piątek, 9 listopada 2012

#4. As though she loved.


Od autorki: To było trudne. Bardzo prywatne, bardzo osobiste, bardzo… moje. Ale się udało. To nie jest proste opowiadanie, to nie jest banalne opowiadanie, to raczej trudna historia opowiadająca o bardzo trudnym mężczyźnie. To raczej coś innego, coś, co pisałam zdecydowanie za długo. W pewnym kontekście jest też tutaj trochę mnie, jakkolwiek nie jestem pewna, czy właśnie taką historię chciałam oddać tym jednopartem. W każdym razie, tyle mojego zrzędzenia – chyba przywykliście już, że rzadko jestem zadowolona z własnych dzieł – miłego czytania ;)
Czas pisania: wrzesień listopad 2012
Długość: 12 stron.
Dedykacja: Izie jako spóźnione życzenia urodzinowe. Z Torresem, który na zawsze będzie tylko jej. Z wyrazami wdzięczności, przyjaźni i pełnego zaufania. Z cichą prośbą, ażeby była zawsze i nie odchodziła. I z wspomnianymi „wszystkiego najlepszego” z okazji szesnastki. Przepraszam, że dopiero teraz.

~*~


Moja droga Isabel, jesteś piękna. Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, wiedziałem, iż jesteś też tą jedyną. Moją drogą Isabel. Nie jego, choć to właśnie on obejmuje cię teraz ramieniem, to właśnie w niego się wtulasz i pozwalasz sobie niszczyć cudownie dopracowaną fryzurę, która podkreśla twoje śliczne, wypukłe kości policzkowe. Isabel, jesteś najpiękniejszą blondynką, jaką poznałem. Najpiękniejszą kobietą z całego tego świata.
Szkoda tylko, moja droga Isabel, iż praktycznie mnie nie zauważasz, praktycznie się nie znamy, a ja na twój temat wiem zaledwie tyle, ile udało mi się podsłyszeć. On, twój idealny chłoptaś, niewiele o tobie mówi w klubowej szatni, jakby chciał cię więzić tylko dla siebie. Twoje piękne imię, Isabel, pada w ośrodku treningowym o wiele rzadziej od nazwy jego ulubionej odżywki do włosów kręconych i puszących się. Poznanie ciebie, twojej niesamowitej duszy skrytej pod niepozornym, drobnym ciałem jest prawdziwym wyzwaniem, jednak chcę się go podjąć. Muszę się go podjąć.
Zrobię to z uśmiechem na ustach, z nadzieją w sercu i wiarą, iż będziesz moja, Isabel. Zrobię to, bo już od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzałem cię czekającą na niego pod Stamford Bridge, wiedziałem, iż nic poza tobą się nie liczy. Poświęciłem dla ciebie wszystko, moja droga Isabel; wszystko, co tylko miałem – żonę, dzieci, przyjaciół, szacunek, formę, piłkę. Cokolwiek tylko mogli mi zabrać w zamian za ciebie, kochana, pozwoliłem im wziąć. Oddałem to z własnej woli, bo ty jesteś wszystkim, co kiedykolwiek może mieć głębszy sens. Lecz ty wciąż umiesz widzieć tylko jego, Isabel. Najdroższa, on nie jest wszystkim, on nie jest twoim przeznaczeniem. Ja nim jestem, tylko pozwól mi to udowodnić. Stań się moja, Isabel. Moja, a nie Davida.
Nie mogę oddać cię jemu bez walki, droga Isabel. Nawet gdybym potrafił to zrobić, nie mogę. I nie umiem, co jest przecież oczywiste. Tak jakbym czuł na karku zimny oddech przeznaczenia, jakie popycha mnie uparcie w twoją stronę, zaś ja nie mam siły temu oponować. Zdobędę cię przecież, moja droga Isabel, a wtedy zapomnisz o nim. Będziesz kochała mnie, więc zapomnisz, bo on nie będzie się już liczył.
Wierzę w to, moja droga Isabel, i w twoich oczach widzę, iż ty też wierzysz, choć teraz pozwalasz się mu obejmować, kiedy siedzimy w jakimś podrzędnym klubie na Fulham, niedaleko stadionu, i pijemy. Niemiłosiernie opijamy trzecie zwycięstwo na sam początek ligi, ty zajmujesz miejsce na jego kolanach i sączysz co jakiś czas jego własne piwo. Wolałbym, ażebyś nie miała z nim nic wspólnego, jednak to właśnie on cię całuje, to właśnie on teraz cię posiada.
A nie powinno tak być, moja droga Isabel. Powinnaś być moja i sączyć własnego drinka. Przecież on nie ma prawa cię ograniczać, nie ma prawa wpływać na twoje prawa, zaś wyraźnie spostrzegam, iż tak naprawdę wolałabyś pić mojito, które zwykłaś zamawiać. To nie pierwszy wypad do klubu z tobą, z kilkoma innymi kobietami należącymi do nas, piłkarzy Chelsea, klubowych mistrzów Europy. Dawniej bywała z nami również moja żona, ale z czasem zrozumiałem, iż tylko ciebie chcę, Isabel. Ona nie była tego warta, ona nie była mi przeznaczona.
Ty jesteś moim przeznaczeniem, droga Isabel. Tylko ty, śmiejąca się teraz z ironicznej uwagi Lamparda mocno dogryzającej Terry’emu.
– Isabel… – dociera do mnie, jak szepcze twoje imię, jak próbuje cię doprowadzić cię tym do mruknięcia rozkoszy. Zaś mnie – do wściekłego pomruku, jakiego nie umiem sobie odmówić.
Bo on na ciebie nie zasługuje, moja droga Isabel. Nikt nie zasługuje na tak wspaniałą osobę jak ty, kochanie. Nawet ja. Lecz dla mnie jesteś świętością, ja umiałbym traktować cię odpowiednio i dlatego możesz należeć tylko do mnie. Tylko kiedy będziesz moja, równowaga wszechświata zostanie zachowana.
Wszak bóstwa powinny znajdować się w pewnych, opiekuńczych dłoniach, u boku ludzi, którzy będą potrafili zapewnić im spokój i bezpieczeństwo, zaś ty jesteś najpotężniejszą boginią tego świata, moja droga Isabel. Ty jednym spojrzeniem tworzysz i niszczysz, ty decydujesz o wszystkim. A przede wszystkim o mnie, o moim losie i moim oddaniu tobie. Jestem cały twój, Isabel, lecz i ty musisz być moja, kochanie. Nie Davida, nie kogokolwiek innego, a moja.
Nikt inny nie będzie potrafił ustawić cię na odpowiednim podwyższeniu. I nikt inny nie będzie potrafił zadbać o ciebie na tej wysokości, pośród hołdów i niebezpieczeństw. Tylko ja to zrobię, bo właśnie mnie jesteś przeznaczona, Isabel.
– Isabel… – on znów szepcze twoje imię, no co reagujesz cichym pomrukiem. Doskonale wiem, iż wcale tego nie chcesz. Nie chcesz, ażeby on wymawiał twoje imię, ażeby trzymał cię na kolanach i co jakiś czas udostępniał ci własnego drinka. Chcesz być moja, co wyczytuję w twoich ukradkowych spojrzeniach, w lekkim uśmiechu, jaki do mnie kierujesz.
Och, Isabel, ja również tego chcę!
– Ja was błagam – unosi się uwalony już Terry, będąc przyklejonym do ramienia Lamparda. Unoszę oczy ku niebu w geście błagania, ażeby wcale mnie tu nie było, zaś mój wierny towarzysz, Juan Mata, robi to samo. I ty też unosisz oczy ku niebu, ponieważ przecież nawet nie kochasz Davida.
Już dawno byś od niego odeszła, moja droga Isabel. Już dawno byłabyś moja, lecz jesteś taka dobra i boisz się urazić jego naiwne uczucia. Nie chcesz zabierać mu obłudy, jaką przypadkiem mu podarowałaś, nie chcesz zrobić niczego złego, co mogłoby skalać twój cudowny wizerunek. Jesteś bóstwem, najważniejszym bóstwem na tym świecie, jedynym prawdziwym, w które warto wierzyć. Jesteś cudowna, Isabel, lecz w pewnej chwili będziesz musiała odeń odejść.
Bo tylko będąc ze mną, będziesz szczęśliwa. Tylko ze mną.
– Ja was błagam – jęczy po raz drugi Terry, kiedy David śmie musnąć ustami twoją łabędzią szyję. – Nie publicznie, nie publicznie! – unosi się.
Prychasz wyraźnie, bo wcale nie podoba cie się ta sytuacja. Prychasz, bo wcale nie chcesz, ażeby on cię całował.
– Luiz, jak macie zamiar się tutaj migdalić, to spierdalać mi stąd – wtrąca ktoś inny, nie ważne nawet kto.
– Sam spierdalaj – odpierasz, lecz nawet przekleństwa w twoich ustach brzmią niczym najpiękniejsza melodia. – David, idziemy do domu – dodajesz. Nie robisz tego z ochotą, a twój głos jest przesycony niezadowoleniem, jakie słyszę tylko ja. Moja droga Isabel, dlaczego nie możesz być tylko moja? Dlaczego wreszcie nie spełnisz naszego wspólnego marzenia i nie będzie kimś więcej niż zaledwie jego kobietą? Musisz być moja, kochana Isabel, i oboje o tym wiemy. Moja, niczyja inna, tylko moja.
On posłusznie wstaje i obejmuje cię ramieniem, po czym bez słowa pożegnania ruszacie w stronę wyjścia, lecz ty jeszcze się obracasz. Uśmiechasz się tylko do mnie i tylko dla mnie, bowiem nie możesz pozostawić mnie samego bez pożegnania. Mówisz mi bez pomocy słów, że mnie kochasz i że niedługo, naprawdę niedługo, będziesz moja. Tylko i jedynie moja, już nie Davida.
W końcu jak możesz być z człowiekiem, który nie zasługuje na ani gram twojej cudownej postaci? Isabel, jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo potrafisz się poświęcić, lecz już koniec z tym. Będziesz moja, musisz być moja, kochanie. Uśmiechasz się i uświadczasz mnie w tym przekonaniu właśnie jednym, przelotnym uśmiechem. Z tą tylko różnicą, iż specjalnym, kierowanym jedynie do mnie, moja droga Isabel.
– No i sobie poszli… – wzdycha ciężko Lampard. – John, nie powinieneś był tyle pić, odstraszyłeś nam kolegę i jego laleczkę.
O mało go nie uderzam, kiedy słyszę, jak śmie określić cię takim słowem. Hamuję się w ostatnim momencie, po prostu również wstając. Dłoń Maty zaciska się na moim nadgarstku.
– Zostaw – syczę do niego po hiszpańsku. Gotuje się we mnie, bo obrazili ciebie, moją cudowną, idealną pod każdym względem Isabel. Powinienem teraz bronić twojej opinii, twojego honoru, ale powoli powtarzam sobie w myślach, iż nie warto wszczynać bójki. – Nie będą obrażać jej przy mnie.
– Daj spokój, Torres – błaga mnie Mata również po hiszpańsku. Nikt nie zwraca uwagi na naszą pogawędkę, bowiem przyjęło się już, iż często rozmawiamy w ojczystym języku. Że niby Juan nie czuje się pewnie w angielskim. Pierdolenie, ale niekiedy taka wersja wydarzeń jest wygodna. Jak na przykład teraz.
– Nie będę słuchał, jak nazywają ją laleczką. Nawet jej nie znają! – unoszę się. Juan nieznacznie wzmacnia uścisk dookoła mojej dłoni, jednak stanowczo się wyrywam.
– Ty też jej nie znasz – przypomina mi, ale ja już uciekam zarówno przed słowami, jakie cię obrażają, moja droga Isabel, jak i przed zdaniem wypowiedzianym przez Juana kilka sekund wcześniej.
Uciekam przez Londyn i wiem, że tylko ty byłabyś w stanie mnie zrozumieć. Bo ty mnie kochasz, ty jesteś moją drogą Isabel i tak naprawdę znam cię najlepiej z nich wszystkich.
Znam cię jako jedyny, jako jedyny poznałem w tobie wcielenie bóstwa i nie pozwolę cię nikomu skrzywdzić, moja droga Isabel. Jesteś tylko moja, Isabel. Zawsze tak było, jest i będzie. Nie zmienisz tego, nawet jeśli byś chciała.
A ty wcale nie chcesz, bo choć wciąż oficjalnie jesteś z nim, z Davidem Luizem uwielbiającym robić z siebie durnia, tak naprawdę już od dawna należysz do mnie. Musisz być moja, ażebyśmy mogli żyć oboje, moja droga Isabel.


Zamykam oczy, ziewnąwszy przeciągle. Zamykam oczy i natychmiast pojawiasz się ty, moja droga Isabel. Mieszkanie, sypialnia, łóżko – każda rzecz w tym domu – już od dawna nie pachnie Olallą, nie nosi nawet znamienia jej wielomiesięcznej bytności u mojego boku.
Zniknęła bez słowa, zabrała dwoje dzieci, wobec których nigdy nie czułem się szczególnie zobowiązany. Nie protestowała nawet, jakby wiedziała, iż przeznaczenie podarowało mi ciebie, Isabel. Jakby rozumiała, iż mogę być tylko z tobą, tylko ciebie mogę mieć, moja Isabel. Wszystko przebiegło tak banalnie łatwo, tak szybko, że nawet się nie spostrzegłem, a Olalla i dzieci zniknęli z mojego życia. Dała mi rozwód równie szybko, jak zaakceptowała, iż nie mogę z nią być. Kazała się trzymać, brać prochy, które dawno temu przepisał mi lekarz, i oddać czterdziestkę czwórkę spoczywającą na dnie szuflady nocnego stolika. Obiecałem brać prochy, obiecałem się trzymać, ale pistoletu nie oddałem. Czterdziestka czwórka może być przydatna w każdej chwili mojego życia i dlatego od chwili, kiedy zostawiłem Olallę, noszę pistolet w czeluściach treningowej torby. Zawsze naładowany. Nigdy nie ujawniony. Mój sekret, moja broń. Tak samo moja jak ty, Isabel. Bo ty należysz tylko do mnie, do nikogo innego poza mną.
Zawsze będziesz moja, Isabel.
Zamykam oczy i nim zasypiam, widzę, jak się uśmiechasz. Do mnie. Dla mnie. Czule, ciepło, z miłością. Wyciągasz dłoń, którą nie dane jest mi schwycić, bowiem kiedy już prawie muskam twoje smukłe palce, nagle ktoś cię ciągnie w przeciwnym kierunku. Szybko umykasz, próbujesz się wyrywać, lecz nie potrafisz tego zrobić. Oddalasz się. Isabel, dlaczego nie walczysz?! Isabel! Jestem gotowy krzyczeć, biec za tobą, wyrwać cię ze szponów tego potwora, z jego zbrodniczych dłoni, które śmią dotykać twojego boskiego ciała. Uratuję cię, tylko nie znikaj tak szybko. Tylko pozwól mi się poruszyć. Nie przytwierdzaj mojego ciała do podłoża jednym swoim spojrzeniem pełnym żalu.
Isabel! Isabel, nie rób tego! Nie pozwalaj mu cię porwać, nie pozwalaj mu odebrać cię mnie! Przecież jesteś moja, kochana Isabel. Przecież zawsze tak miało już być, w końcu połączyło nas przeznaczenie… Isabel, walcz!
Nie mogę się ruszyć. Twoje oczy w ułamku sekundy czynią z moich mięśni marmur, zaś ja jestem w stanie tylko stać i patrzeć, jak spiesznie znikasz za linią horyzontu. I cierpieć w ciszy, w zakamarkach swojego serca, bo odebrano mi ciebie, moją drogą Isabel.
Nie zostawiaj mnie, Isabel!
Budzę się nagle. Jest mi gorąco. W mieszkaniu cisza przerywana jedynie tykaniem zegara. Czterdziestka czwórka pod poduszką, tak na wszelki wypadek. Ciebie nie ma, Isabel. Jesteś wciąż z nim, choć przecież taki stan rzeczy już dawno powinien się zmienić. Powinnaś teraz spać obok mnie, powinnaś uśmiechnąć się i mocno ścisnąć moją rękę, a następnie ułożyć głowę na mojej klatce piersiowej i zasnąć w pełnym bezpieczeństwie. Twoje włosy będą mnie nieziemsko irytować, a jednak odgarnę je tylko i zasnę wraz z tobą spokojny, iż jesteś. Musisz być, Isabel. Będziesz ze mną, będziesz moja, już ja o to zadbam.
Tak cudowna istota jak ty nie może należeć do kogoś tak pospolitego jak David. Nie może tak być, po prostu nie może. Przeznaczenie związało już na zawsze twoją boskość i moją niesięgającą nawet twych nóg normalność, abyśmy mogli we dwoje przetrwać wszystko, co zgotuje nam Los.
Tak po prostu musi być, moja droga Isabel.
Niespiesznie wstaję z łóżka, wciąż jest ciemna noc, lecz mnie naszła ochota na lody czekoladowe z zamrażarki. Jestem ciekaw, czy i ty też nie możesz spać. Czy i tobie śnią się koszmary z nami w roli głównej. Już nawet sięgam po telefon i chcę napisać do ciebie smsa – nie wiem, skąd mam twój numer, ta chwila umknęła mi wraz z tysiącami innych, nieistotnych spraw – lecz w ostatniej chwili się powstrzymuję.
Nie wiem dlaczego. Po prostu nie wysyłam ci tej jednej, krótkiej wiadomości, zaś czterdziestka czwórka zaczyna nagle ciążyć mi na sercu. To dziwne, bo nigdy nikogo nie zabiłem. Nigdy nie strzeliłem w żywy cel, a jedynie w tarczę na strzelnicy, dokąd często zapraszali mnie zaprzyjaźnieni policjanci z liverpoolskiej komendy. Pistolet mam po prostu na zapas, na wszelki wypadek, gdyby miało wydarzyć się coś złego.
Wyciągam z zamrażarki karton tych przeklętych lodów, biorę łyżeczkę i owe lody ze sobą do sypialni, gdzie zakopuję się w pościeli pośród dźwięków Metallici, jedząc słodki, zimny deser. Staram się nie myśleć, lecz tak naprawdę nie umiem tego nie robić. Bo ty jesteś wszystkim, co ma w moim życiu sens. I ty, moja droga Isabel, jesteś wszystkim, o czym tak naprawdę umiem myśleć.
Jem te lody tylko w towarzystwie Metallici i myśli o tobie, Isabel. Nawet nie wiesz, jak bardzo cię teraz potrzebuję, jak cholernie mocno pragnę tylko twojej obecności u mego boku. Isabel, najdroższa, dlaczego wciąż musisz trwać u jego boku, zamiast być ze mną? Przecież należy nam się ta odrobina spokoju, rutyny i naszej wspólnej codzienności, której mi brakuje. Oczywiście, ufam ci, moja droga Isabel, ufam temu, co jest zapisane w twoich pięknych oczach, jednak cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną.
Nie umiem już czekać, aż sama pojawisz się pod moimi drzwiami, aż sama szepniesz mi, jak bardzo mnie pragniesz. Wydaje mi się, że za bardzo zaabsorbowała cię gra na rzecz Davida, na rzecz udawania i doskonale się w swojej roli czujesz. Wydaje mi się, iż całkowicie zapomniałaś, co tak naprawdę nas łączy, wyrzuciłaś przez niego z pamięci nasz układ dusz, naszą cichą przysięgę wieczności, tego, iż do mnie przecież kiedyś przybędziesz, moja droga Isabel.
Ale jeszcze będziesz moja, kochana Isabel. Musisz być moja, bowiem takie jest nasze przeznaczenie.


– Torres, nie przesadzaj – gasi mnie Juan, popijając cytrynową wodę z wysokiej szklanki. – I nie bierz więcej alkoholu. Olalla do mnie dzwoniła, kazała pilnować, czy łykasz te cholerne proszki.
– Łykam – prycham cicho, nieznacznie, ale i tak zamawiam martini.
– Nie powinieneś ich łączyć z wódką, bo ci odbije.
– To martini.
Doprawdy twórcza rozmowa. Typowa dla nas. Jak nie wiadomo, o czym rozmawiać, najlepiej nawiązać do mojej byłej żony. Ażeby tylko nie męczyć twojego tematu, moja droga Isabel. Juan nie znosi o tobie rozmawiać, nie znosi wysłuchiwać, jak bardzo mi bez ciebie źle. Po dwóch takich rozmowach z nim, kiedy gasił każde moje słowo tysiącem argumentów wytrzaśniętych niewiadomo skąd, odwidziało mi się dzielenie tobą z kimkolwiek. My dwoje, kochanie, istniejemy tak naprawdę tylko w naszych myślach, tak naprawdę nie umiemy się tym dzielić z nikim. Nie możemy tego robić, ponieważ nikt nie zrozumie naszego uczucia.
Alkohol to alkohol – słusznie zauważa Mata.
Prycham z lekką pogardą dla jego zdania.
I co z tego? Będę pił, kiedy będę chciał.
I będziesz łaził po Londynie napruty jak jasna cholera i nafaszerowany prochami z glockiem w torbie? – ironizuje paskudnym tonem. Wrednym, pozbawionym sympatii i pełnym rozczarowania.
Nie żeby mnie to ruszało.
Skąd wiesz? – syczę.
Wzrusza ramionami, jakby nic nie znaczyło, iż wie, że nawet teraz w torbie treningowej mam czterdziestkę czwórkę.
Olalla mi powiedziała, że mam cię pilnować i mam ci zabrać glocka. Najlepiej na zawsze, w ostateczności tylko wtedy, kiedy się ujebiesz.
Nie oddam ci broni – warczę wyraźnie, powoli, ażeby na pewno Juan Mata dokładnie mnie zrozumiał.
I co? Strzelisz z niej Davidowi w łeb, jak się zbliży do własnej dziewczyny, niewydarzonej Isabel?
W obecnej chwili mam ochotę odblokować czterdziestkę czwórkę i strzelić w twarz Juanowi, bo właśnie znów ci ubliża, jednak myśl, iż twoja miłość jest za czysta, ażeby splamić ją krwią niewinnego idioty, powstrzymuje mnie. Isabel, widzisz, jak wiele mogę dla ciebie zrobić?
Nie robię tego, bowiem nie zgodziłabyś się na przelewanie krwi w obronie twojego honoru. Poza tym przecież Juan mimo wszystko jest moim przyjacielem. Jakkolwiek wielkim skurwysynem by nie był, jakkolwiek bardzo by mnie nie denerwował i nie mówił rzeczy, o których rozmawiać po prostu nie można.
Choćby moje niewydarzone, absolutnie absurdalne małżeństwo. I sama Olalla, która była największym błędem mojego życia.
Moja droga Isabel, widzisz? Wariuję bez ciebie! Jesteś mi potrzebna do dalszego życia, bez ciebie tak naprawdę nie ma niczego, bo ty jesteś wszystkim.
Dlatego nie sięgam po broń. Dlatego biorę kilka głębokich wdechów, ażeby nie pozwolić sobie na zrobienie czegoś głupiego. Na przykład na zabicie Juana. Umiałbym to zrobić bez mrugnięcia okiem, umiałbym bez sekundy zawahania pociągnąć za spust, lecz jeśli przeleję czyjąkolwiek krew, tym bardziej nie będę wart twej boskiej duszy, twego boskiego ciała. Twej cudownej miłości, na którą nigdy nie zasłużę, lecz i nikt inny nie będzie jej godzien.
Zamiast strzelić, prycham z lekką nutką pogardy.
Niekiedy naprawdę cię nienawidzę – syczę pozornie spokojny, choć wciąż się we mnie gotuje. Ale niech już mu będą te pozory, niech się łudzi, iż przyjmuję do siebie jego zdanie. Jakkolwiek go nie podzielam, co wyraźnie podkreślam zamaszystym łykiem martini.
Juan wdycha.
Zepchnę cię kiedyś z Tower Bridge i zrobię to z szaleńczą satysfakcją i zadowolonym uśmiecham, jak wąsatego kocham – odzywa się z politowaniem w głosie.
– A wąsatemu za co ma się dostać? Przecież Vincente zabrał cię nawet na Euro – wtrącam, że niby dla żartu. Jakkolwiek w sumie nie mam już siły bardziej dogryzać biednemu Juanowi. On nigdy nie będzie w stanie zrozumieć potęgi naszego uczucia, moja droga Isabel. On nigdy nie spotka na swej drodze tak cudownej osoby jak ty.
Bo drugiej takiej na świecie nie ma. I nigdy nie będzie.


Moja droga Isabel, widzę, jak ciepło się do mnie uśmiechasz. Wyglądasz na trochę starszą, dojrzalszą, a twoje oczy lśnią szczęściem. I dumą, kiedy patrzysz na kilkuletniego blondynka. Jest tak cholernie podobny do ciebie, choć oczy ma czekoladowe, a buzię zdobi tysiąc piegów. Ma twój uśmiech, moja kochana.
Widzę was we dwoje w ogrodzie przed ogromnym domem gdzieś na południu, pewnie w mojej Hiszpanii. Leżę obok ciebie na kocu rozłożonym wprost na trawie, trzymam głowę na twoich udach i śmieję się radośnie, bo jesteś przy mnie. Ty i nasz mały szkrab.
Nando, kocham cię – szepczesz, muskając ustami mój policzek. Roztrzepujesz te ohydnie, aczkolwiek uroczo – twoim zdaniem – utlenione włosy, na co wybucham jeszcze głośniejszym śmiechem.
Isabel, kochana moja, jakże czynisz mnie szczęśliwym! Kochanie, bez ciebie nic nie miałoby sensu i tak cholernie mocno cieszę się, że cię mam.
– Ja ciebie również kocham, Isabel – odpieram, po czym bez zawahania, bez nieśmiałości wpijam się w twoje piękne wargi.
Jesteś starsza o kilka lat, lecz twoja uroda nabrała jeszcze większej szlachetności, jest jeszcze bardziej boska, zaś ty należysz już do mnie. Nie pamiętam, jak do tego doszło, nie pamiętam, kiedy zostawiłaś wreszcie Davida dla mnie, bo tak naprawdę to się nie liczy.
Nie liczy się przeszłość, bowiem najważniejsza jest teraźniejszość. Tylko ona jest istotna, o przeszłości można zapomnieć. Ona się wydarzyła, przeminęła i została poddana wiecznej otchłani niepamięci, bowiem już nie wróci.
– Śmiałbyś nie kochać – parskasz śmiechem, kochanie. Robisz to wciąż w niesamowicie pociągający sposób, a przy okazji świat znów mają okazję ujrzeć niesamowicie pociągające dołeczki w twoich policzkach.
– Nie śmiałbym – przyznaję, na co ponownie całujesz mnie ze śmiechem.
Moja droga Isabel, jak to cudownie, iż nareszcie należysz do mnie. Tylko do mnie. Przeznaczenie się wypełniło, a przed nami najpiękniejsze, wspólne dni podczas pisanej nam wieczności.
To wszystko dopiero przed nami, wszystko to dopiero nadejdzie, a my niespiesznie cieszymy się chwilą obecną, własną obecnością w teraźniejszości i pewnością, iż to nigdy się nie zmieni.
Nawet mamy dziecko. Małego chłopca o pięknych oczach. Małego chłopca tak piekielnie do ciebie podobnego, moja Isabel. Ten mały skarb, który jest potwierdzeniem naszej miłości, jest jej owocem i w pewnym sensie też sensem. Jest tylko nasz – mój i twój – i nigdy nikomu go nie oddamy.
Lecz jeśli mamy być na zawsze razem, nie rozumiem, dlaczego nagle oddalasz się. Ty i nasz synek. Jakby ktoś wyrywał mi was. Ciebie, moją kochana Isabel, i jego, naszego małego szkraba, którego imienia nawet nie znam. Odsuwacie się ode mnie, a wasze twarze paraliżuje strach. Tak samo jak i mnie całego. Boję się was stracić, co następuje powoli, niespiesznie, jakby ktoś chciał przedłużyć moje katusze.
 Ale znikacie. Oboje. Cały mój świat się wali, zaś ja ponownie budzę się z tego koszmaru z sercem bijącym bynajmniej powoli, sparaliżowany strachem i milczącym żalem, jaki mnie opanowuje. Pod poduszką jest broń. Czuję jej zimną, gładką powierzchnię. Intuicyjnie, nie włączając światła, szukam dłonią szafki nocnej, w szufladzie której mam fiolkę prochów. Dwie, może trzy tabletki powinny załatwić sprawę, uspokoić demony, jakie obudził ten sen.
Bo ty wciąż wcale nie jesteś moja, choć powinnaś być. Powinniśmy być razem, we dwoje, albo i z dzieckiem, takim małym, radosnym blondynkiem o twoim uśmiechu, twoim zadartym nosku i moich oczach oraz tysiącu piegów. Ten chłopiec jest wizją naszej wspólnej przyszłości, wierzę w to. Ale wpierw łykam kilka tabletek, które mają mnie uspokoić, doprowadzić do stanu praktycznie nieróżniącego się od normalności. Lata praktyki sprawiły, iż biorę prochy bez popijania czymkolwiek, choć butelka wody mineralnej wiernie stoi przy łóżku.
Prochy pomagają zawsze. Po kilku chwilach czuję się odprężony, zrelaksowany, o wiele mniej przerażony. Jakby niwelowały wszystkie te stany lękowe, jakich powodu nawet nie znam. Swojego czasu Olalla ciągała mnie po wszelkiego rodzaju specjalistach w chyba całej Europie, ale ostatecznie dostałem tylko te leki i nakaz brania ich każdego dnia po dwie sztuki. Dopiero z czasem zacząłem łykać je też wtedy, gdy bywało gorzej, gdy czułem się przerażony.
Tak jak dziś.
Widzisz, Isabel, ty też jesteś takim moim lekiem. Moimi prochami, o których nie chcę zapomnieć. Jesteś moim jedynym uzależnieniem i będziesz moja, moja droga Isabel.


Nie pamiętam dnia, jaki zaczynałbym czymś innym. Zawsze rozpoczynam swoją codzienną egzystencję od dawki leków i porannej kawy w towarzystwie internetowego wydania „The Guardian”. W Hiszpanii kryzys z każdym dniem coraz większy, Banco de España znów ma obniżoną wiarygodność kredytową, a w Stanach kłócą się o jakąś ustawę na Kongresie.
Polityka jest dziwna. Świat jest dziwny. Tęsknię za tobą, moja droga Isabel. Ba, tęsknota też jest dziwna. Nie jestem w stanie nawet określić, ile czasu na ciebie już czekam, a ty wciąż grasz szczęśliwą przy nim.
Nie umiem tego stwierdzić. Nie umiem sobie z tym poradzić. A przecież nawet biorę te przeklęte prochy, po których powinno być prawie normalnie. Prawie.
Nawet nie zauważam, kiedy rozkręca się sezon. Kiedy gramy świetny początek ligi, kiedy losują nam całkiem niezłą grupę w Lidze Mistrzów, kiedy nagle z kretesem przegrywamy w Monako z Atlético Madryt, ciebie wciąż ze mną nie ma. Isabel, najdroższa, jesień mija mi bez ciebie. Pamiętam tylko urywki, te rzadkie chwile, gdy się pojawiasz u boku Davida. Ale patrzysz na mnie, kochasz mnie, nie jego. Czekasz na odpowiedni moment, ażeby go porzucić i wrócić do mnie.
Tylko dlaczego wciąż cię nie ma? Dlaczego muszę czekać na ciebie przez całą jesień, czekać pośród londyńskiego deszczu i udawać, iż wcale nie mam ochoty każdego dnia wyciągnąć czterdziestkę czwórkę z torby i przyłożyć ją do głowy Davida. A zrobiłbym to z dziką rozkoszą, strzeliłbym mu prosto w twarz, jeśli to byłaby cena za odzyskanie ciebie, moja droga Isabel.
Dla ciebie zrobię wszystko. A ciebie wciąż nie ma, droga Isabel, u mego boku. Ile jeszcze mam czekać? Ile jeszcze czasu będziesz udawała, iż czujesz do niego cokolwiek poza odrobiną litości?
I dlaczego nagle postanowiłaś wystawić mnie na próbę, kiedy w szatni jakoś w połowie listopada widzę, jak wszyscy gratulują czegoś Davidowi.
– Co się dzieje? – pytam Matę, siadając obok niego wiążącego już korki. Mój przyjaciel najpierw sięga po moją torbę treningową, którą przesuwa na odległość, z której nie sięgnę po glocka. Nie zapowiada to nic dobrego. – Juan, patrz na mnie – proszę.
Ale Juan Mata nie spogląda na mnie. Dalej wpatrując się w korki, które niby wiąże, szepcze:
– Nando, tylko mi obiecaj, że nie zrobisz niczego głupiego.
– Nie zrobię – przytakuję.
– Brałeś prochy rano?
– Brałem.
Juan Mata ciężko, bardzo ciężko wzdycha, nim wreszcie wydusza, wciąż mówiąc szeptaną hiszpańszczyzną:
– David oświadczył się Isabel – wstrzymuję oddech, czekając na dalsze słowa mojego przyjaciela. Isabel, moja droga Isabel, nie mogłaś przyjąć jego oświadczyn! Nie mogłaś zgodzić się zostać jego żoną! Moja droga Isabel, przecież to miała być nasza przyszłość! – Isabel się zgodziła. Ślub na Boże Narodzenie.
Automatycznie sięgam do torby, której nie ma przy mojej nodze. Chcę dostać tylko w swe dłonie czterdziestkę czwórkę i strzelić wprost w twarz Davidowi Luizowi, który mi cię odbiera. A miałaś być moja, Isabel. Mieliśmy przed sobą wizję pięknego życia we dwoje pośród naszej miłości.
Isabel, dlaczego nagle mi to zrobiłaś?


Nie pamiętam nic z tego miesiąca po oświadczynach Davida. Juan ciągle faszeruje mnie lekami, zabiera mi czterdziestkę czwórkę zawsze przed wyjściem z domu. Praktycznie się do mnie wprowadza, żebym tylko nie zrobił niczego głupiego. Pilnuje mnie jak małego dziecka, raz nawet odważa się wspomnieć o perspektywie powrotu do Olalli i dzieci. Nie pamiętam nawet niekiedy, jak ma na imię jej – moja i jej – córka, bo chłopiec to chyba Leo. Jakoś nigdy nie czułem się emocjonalnie związany z dziećmi czy Olallą i dlatego na sam ten pomysł wyśmiewam Juana jak jeszcze nigdy wcześniej.
Odpuszcza. Ale tylko w kwestii ściągnięcia Olalli do Anglii. Niech ona siedzi w Galicji z rodziną, niech sobie ułoży życie od nowa, bo ja tylko ciebie umiem kochać i tylko z tobą umiem być, moja droga Isabel.
Bez ciebie nic nie ma sensu. Bez ciebie muszę brać te przeklęte prochy, żeby przypadkiem nie wpakować twojemu pseudonarzeczonemu kulki w łeb za każdym razem, kiedy afiszuje się posiadaniem ciebie. A przecież ty należysz tylko do mnie, on nie ma do ciebie żadnego prawa.
Isabel, co ty najlepszego zrobiłaś, zgadzając się zostać jego żoną?
Isabel, co ty najlepszego robisz, kiedy patrzę na ciebie w tej białej, pięknej sukni, z mniej więcej dziesięciometrowym welonem z jakiejś koronki? Dlaczego wychodzisz za Davida Luiza, człowieka, którego na pewno nie kochasz?!
Widzę ciebie, moja droga Isabel, jak się wdzięczysz do własnego odbicia w ogromnym lustrze. Jesteś sama w pustym pokoju w waszym ogromnym apartamencie z widokiem na Tamizę. Widzę cię w tej sukni, z blond włosami spływającymi na ramiona, z delikatnym makijażem pięknie podkreślającym twe cudowne rysy. Z uśmiechem, którego się obawiam.
Wydajesz się szczęśliwa, lecz przecież oboje wiemy, że tego nie chcesz, nie chcesz zostać pogrzebana na zawsze w małżeństwie z Davidem.
– Isabel… – szepczę cichutko, wchodząc do pomieszczenia. Speszasz się na kilka chwil. – Isabel, moja Isabel…
Odwracasz wzrok od lustra. Masz przepiękne oczy. Cała jesteś przepiękna, taka prawdziwa i… moja.
– Torres! Co ty tutaj robisz?
– Isabel…
– Torres, wychodzę za mąż! – reagujesz, kiedy podchodzę kilka kroków w twoją stronę.
– Isabel…
– Fernando, nie każ mi mówić tych słów. I tak wiem już za wiele.
– Isabel…
– Juan powiedział mi za wiele. Fernando, idź sobie. Wychodzę zaraz za mąż.
Isabel, moja droga Isabel, dlaczego wciąż grasz?
– Isabel, nie przerywaj mi wreszcie! – unoszę się.
Ale jednak przerywasz:
– Fernando, przestań! Wychodzę za niego za mąż. Za niego, za Davida Luiza.
– Isabel!
Wzdychasz ciężko, jakby z niezadowoleniem.
– Fernando… Ja go kocham. Kocham Davida Luiza. Zrozum, proszę…
Upadasz nagle na kolana. Biel sukni zostaje przełamała przez czerwień. Krew.
– Isabel! – krzyczę, podrywając się w twoim kierunku.
W dłoni ciąży mi niezauważona wcześniej czterdziestka czwórka. A ty umierasz, Isabel. Moja droga Isabel, możesz należeć tylko do mnie! Nie do niego, nie możesz go kochać, najmilsza! Przecież jesteś całym moim światem!
Widzę, jak upadasz na kolana, jak bledniesz, a twoje oczy przeszywa przerażenie. I miłość do mnie, bo przecież mnie kochasz, Isabel!
Moja droga Isabel, nie odchodź ode mnie!
Nawet nie spostrzegam, kiedy po moich policzkach zaczynają płynąć łzy przerażenia. A potem nagle znajdujesz się w moich ramionach, cały stanik twej sukni jest przesiąknięty krwią, zaś ty umierasz w moich ramionach, patrzysz na mnie i szepczesz:
– Fernando…
Umierasz z moim imieniem na ustach. Nie powiedziałaś, że mnie kochasz. Isabel, dlaczego nie powiedziałaś, że mnie kochasz?!
Obok mnie wciąż leży czterdziestka czwórka.
A potem jest uderzenie, wcale niebolesne. Nie czuję, jak kula przeszywa moją pierś. Liczy się tylko twoje spojrzenie, które już zgasło.
– Kocham cię, Isabel… – szepczę.
Bo kocham cię tak cholernie mocno, moja droga Isabel. My musimy być razem, choćbyśmy mieli oboje umrzeć. I umieramy. W swoich ramionach, we dwoje, razem. Przecież tyle razy ci przysięgałem, iż zdobędę cię, najdroższa, iż nie pozwolę ci nie być nieszczęśliwą. To wszystko z miłości, z uczucia wykraczającego poza ludzkie możliwości, którego nikt nie był w stanie za naszego życia zrozumieć.
Zawsze będziesz moja, Isabel. Tak po prostu musi być. Musisz należeć do mnie, nigdy do niego, moja droga Isabel. 

niedziela, 2 września 2012

#3. Do you remember our september?


Od autorki: Nie to miałam dziś publikować. To, co widnieje poniżej, można chyba określić potrzebą chwili, takim krótkim, pisanym tylko wczorajszego dnia opowiadankiem. Spod znaku łzawych ścierw, jakkolwiek to łzawe ścierwo bardzo mi się podoba. Polecam czytanie przy pierwszej z piosenek, dzięki której wymyśliłam coś na kształt fabuły.
Czas pisania: wrzesień 2012.
Długość: 5 stron.
Dedykacja: Dla Corine. Bo to Lampard. Bo to jej urodzinowy jednopart, co prawda urodziny ma jutro, ale wymusiła na mnie dodanie tego dziś. W podziękowaniu, iż jest pomimo mojego trudnego charakterku. I z życzeniami wszystkiego najlepszego, my sweet sixteen ;) xx

~*~


Hej, Corie, pamiętasz nasz wrzesień?
Pamiętasz Londyn w deszczu i nas biegnących po Fulham Road? Pamiętasz, jak śmiałaś się, a makijaż beztrosko spływał Ci po policzkach? Nawet z tymi smugami czarnego, przedrogiego tuszu do rzęs na rumianych policzkach – a podobno miał być wodoodporny, na co narzekałaś przez cały następny wieczór – byłaś tak niesamowicie piękna. Nie mogłem oderwać od Ciebie wzroku, kiedy ciągnęłaś mnie samym środkiem Fulham Road w wodzie, od której rozpadły się twoje śliczne, słomiane koturny. Wybiegliśmy ze stacji metra, którym uwielbiałaś się tłuc ze swojego Kennington, i dopiero na Fulham złapał nas deszcz, a Ty po chwili przystanęłaś na środku ulicy w tej ulewie i zaczęłaś się śmiać. A śmiech to Ty, Corie, miałaś przeuroczy. Uwielbiałem go, tak samo jak uwielbiałem całą Ciebie.
Moją Corine Cressacé, bez której nie umiałem wyobrazić sobie życia.
Corie, pamiętasz ten nasz wrzesień, prawda? Ten piękny miesiąc w deszczu, kiedy zakochiwałem się w Tobie, a Ty zakochiwałaś się we mnie. Ten piękny miesiąc, kiedy naiwnie wierzyliśmy, iż wszystko będzie trwać wiecznie, iż nic nas nie rozdzieli.
Corine, jacy my byliśmy wtedy głupi… Nie mieliśmy szans, a jednak uparcie je widzieliśmy. Nie mieliśmy właściwie niczego poza sobą. Choć dziś nie dam głowy, czy kiedykolwiek miałem Cię naprawdę. Byłaś, Corie, tego jestem pewny. Lecz czy byłaś ze mną? Przy mnie? Czy byłaś moja, kochanie? Wtedy, w przeciągu tamtego września, myślałem, iż nigdy Cię nie stracę.
Teraz pewnie powinienem zapytać sam siebie, czy Cię straciłem, czy może to Ty odeszłaś. Bo naszą historię można spostrzegać z różnych punktów widzenia, zaś ja sam nie wiem, co wpłynęło na Twój wyjazd.
A może powrót do tego, od czego uciekłaś, Corie? Często wspominałaś w nasze deszczowe wieczory, iż boisz się życia poza Londynem, tego, co zostawiłaś gdzieś, skąd uciekłaś. Nigdy nie podawałaś szczegółów, a ja nie musiałem ich znać, bo myślałem, że i bez nich doskonale Cię znam.
Dziś już nie wiem, czy tak naprawdę było.
Dziś jest wiosna, drzewa kwitną, a Ciebie nie ma w naszym Londynie.
To miasto bez Ciebie jest puste. Nawet nie pada deszcz, a on jako jedyny mi po Tobie pozostał.
Deszcz i wrześniowe wspomnienia są jedynym, Corie, co mi po Tobie pozostało. Bo Ciebie już nie ma od dawna, a ja wciąż nie umiem zapomnieć.
Co Ty ze mną zrobiłaś w przeciągu tego jednego, deszczowego miesiąca, Corine? Dlaczego tak usilnie trwam przy wspomnieniach, które powinienem był już dawno ukryć gdzieś na dnie mej pamięci? Lecz nie, wolę się tym maltretować, wolę ciągle odtwarzać w pamięci, jak z francuskich akcentem wołałaś: „Frankie, spójrz tam!” i uśmiechałaś się przy tym przecudnie.
Pewnie teraz znów jesteś w swojej Francji, gdzie niebo jest fioletowe, lecz nie roni swych łez. Zaś bez nich, bez naszego deszczu, wszystko umiera, Corie.
Ze mną na czele.
Hej, Corie, pamiętasz w ogóle, jak na mnie patrzyłaś? Pamiętasz, jak wtulałaś się we mnie za każdym razem, kiedy coś Cię przeraziło, a ja śmiałem się cicho w twoje grube, ciemne włosy, jakie nosiłaś zawsze rozpuszczone? Oburzałaś się, zła pytałaś, czy to Ty tak bardzo mnie bawisz, ale po chwili znów byłaś radosna, a ja sam uciszałem Cię po prostu krótkim pocałunkiem.
Corine, byłaś dla mnie wszystkim, a jednak odeszłaś. Powiesz mi kiedyś, dlaczego to zrobiłaś? Wrócisz jeszcze kiedyś do mnie, do Londynu, ażeby kolejny wrzesień spędzić na bieganiu w deszczu po Fulham i obserwowaniu Tamizy, wtulając się we mnie?
Bo wiesz, Corie, choć dziś już wiosna, a Ty uciekłaś do Francji, ja wciąż pamiętam i pamiętać będę zawsze.
 Kochający Cię Frank.


Hej, Frank, myślisz, że umiałabym zapomnieć?
Myślisz, że potrafiłabym wyrzucić z pamięci wszystkie te deszczowe dni z tamtego września, kiedy drżałam na samą myśl o Tobie? Kiedy każdego poranka, gdy budziłam się w Twoim łóżku, u Twego boku, bolała mnie dosłownie każda kość?
Frank, to były najszczęśliwsze dni w moim życiu. I piszę to z głębi serca, bo nigdy nie umiałabym Cię okłamywać. Cały świat – owszem, lecz nie Ciebie, tego jedynego, który nigdy nie pytał o przeszłość. Dałeś mi wszystko to, dzięki czemu się odbiłam od dna, dzięki czemu przeżyłam, lecz Londyn miał być tylko etapem przejściowym.
I właśnie dlatego uciekłam. Bo ja często uciekam przed tym, co dobrego się wydarza w moim życiu. Uciekłam też od Ciebie, choć chyba byłeś wszystkim, co najlepsze w tym perfidnym światku. Lecz dla mnie nie było już nadziei. Dla nas jej nie było.
Uciekanie to moja specjalność, właściwie tylko tym się zajmuję w tym życiu. I dlatego też wsiadłam w samolot i wróciłam do Francji. A teraz siedzę na tarasie swojego wielkiego mieszkania, patrzę na ciemne chmury zbierające się na zachodzie i czuję, jakbyś wraz z nimi wracał do mnie. Bo kiedy nad Paryżem pada, ja czuję Twoją obecność przy mnie; deszcz jest czymś naszym, czymś, co nas oczyszcza.
Ja chyba jestem takim chorym wyjątkiem, Frank, bo deszcz niesie ze sobą jedynie wspomnienia. Nic oczyszczającego z naszego miesiąca w Londynie. Wspomnienia ranią, wiesz o tym?
Pewnie wiesz, bo Tobie samemu jest ciężko o mnie nie myśleć, ale wiem, iż nie umiesz tego nie robić. Wspominasz mnie, tak jak ja wspominam Ciebie. I tak samo cierpisz, nie mam racji, Frank?
A pamiętasz, kochany, jak zabrałeś mnie na Stamford? Jak posadziłeś mnie na puściutkich trybunach późnym popołudniem, a sam po kilku chwilach pojawiłeś się na murawie i uśmiechałeś się tak cudownie?
Tamtego dnia moje serce było już Twoje. Tamtego dnia na Stamford Bridge nie padało, a my obserwowaliśmy gwiazdy, leżąc na murawie. Tamtego dnia zrozumiałam, iż jestem zgubiona w życiu bez Ciebie.
A teraz właśnie tak żyję. Złamałam swoje serce z własnego wyboru, uciekając od Ciebie, od Twojej miłości i tego, co mogłeś mi dać. A dałbyś mi przecież wszystko, o co tylko bym poprosiła… Ale nie miałam wyboru, wiesz, Frank? Nie miałam szansy na życie u Twego boku, nie mieliśmy szansy wtedy, zaś dziś nie ma już nadziei.
Nie dla nas. Nie dla mnie, Frank. I wybacz mi, proszę, że Tobie również odebrałam te uczucie, tę pewność, iż będzie dobrze. Sama chciałabym to czuć, chciałabym wiedzieć, iż mogę wrócić do Ciebie do Londynu i wszystko, co złe, przeminie, odmieni się na lepsze, lecz tak się w istocie nie stanie.
Bo dziś siedzę na swoim paryskim tarasie, obserwuję z piątego piętra dzielnicę Saint-Germain i wspominam.
Bo wiesz, Frank, ja Cię naprawdę pokochałam tamtego naszego września.
Tęskniąca za Tobą Corine.


Hej, Corine, wiosna powoli się kończy, lecz do kolejnego września wciąż daleko…
Pisałem Ci już, jak cholernie za Tobą tęsknię, pisałem, jak cholernie mocno wciąż Cię kocham… A Ciebie wciąż nie ma u mego boku. Bez Ciebie się spalam, Corie. Bez Ciebie popadam w otępienie, a wszystko traci sens tylko dlatego, iż Ciebie ze mną nie ma.
Bez względu, gdzie uciekłaś, Corie, znajdę Cię. Sezon zaraz się skończy i pojadę do Ciebie, do Francji. To miejsce, które mi Cię odebrało, to ciemność, która skryła Cię za swoją kurtyną. Ale ja Cię odnajdę, Corine, w Twoim Paryżu i pogratuluję Ci wszystkiego, co Ci się przytrafiło. Oby tylko Twoje życie nie było tak puste jak moje.
Bo ja bez Ciebie umieram niczym kwiaty bez deszczu, naszej wrześniowej ulewy, w której kochaliśmy się we dwoje. On znów spadł nad Londynem, jednak to miasto w deszczu bez Ciebie jest niczym. Tak samo jak niczym jestem ja bez Ciebie. Ty jesteś wszystkim, Corine, więc dlaczego zapomniałaś tak łatwo? Dlaczego nie umiesz powiedzieć, dokąd odeszłaś? I, co ważniejsze, dlaczego to zrobiłaś? Corine, najdroższa, dlaczego postanowiłaś uciec i ode mnie? Zostawiłaś mnie samego, porzuciłaś mnie na pastwę wspomnień wraz z przyjściem października, a teraz ja szukam Ciebie we wszystkim, co widzę w tym przeklętym mieście, w każdej kropli deszczu spadającej na nie.
Lecz Ciebie wciąż nie ma, bo jesteś w Twoim Paryżu, do którego prędzej czy później przyjadę. I będę Cię szukał, Corie, bo jesteś wszystkim.
Zawsze będziesz wszystkim, moja kochana.
Pamiętasz, jak budziłem się, trzymając Cię w ramionach, a ty na powitanie delikatnie mnie całowałaś, śmiejąc się wprost w moje usta? Bo ja pamiętam każdy taki poranek, każdą taką chwilę, która czyniła mnie najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Ty to sprawiłaś, Ty byłaś moim szczęściem i tylko przy Tobie ponownie odnajdę to, co w sobie zatraciłem.
Nie wierzę, że nie ma nadziei. Bo ona jest zawsze, tak samo jak zawsze będę Cię kochał i czekał, aż powrócisz do naszego miasta, do naszego Londynu, w którym na zawsze pozostało Twoje serce. Pozostały też Twoje wspomnienia i ja, kochający Cię idiota, który łudzi się na Twój powrót. Bez Ciebie straciłem cały swój blask, całą siłę do walki o cokolwiek. Corie, nie wiem nawet, co chciałaś osiągnąć tą ucieczką, lecz jestem pewny, iż zniszczenie mnie nie leżało w Twoich celach. I dlatego wybaczam, bo wiem, że nie chciałaś, że nawet nie zdawałaś sobie sprawy, jak w ciągu jednego miesiąca można kogoś pokochać.
Miałem kiedyś mnóstwo marzeń, kochanie. Chciałem zmieniać świat, chciałem być najlepszy… Chciałem wiele, lecz większości z nich już nawet nie pamiętam. A wiesz dlaczego, Corie? Pewnie wiesz, ale i tak Ci to napiszę.
Bo to Ty, Corine, stałaś się wszystkim, ale przede wszystkim moim największym marzeniem.
Cierpiący bez Ciebie Frank.


Hej, Frank, naprawdę uważasz, iż Cię zniszczyłam?
Frank, nie chciałam tego! Naprawdę! Uciekłam, bo właśnie zniszczenia Ciebie obawiałam się najbardziej. Bo wiedziałam, jak mocno możesz mnie pokochać i jak mocno możesz cierpieć, kiedy mnie zabraknie na tym świecie. Tak bardzo Cię za to przepraszam!
Nie chciałam niczego niszczyć. Wręcz przeciwnie – moja ucieczka miała Cię uratować, mój kochany. Dzięki temu miałeś przeżyć beze mnie i z czasem nauczyć się takiego życia. Ale Ty wciąż nie potrafisz tego zrobić, choć nasz wrzesień przeminął tak dawno, zaś ja ronię teraz łzy w deszczu, na moim kochanym tarasie z widokiem na Saint-Germain. Tak bardzo mi źle ze świadomością zniszczenia Twojego życia, Frank.
Nie powinnam była w ogóle w nie ingerować, bo przecież znałam cenę tego wszystkiego. Lecz wciąż, pomimo wszystkich konsekwencji, jakie przyszło nam za to ponieść, uważam tamtej wrzesień za najcudowniejszy miesiąc mojego życia. Bo byłam wtedy kochana przez mężczyznę, którego sama pokochałam. Przez Ciebie, Frank.
Wiedziałam, jak to wszystko się skończy, wiedziałam, iż ucieknę z powrotem do Paryża, zostawiając Ciebie samego w naszym pięknym, deszczowym Londynie.
Frank, i tak zostałbyś sam. I tak odeszłabym prędzej czy później, bo takie jest moje przeznaczenie. Zaś naszym wspólnym przeznaczeniem nie jest bycie razem, ponieważ nawet gdybym teraz siedziała na tarasie Twojego londyńskiego apartamentu i patrzyła na Tamizę, prędzej czy później musiałabym Cię zostawić, Frank. Nawet jeśli bym została, nawet jeśli bym od Ciebie nie uciekła, i tak nie czułabym się lepiej.
Chciałabym wierzyć, iż od tego ucieknę. Lecz nie mogę, Frank, bo to Twoje przeznaczenie. Ucieknij od wspomnień dla mnie, ułóż sobie życie tak, ażebym mogła patrzeć na Ciebie każdego dnia, gdy już nadejdzie koniec. Ja sama zniosę ten koniec, Ty nie powinieneś jeszcze bardziej cierpieć, kochany.
Nie mogę tego od Ciebie wymagać. I błagam, nie traktuj tego jako kary, nie traktuj mojej ucieczki jako czegoś, co było Twoją winą, bowiem wszystkiemu zawiniłam sama. Tamten wrzesień nie powinien się wydarzyć, jednak nie cofnę tego i wcale nie żałuję, iż Cię pokochałam. Żałuję tylko, że pozwoliłam Tobie zakochać się we mnie.
Lecz, Frank, moja ucieczka jest dowodem mojej miłości. Bo ja umieram, Frank, i już nic mnie nie uratuje. Nawet Ty i Twoja miłość, która jest najlepszym, co w moim życiu mogłoby mi się przydarzyć. Obiecaj mi tylko, najdroższy, iż przetrwasz beze mnie, iż wspomnisz mnie w każdy kolejny wrzesień, bo tamten był moim ostatnim.
Zakochana w Tobie na zawsze Corine.


Hej, Corie, jak to umierasz?!
Corine, nie możesz tak po prostu mnie zostawić samego na tym przeklętym świecie! Przecież bez Ciebie nic nie ma sensu, bez Ciebie ja jestem nikim.
A Ty myślałaś, kochanie, iż dam sobie bez Ciebie radę? Nie umiem żyć bez Ciebie, lecz nachodzi kolejny wrzesień, a Ty jesteś już tam, na górze. Patrzysz na mnie, prawda, Corie? Patrzysz i uśmiechasz się, widząc, jak próbuję zrealizować Twoją prośbę.
Ale ja nie umiem, Corine. Próbuję od chwili, gdy zadzwonili do mnie z Twojego Paryża, od kiedy dowiedziałam się o Twoim odejściu.
Corie, kochanie, nigdy wcześniej nie było mi tak źle bez Ciebie. Każdego dnia jest źle, ale nie tak bardzo. Każdego dnia tęsknię do Twoich objęć, do Twojego francuskiego akcentu, do Twojego uśmiechu i szeptanego cichutko „Kocham cię, Frankie”.
Corie, nadchodzi kolejny wrzesień. Ten nie będzie już nasz, bo Ciebie nie ma tutaj. Nie, nie, nie mogę tam myśleć! Wybacz mi to zdanie, tak jak ja wybaczyłem Ci każdy twój błąd, ponieważ kochałem Cię wtedy i kocham Cię i dziś. A Ty jesteś ze mną tam, na górze, czuję Twoją obecność i próbuję spełnić to, co obiecałem. Staram się przetrwać, chociaż to trudne.
Ale wiesz co, Corie? Wierzę, że za każdym razem, gdy znów spada deszcz, Ty go zsyłasz właśnie dla mnie, ażeby pokazać, iż trwasz i wciąż mnie kochasz. A ja kocham Ciebie, Corine, i wiem, iż nigdy nie przestanę.
A kiedyś, może za wiele długich lat, wypełnię to, do czego mnie zobowiązałaś, najdroższa.
Kochający Cię i pamiętający na zawsze Frank.