu do Olalli i
dzieci. Nie pamiętam nawet niekiedy, jak ma na imię jej – moja i jej – córka,
bo chłopiec to chyba Leo. Jakoś nigdy nie czułem się emocjonalnie związany z
dziećmi czy Olallą i dlatego na sam ten pomysł wyśmiewam Juana jak jeszcze
nigdy wcześniej.
Odpuszcza. Ale tylko w
kwestii ściągnięcia Olalli do Anglii. Niech ona siedzi w Galicji z rodziną,
niech sobie ułoży życie od nowa, bo ja tylko ciebie umiem kochać i tylko z tobą
umiem być, moja droga Isabel.
Bez ciebie nic nie ma
sensu. Bez ciebie muszę brać te przeklęte prochy, żeby przypadkiem nie wpakować
twojemu pseudonarzeczonemu kulki w łeb za każdym razem, kiedy afiszuje się
posiadaniem ciebie. A przecież ty należysz tylko do mnie, on nie ma do ciebie
żadnego prawa.
Isabel, co ty najlepszego
zrobiłaś, zgadzając się zostać jego żoną?
Isabel, co ty najlepszego
robisz, kiedy patrzę na ciebie w tej białej, pięknej sukni, z mniej więcej
dziesięciometrowym welonem z jakiejś koronki? Dlaczego wychodzisz za Davida
Luiza, człowieka, którego na pewno nie kochasz?!
Widzę ciebie, moja droga
Isabel, jak się wdzięczysz do własnego odbicia w ogromnym lustrze. Jesteś sama w
pustym pokoju w waszym ogromnym apartamencie z widokiem na Tamizę. Widzę cię w
tej sukni, z blond włosami spływającymi na ramiona, z delikatnym makijażem
pięknie podkreślającym twe cudowne rysy. Z uśmiechem, którego się obawiam.
Wydajesz się szczęśliwa,
lecz przecież oboje wiemy, że tego nie chcesz, nie chcesz zostać pogrzebana na
zawsze w małżeństwie z Davidem.
– Isabel… – szepczę
cichutko, wchodząc do pomieszczenia. Speszasz się na kilka chwil. – Isabel,
moja Isabel…
Odwracasz wzrok od lustra.
Masz przepiękne oczy. Cała jesteś przepiękna, taka prawdziwa i… moja.
– Torres! Co ty tutaj
robisz?
– Isabel…
– Torres, wychodzę za mąż!
– reagujesz, kiedy podchodzę kilka kroków w twoją stronę.
– Isabel…
– Fernando, nie każ mi
mówić tych słów. I tak wiem już za wiele.
– Isabel…
– Juan powiedział mi za
wiele. Fernando, idź sobie. Wychodzę zaraz za mąż.
Isabel, moja droga Isabel, dlaczego
wciąż grasz?
– Isabel, nie przerywaj mi
wreszcie! – unoszę się.
Ale jednak przerywasz:
– Fernando, przestań! Wychodzę
za niego za mąż. Za niego, za Davida Luiza.
– Isabel!
Wzdychasz ciężko, jakby z
niezadowoleniem.
– Fernando… Ja go kocham. Kocham Davida Luiza.
Zrozum, proszę…
Upadasz nagle na kolana.
Biel sukni zostaje przełamała przez czerwień. Krew.
– Isabel! – krzyczę,
podrywając się w twoim kierunku.
W dłoni ciąży mi
niezauważona wcześniej czterdziestka czwórka. A ty umierasz, Isabel. Moja droga
Isabel, możesz należeć tylko do mnie! Nie do niego, nie możesz go kochać,
najmilsza! Przecież jesteś całym moim światem!
Widzę, jak upadasz na
kolana, jak bledniesz, a twoje oczy przeszywa przerażenie. I miłość do mnie, bo
przecież mnie kochasz, Isabel!
Moja droga Isabel, nie
odchodź ode mnie!
Nawet nie spostrzegam,
kiedy po moich policzkach zaczynają płynąć łzy przerażenia. A potem nagle
znajdujesz się w moich ramionach, cały stanik twej sukni jest przesiąknięty
krwią, zaś ty umierasz w moich ramionach, patrzysz na mnie i szepczesz:
– Fernando…
Umierasz z moim imieniem na
ustach. Nie powiedziałaś, że mnie kochasz. Isabel, dlaczego nie powiedziałaś,
że mnie kochasz?!
Obok mnie wciąż leży
czterdziestka czwórka.
A potem jest uderzenie,
wcale niebolesne. Nie czuję, jak kula przeszywa moją pierś. Liczy się tylko
twoje spojrzenie, które już zgasło.
– Kocham cię, Isabel… –
szepczę.
Bo kocham cię tak cholernie
mocno, moja droga Isabel. My musimy być razem, choćbyśmy mieli oboje umrzeć. I
umieramy. W swoich ramionach, we dwoje, razem. Przecież tyle razy ci
przysięgałem, iż zdobędę cię, najdroższa, iż nie pozwolę ci nie być
nieszczęśliwą. To wszystko z miłości, z uczucia wykraczającego poza ludzkie
możliwości, którego nikt nie był w stanie za naszego życia zrozumieć.
Zawsze będziesz moja, Isabel.
Tak po prostu musi być. Musisz należeć do mnie, nigdy do niego, moja droga
Isabel.