Od autorki: Wow, nawet nie wiem, jakim cudem udało mi się wreszcie zmusić do
opublikowania tego. Po ponad trzech i pół roku trzymania skończonego ML w
szufladzie i ponad dziesięć lat po powstaniu pierwszego konceptu tego ficzka w
mojej głowie, która zmieniła się ostatecznie o jakieś 99%. Ale generalnie wow
dla mnie, że po czterech(?) latach postanowiłam sobie coś znów opublikować na
Trzynastce.
Czas pisania: grudzień 2016 – lipiec
2017
Długość: 31 stron.
Dedykacja: Dla K., post blue, oraz dla pewnego
Francuza.
~*~
Banks – And I drove you crazy
Banks – Haunt
The xx – Infinity
The xx – Brave for you
Nie potrafię od tego uciec.
Nie potrafię zapomnieć, chociaż próbuję za
każdym razem zamknąć oczy i powtórzyć sobie jakiś milion razy, że to nigdy
się nie zdarzyło, że to nigdy nic nie znaczyło i nie powinnam się przejmować.
Że zawsze wracam w ramiona człowieka, do którego należę. Że bez niego by już
dawno mnie nie było.
A jednak nie potrafię uciec od tamtych chwil,
od milczenia cenniejszego niż wszystko, słów, jakie nigdy nie powinny mieć
miejsca, i jego dłoni splecionej ciasno z moją poza zasięgiem spojrzeń
całego świata.
Nie potrafię uwierzyć w ciągle powtarzane
słowa, że to tylko mi się przyśniło. Każdej nocy mam ten sam koszmar, każdej
nocy budzę się tuż obok człowieka, przy którym jestem od tylu lat i każdej nocy
wydaje mi się, że to nie jest właściwe miejsce.
Palę cienkie fajki, zapijam je wytrawnym
białym winem i obserwuję ogień tlący się jeszcze w kominku, choć już dawno
powinien zgasnąć. Jakby był uosobieniem mnie samej, moich lęków i wspomnień.
Spalonych mostów do przeszłości, krótkiego epizodu z dala od prawdziwego życia.
Nie wypijam nigdy całej butelki wina i nie
ronię ani jednej łzy. Siedzę tak w salonie kilkadziesiąt minut, może
krócej, może nieznacznie dłużej, by potem popioły w kominku ugasić szklanką
lodowatej wody z kranu i na boso przemierzyć wyłożony kafelkami hol ku
drewnianym schodom prowadzącym do sypialni.
Łóżko jest ogromne, z baldachimem podpartym
czterema rzeźbionymi w drewnie kolumienkami. W połowie zajęte przez jego
postawną sylwetkę, znajdującą się pod niezaprzeczalnym władaniem bóstwa snu.
Nienawidzę kolumienek z ciemnego drewna na koryncką modłę, podobnie jak
irytują mnie ciemne zasłony w oknie i dominująca rola łóżka nad niewielką
sypialnią. Od czasu tamtych wydarzeń ciągle myślę o gruntownym remoncie, jakby
ten był lekiem na całe zło, na moje uciekające w nieodpowiednim kierunku myśli
i instynkt, który nie pozwala mi przytulić się do jego pleców.
Skulona w sobie i pośród ogromu pościeli
zamykam oczy, modląc się do wszystkich znanych mi bóstw, by tym razem obeszło
się bez koszmarów. Bez piegów wymalowanych na jego policzkach i nosie. Bez
uśmiechu pełnego ciepła. Bez ciemnych oczu stale w kontraście do wyjątkowo
jasnej cery.
Może modlitwy by poskutkowały, gdybym nie
straciła wiary we wszystko wiele lat temu.
Poranki są trudne.
Poranna kawa pachnie nie tak, jak powinna, a
ja często budzę się obejmowana przez nie te ramiona. Nawet jeśli zasypiam na
skraju tego ogromnego łoża, on zawsze znajduje sposób, by do mnie dotrzeć, bym
nie wyrywała się przez sen, bym śniła wtulona w ciało, które powinno kojarzyć
mi się z wiecznością i spokojem.
Wolę te poranki, gdy on ma bardzo wcześnie
trening lub mecz poza Manchesterem. Czasami nie ma go nawet całą noc i tylko
wtedy mogę spać w naszym ogromnym łóżku bez koszmarów i klaustrofobicznego uczucia,
jakby wielki dom wybrany dla mnie i, w pewnym stopniu, przeze mnie był
miniaturową klatką, w której brak mi niezbędnego tlenu.
W noce, kiedy jestem sama, wyciągam grube koce
w szkocką kratę i tworzę fortecę przy kominku, by odprawiać niezrozumiały rytuał
zasypiania tam we łzach i bez papierosów. Zawsze kończy się obecnością
papierosów i brakiem łez.
Nienawidzi, kiedy palę w domu. Powtarza, że
mam od tego taras, ogród, cały teren dookoła domu. Albo że nie powinnam palić,
bo wcale nie dodaje mi to uroku lub zdrowia.
Poranek jest trudny dziś, gdy znów budzę się w
jego ramionach i przez chwilę, uświadomiwszy sobie, że to on, a nie ktoś inny,
nie pamiętam, jak się oddycha. Potrzebuję chwili, by się uspokoić, zrozumieć,
że jego spokojny, równomierny oddech oznacza, że po raz kolejny nie będzie miał
o tym bladego pojęcia. Po raz kolejny uda mi się ukryć przed nim jedyne oznaki
słabości, kilka sekund, kiedy jestem odsłonięta, pozbawiona grubej skorupy
udawania. Wyplątuję się z jego objęć bardzo delikatnie, nie chcę go jeszcze
budzić. Sypialnia jest zaciemniona, wydaje się być niczym z horroru ze
swoimi kolumienkami, ciemnym drewnem, ogromnym fotelem w rogu o rdzawym
obiciu i regałem na książki, których żadne z nas nie czyta. Przez chwilę
rozważam odsłonięcie zasłon, jednakże wygrywa ze mną przemożna chęć wyjścia
z tego okropnego pomieszczenia tak prędko, jak to możliwe. Nie zabieram
nawet przewieszonego przez fotel szlafroka. Kafelki w holu imitują kremowy
marmur, a ja do dziś nie rozumiem, dlaczego poprzedni właściciel nie wyłożył
domu drewnem. Może miał takie same problemy z rodzinnym ciepłem jak my, gdy
łatwiej jest przejść na boso drogę na dół w stronę gabinetu, by dopiero tam
narzucić na siebie treningową bluzę United, służącą mi często za coś na kształt
szlafroka. Wyprana milion razy pachnie o wiele bardziej sosnowym płynem do
prania aniżeli swoim prawowitym właścicielem.
Przygotowuję dwa kubki kawy, swoją słabszą i z
większą ilością mleka. Do dwunastej zdążę wypić jeszcze ze trzy. Zastanawiam
się przez chwilę, co przygotować na śniadanie, wpatrując się w zawartość
lodówki. Ostatecznie wyciągam produkty niezbędne do zrobienia kilku omletów,
słysząc odgłos jego budzika. Zadzwoni jeszcze dwa lub trzy razy w
dwudziestominutowych odstępach, nikt nie ma takich problemów ze wstawaniem jak
on. Godzinne wygrzebywanie się z pościeli to całkiem dobry czas, pozwalający mi
wypić pierwszą poranną kawę i usiąść przy kuchennym stole, by przejrzeć maile i
kilka wydań internetowych porannych gazet.
Kuchnia jest jasna i przestrzenna, tutaj
również kafelki nieudolnie imitują marmur, ale nie brakuje drewna. To jedno z
niewielu pomieszczeń w tym ogromnym domu, które wyremontowaliśmy w pełnej
zgodzie z moją wizją. Szczególnie lubię duże okna wychodzące na ogród, który
bynajmniej nie może uchodzić za najbardziej zadbany, ale to nie moja wina, że
nigdy nie miałam ręki do roślin. Fronty szafek zrobione są z kremowego tworzywa
sztucznego. Blat natomiast to fenomenalna płyta oszlifowanego czarnego granitu
o układzie jasnych minerałów, w którym nie mogłam się nie zakochać od
pierwszego wejrzenia. Gotując, wodzę dłonią po jasnych kryształach kwarcu, choć
nie czuję ich struktury. Przypominam sobie w ten sposób chwile, gdy opuszki
moich placów przemieszczały centymetry kwadratowe jego skóry, poznając ją za
każdym razem na nowo, ucząc się układu piegów na jego nosie i kształtu
jego ust.
Trudno jest zapomnieć o kilku chwilach,
podczas których czułam się prawie wolna.
Na dole słyszę, jak rzuca kilkoma
przekleństwami w ojczystym języku. Potem słyszę też jego niespieszne kroki,
kierowane w stronę kuchni i mnie, ale nie odwracam się od ekspresu, który
przygotowuje mi drugą filiżankę kawy, tym razem mocniejszą. Jedynie kątem oka
spoglądam na patelnię, czy jego śniadanie nie zaczęło się przypalać.
Dotyka mnie na krótko, tylko kilka sekund, a
jednak nie mogę powstrzymać swojego ciała przed zdradzieckim zesztywnieniem.
Zabiera dłonie z mojej talii równie szybko, jak składa pocałunek na mojej szyi.
Potem jego uwagę przyciąga aromat wystygniętej kawy na stole.
– Wiesz, że nie lubię śniadań – mamrocze.
Jednakże obejmuje władzę nad omletem z jarmużem i bekonem, a ja wycofuję się w
stronę stołu i włączonego laptopa.
– Nie lubisz też wstawać, a jednak nie
spóźniasz się na przedpołudniowe treningi – ripostuję. Nie muszę na niego
patrzeć, by wiedzieć, iż uśmiecha się krzywo.
– Będziesz też jadła?
– Nie jadam śniadań.
– Też bym nie jadał, gdybyś mnie nie męczyła –
odpiera. – Jakie masz dziś plany?
Milczę przez dłuższą chwilę, obdarzając go
spojrzeniem. Akurat przekłada omlet na duży talerz i dekoruje go jakimś
zielskiem, które rośnie w doniczkach na parapecie.
Za każdym razem, gdy na niego patrzę, wcale
nie nachodzi mnie myśl, jak mogłam związać z nim swoje życie. Znam odpowiedź na
to pytanie i jest od czterech lat niezmienna – chciałam tego. Pragnęłam bycia z
nim bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.
Za każdym razem, gdy na niego patrzę,
porównuję go jedynie do postaci mężczyzny, o którym nie powinnam pamiętać.
Opuszczam zawsze wzrok, ganiąc się za to w myślach. Udaję, że moją uwagę
przyciąga kawa, ale on i tak nigdy nie zauważa, kiedy odpływam.
– Chcę otworzyć restaurację – mruczę cicho
znad praktycznie pustej filiżanki. To wcale nie jest temat, który chciałam
poruszać, ale czasami wszystko wydaje się być prostsze od rozmawiania na temat
remontu. Klimat transylwańskiego zamczyska wyjątkowo mu pasuje, szczególnie w
naszej sypialni.
Spogląda na mnie uważnie, odkładając sztućce
obok talerza.
– Zjedz, nim wystygnie – dodaję głośniej,
bardzo się starając, aby moje słowa zabrzmiały troskliwie. Dla mnie pełne są
jednak jedynie fałszywych nut, on jednak ich nie spostrzega. Ujmuje ponownie
sztućce w dłonie.
– Vidia – wzdycha ciężko, nie odrywając ode
mnie wzroku. Po tylu latach wciąż kulę się w sobie pod jego spojrzeniem podczas
rozmów dotyczących wszystkich bardziej istotnych spraw w naszym wspólnym życiu.
– Nie masz bladego pojęcia na ten temat. Nawet nie bardzo umiesz gotować.
– Rio ma – upieram się. – Nauczy mnie.
– Rio nie ma na to czasu – prycha on. – I sam
nie bardzo się na tym zna. On gra w piłkę, a od restauracji ma ludzi.
– Też będę miała ludzi. I nie wypominaj mi, że
nie umiem gotować, Dimitar – odpieram wojowniczo.
Cisza trwa prawie minutę. On skupia się na
omlecie, niespiesznie bierze kolejne kilka kęsów i zapija je chłodną kawą. Taka
jest najgorsza, ale nie mam siły ani ochoty zwalczać w nim tego nawyku.
– Jesteś geologiem, Vidia. Nie restauratorem.
Uśmiecham się z nieznaczną nutką lekceważenia.
– Geotechnikiem, ściślej mówiąc. I nie pracuję
w zawodzie od ponad dwóch i pół roku.
Wzrusza ramionami, jakby było mu wszystko
jedno.
– Nudzę się, Dimitar. Potrzebuję zajęcia –
dodaję prawie błagalnie.
– Ana też nie pracuje, a nie narzeka na brak
zajęć – słyszę w odpowiedzi. Sugestia zawarta w tych słowach jest zbyt
cyniczna, bym nie pozwoliła sobie na sarkastyczne, chłodne:
– Ana ma troje dzieci.
Nie patrzę już na niego, gdy wstaję od stołu i
z uniesioną głową wychodzę z kuchni w stronę swojego gabinetu. Marzę
tylko o tym, by wtopić się w fotel, który udało mi się kiedyś przywieźć z
pchlego targu, i nie płakać. By całą kłębiącą się we mnie nienawiść
przekształcić w coś, co nie będzie skierowane ku temu, co nie powinno się nigdy
wydarzyć.
Może nawet bym się o to pomodliła, ale w tej
jednej chwili chcę nie istnieć i tylko ta myśl opanowuje mnie całą.
Puka kilkukrotnie do drzwi gabinetu, ale nie
otrzymuje odpowiedzi. Wie, że nigdy nie zamykam ich na klucz, a jednak nie
wchodzi, szanując moją potrzebę samotności wobec słów, które nie powinny paść.
Wie, że powiedział za dużo, że powinien był
się pohamować. Wie, że ja też mam tego świadomość, ale uderzył zbyt mocno, bym
była w stanie udawać, iż nic się nie stało.
– Vidia – wypowiada moje imię, choć w jego głosie
nic nie sugeruje, by czekał, aż do niego wyjdę. Po prostu je wypowiada, ażeby
kilka minut później zamknęły się za nim drzwi prowadzące do garażu, a masywna,
metalowa brama rozsunęła się, skrzypiąc nieznacznie.
Chwilę później zostaję sama w wielkim domu,
którego serdecznie nienawidzę.
Obejmuję ramionami kolana, zastanawiając się,
czy nie spróbować zasnąć. Sen nie pomoże, ale zabierze kilka godzin dnia, który
i tak będzie zły.
Osiem miesięcy temu też rozmawialiśmy na
tematy, na które nie potrafimy się porozumieć, ale wtedy to ja wyszłam z domu
pierwsza. Wściekle trzasnęłam drzwiami, choć na początku nie wiedziałam, dokąd
uciec. Osiem miesięcy temu wszystko się zmieniło poza naszą dwójką razem w tym
ogromnym domu.
Ostatecznie nie zasypiam. Biorę kilka
głębokich wdechów i powtarzam głośno słowa, których nauczyłam się w
najszczęśliwszych chwilach ostatnich lat, choć nie jestem sentymentalna. Nie
zawsze to pomaga, ale dziś nie mam pomysłu na nic lepszego. Sięgnęłabym po
odtwarzacz i spróbowała zapętlić The xx, ale każdego poranka zapominam zabrać
go wraz z telefonem ze stolika z rzeźbionymi nogami przy łóżku. Dimitar ma
mocny sen, lecz ja wolę czym prędzej uciekać z sypialni zanim całkowicie się
przebudzę. Nie jestem mistrzynią ucieczek, ale się uczę.
Posadzka w całym domu wyłożona jest marną
imitacją marmuru, choć to całkowicie zrozumiałe. Nikt nie chciałby mieć w
powycieranych wgłębień znaczących najczęściej uczęszczane szlaki i plam
rozlanej kawy zostających na zawsze z domownikami przez dużą porowatość
charakteryzującą marmur. Kafelki są lepszym rozwiązaniem, choć wolałabym mieć
podłogę wyłożoną jasnym drewnem. Są też chłodne, choć mamy zamontowane
ogrzewanie podłogowe w całym domu. Kieruję się w stronę sypialni, która tym
razem nie wydaje mi się wcieleniem moich najgorszych lęków. Dimitar odsłonił
okna, a brak ciężkich, ciemnych zasłon oddaje pomieszczeniu choć odrobinę
przytulności.
Nadal nie czuję się w sposób, w jaki powinnam
we własnej sypialni, bezpiecznie, rodzinnie, jakby to było dokładnie to miejsce,
w którym powinnam się znajdować. Jednakże zduszam w sobie chęć ucieczki, na
początku planując zabrać szlafrok, telefon i odtwarzacz muzyki. Dopiero po
chwili zawahania zmieniam zdanie, kierując się w stronę łazienki.
Przepłukuję twarz chłodną wodą, związawszy na
chwilę ciemne włosy tuż przy karku. Chciałabym móc pewnego dnia spojrzeć w
lustro i zobaczyć taką siebie, jaką nigdy nie udało mi się stać. Albo jaka
byłam te osiem, dziewięć miesięcy temu, nim wszystko stanęło na głowie, a ja na
chwilę przestałam myśleć o skutkach swoich czynów.
Niewiele mam już wspólnego z Vidią, z którą
związał się pięć lat temu. Wszyscy się zmieniamy, ale ja zabiłam w sobie już
prawie wszystko, co łączyło mnie z tamtą dziewczyną. Nawet nie pracuję w
zawodzie od czasu przeprowadzki do Manchesteru, choć to kochałam. Podążyłam za
głosem serca w stronę geologii, a od dwóch i pół roku z nawiązką plączę się
między życiem, o jakim on zawsze marzył a poszukiwaniem czegoś, co mogłoby
sprawić, że odnajdę samą siebie.
Niewiele mam wspólnego z dawną mną, bo nie
potrafię już nawet powiedzieć, kim jestem. Widzę w lustrze oliwkową karnację,
całkiem duże usta, czarną grzywkę, która wydaje się być trochę przydługa, i
ciemne oczy wypełnione pustką. Czuję tylko nieopanowaną pogardę do tego odbicia,
czuję pogardę do siebie, bo nie potrafię nawet poddać się dłoniom człowieka, z
którym żyję od pięciu lat, bez spięcia się. Bez pomyślenia, że to nie są te
odpowiednie dłonie, to nie jest ten odpowiedni mężczyzna.
Nie powinnam była nigdy do tego dopuścić, ale
jest o całe osiem miesięcy za późno, bym mogła zrobić cokolwiek.
W kuchni na stole nie czekają na mnie talerze
do mycia. Schował do zmywarki nawet filiżankę po mojej kawie. Odnoszę wrażenie,
jakbyśmy wcale nie siedzieli tutaj o poranku, jakby nasza rozmowa nie miała
wcale miejsca, ale wtedy nie byłabym taka rozstrojona. Jedynym dowodem jego
obecności jest pastelowo seledynowa kwadratowa kartka samoprzylepna na lodówce
z czymś pomiędzy chłodnymi informacjami a prawie czułą nutką troski zawartą w
ostatnim zdaniu.
Wrócę
wieczorem, przywiozę kolację. Zadzwoń do Vanessy.
Vanessa wcale nie jest tak doskonałą opcją,
jak wydaje się Dimitarowi. Traktuje ją trochę jak lekarstwo na wszystkie nasze
kłótnie i mojego prywatnego zaprzyjaźnionego psychologa. Nie wie, jak wielką
rolę odegrała wobec wydarzeń sprzed ośmiu miesięcy, jak wiele czasu spędziłam z
nią na milczeniu, nie potrafiłam bowiem mówić o czymś tak intensywnym, a
zarazem ukrytym całkowicie poza wszechświatem.
Dimitar irracjonalnie ufa Vanessie w kwestii
naszych kłótni, wierząc, że ona odwali za niego całą robotę, a ja wieczorem
będę już spokojna, czuła, kochająca, taka, jaka nie potrafię być od cholernych
ośmiu miesięcy. Umiem zrobić mu kolację, umiem nawet czasami się z nim
przespać, choć do tego potrzebuję odpowiedniej dawki znieczulenia alkoholowego,
ale brak mi umiejętności uśmiechnięcia się ciepło i zapytania, jak mu
minął dzień. Wolę milczeć, kiedy on składa szybki pocałunek na mojej skroni i
kieruje się do kuchni, by wstawić wodę na herbatę. Parzy zawsze dwie, tej
należącej do mnie nie słodzi, nauczył się tego nareszcie jakiś czas temu.
Przynosi je do salonu, podaje mi też koc w szkocką kratę, którym owijam nogi.
Zazwyczaj udaję, że coś robię na laptopie, o wiele rzadziej faktycznie
przeglądam oferty projektów, zastanawiając się, czy byłyby interesujące i
czasochłonne.
Potrzebuję czegoś, co zabije mi wolny czas,
uniemożliwi odtwarzanie w myślach rozmów, do których nie powinno było
nigdy dojść. Dlatego też dzwonię do Vanessy, choć nie za bardzo mam na to
ochotę.
– Vidia – wita mnie po kilku sygnałach.
Następnie ma miejsce wiązanka przekleństw skierowana do kogoś obok niej,
sugerująca, iż trafiłam na najgorszy możliwy czas. – Oddzwonię do ciebie,
dobrze? Ci debile właśnie przebili się przez warstwę wodonośną! – dodaje
wściekle, po czym się rozłącza.
Grzecznie czekam na telefon od niej,
zastanawiając się, komu pozwoliła wiercić i dlaczego z pewnością był to
Andrew. Siadam w salonie, wpatrując się w osmalone kłody w kominku, i
myślę nad tym, dlaczego może życie to pasmo jednej wielkiej ironii i braku
logiki.
Vanessa oddzwania piętnaście minut później.
– Nigdy więcej nie dam Andrew wiertła do dłoni
– rzuca na powitanie. Nie jestem nawet zaskoczona, nie pytam jednak o
szczegóły. – Co tam, Vidia?
Przez ułamek sekundy nie wiem, co
odpowiedzieć.
– Pożarliśmy się znów.
– O niego?
– Dimitar nie wie – przeczę natychmiast. – Nie
jestem głupia, Vanessa.
– Powiedzenie mu byłoby głupotą? – prowokuje
mnie, ale w odpowiedzi słyszy tylko ciężkie westchnięcie. – Przyjedź do nas,
jestem ciekawa, co powiesz o gruncie.
– Nie robiłam tego profesjonalnie od dawna –
przeczę, choć trochę błota na pewno dobrze mi zrobiło.
– Nie będziesz robić tego profesjonalnie –
śmieje się Vanessa. – Potrzebuję tylko konsultacji, bo mój zespół jest
wspaniały, ale to ja im płacę. Tobie nie płacę.
– Nie płacisz też Andrew – kontruję
rozbawiona. Wiem, że przewraca oczami na te słowa, postanawiając ich nie
komentować.
– Wyślę ci adres smsem, chcę cię tu widzieć za
maksymalnie dwie godziny. I weź ze sobą trochę rzeczy, jak skończymy z
rozpoznaniem, pojedziemy do Londynu.
– Vanessa…
– Na giełdę, kupisz sobie jakieś ładne
błyskotki, a może uda nam się trafić jakieś ładne błyskotki – prycha
lekceważąco. – A myślałaś że co?
Obie doskonale wiemy, o czym myślałam. I obie
wiemy, że wcale nie chcę o tym rozmawiać. To czasami nawet w rozmowach z
nią jest zbyt skomplikowana, nie potrafię wypowiedzieć nawet jego imienia, nie
potrafię zapytać wprost, rzucając głupie aluzje i modląc się, by je
potwierdziła. Bym mogła się oburzyć, zdenerwować, okrzyczeć ją, że znów robi
coś za moimi plecami, ale ostatecznie i tak ulec. Pojechać do Londynu ze
świadomością, że nie powinnam tego robić. Że znów krzywdzę siebie, jego oraz
bliskich nam ludzi.
Osiem miesięcy temu wszystko się zmieniło, bo
w moim życiu pojawił się on, a ja straciłam wszelkie skrupuły, poddając
się chwili, która nie chciała przestać trwać.
– Przyjedziesz? – dociera do mnie głos
Vanessy.
– Przyjadę – odpieram znużonym tonem.
Następnie żegnam się z nią, nakazując, by nie krzyczała zbyt mocno na Andrew i
niespiesznie ruszam w stronę łazienki, by się umalować chociaż odrobinę. Na
giełdzie skał i minerałów na pewno nie będę szukać miłości swojego życia,
dlatego nie poświęcam temu zbyt wiele uwagi i nie silę się na precyzję. Miłość
swojego życia podobno znalazłam lata temu. Podobno to Dimitar.
Zabieram z garażu volvo, którym Dimitar
wyjątkowo nie lubi jeździć. Zabieram ze sobą torebkę, podróżną torbę z rzeczami
na kilka dni i kalosze. Nie ma opcji, żebym weszła na teren robót bez nich.
Dojazd pod Manchester zajmuje mi niecałą
godzinę w absolutnej ciszy. Nie lubię prowadzić przy muzyce, jestem bardziej
skupiona w cichym i wychłodzonym samochodzie. Poza tym tak naprawdę nie
przepadam za prowadzeniem i nie uważam siebie za najlepszego kierowcę pod
słońcem, dlatego stronię od wszystkiego, co mogłoby mnie rozkojarzyć.
Vanessa wita mnie z rozwianymi przez wiatr
krótkimi, rudymi lokami podskakującymi przy każdym energicznym ruchu. Andrew
jak zawsze znajduje się trzy kroki za nią, jakby usilnie próbował nadążyć za
tempem tej kobiety, ale nigdy mu się nie udawało. Znając go od tak dawna, nie
daję się jednak zwieść pozorom.
–
Vidia! – szybko przykłada usta do mojego policzka. Na szczęście w teren nigdy
nie maluje ust, więc nie zostawia ciemnych plam na mojej skórze. Vanessę
cechuje wyjątkowa miłość do pomadek w kolorach trupio-sinych lub skrajnie
ciemnych, czarno-fioletowo-brązowych.
– Nie było korków? – pyta Andrew. Przeczę,
zmieniając wysokie botki na kalosze.
– Jakim cudem wwierciliście się w poziom
wodonośny? Pokażcie mi sytuację geologiczną – zwracam się do Vanessy. Wyciąga w
moją stronę plik kartek.
– Zaleganie wód gruntowych było prognozowane
niżej – dodaje Andrew.
Z ochotą wykpiłabym teraz jego kompetencje,
ale wiem, że to nie do końca jego wina.
– Vidia? – Vanessa spogląda na mnie
wyczekująco.
– Powiedziałabym, że nieprzewidziany uskok?
Woda podeszła wyżej po jego powierzchni? – mruczę cicho, niepewnie.
Andrew przyznaje mi rację.
Pamiętam, jak kilka lat temu poszliśmy na
kolację z Vanessą i jej mężem. Dimitar zgodził się na to bez większych
protestów głównie ze względu na Andrew, zawodowego fotografa, przeciwwagę dla
dwóch geotechników zakręconych na tym punkcie do tego stopnia, by rozprawiać o
najnowszych artykułach w tej dziedzinie. Wrócił z niej bardzo rozczarowany,
zawodowy fotograf okazał się być bowiem zakochany w geologii, a profesjonalnym
słownictwem mógł zawstydzić niejednego. Nie byliśmy w stanie wyczerpać żadnego
z poruszonych tematów; w wydawnictwach naukowych Andrew był również
bardziej zorientowany niż my, profesjonalistki. Jedynie Dimitar wyszedł z
restauracji szczerze niezadowolony, przeklinając po bułgarsku pod nosem na
geologię i samego siebie, bo nie związał się z kimś normalniejszym.
Nigdy nie wątpiłam, że mógł być szczęśliwszy z
kimś, z kim nie utknie tylko we dwoje w wielkim domu pełnym imitacji skał i
mebli z ciemnego drewna. Z kimś, kto będzie bardziej wart tego związku niż ja i
kto nie skrzywdziłby go ani trochę. Ja skrzywdziłam go bardzo mocno. Bez
ustanku go ranię od ośmiu miesięcy, nie potrafiąc poczuć tego, co kiedyś było
bezpieczeństwem w jego ramionach i czułością na widok porannego zaspania.
Dopiero teraz, brudząc sobie ręce gruntem,
dotykając przyjemnie chłodnego wiertła, czuję po raz pierwszy od dawna spokój,
choć wciąż brak mi wiary, by moje życie kiedykolwiek wróciło do okresu sprzed
poznania jego. Albo żebym chociaż wróciła do geotechniki, bo byłam w tym
naprawdę dobra.
Londyn w środku nocy przypomina mi pierwsze
dni z Dimitarem, pierwsze nieśmiałe spotkania, odwiedzanie wszystkich atrakcji
turystycznych tego miasta, będąc dwojgiem przybyszów z bardzo daleka.
Nachodzą mnie wszystkie piękne chwile tamtych
dni i będące wyzwaniem projekty, których się podejmowałam bez zawahania, zawsze
z jego wsparciem, zawsze przekonana, że sobie poradzę.
Być może to już w Londynie coś między nami
zaczęło się psuć, ale nie mieliśmy nawet czasu tego spostrzec. On ciągle zajęty
futbolem, coraz lepszymi ocenami występów, plotkami o potencjalnych, ogromnych
transferach i ja podejmująca się coraz ambitniejszych projektów z Vanessą,
coraz śmielej marząca o przejęciu wraz z nią firmy, w której pracowałyśmy,
i skierowaniu jej w stronę bynajmniej nie działalności lokalnej.
Świat, w którym powinniśmy byli zostać,
zamiast przeprowadzać się do Manchesteru. A teraz także świat, do którego nie
powinnam nigdy wracać, bo nawet dwieście mil odległości to za mało. A co
dopiero być w tym samym mieście, chodzić po tych samych ulicach, choć to
ogromne miasto, a on na pewno nie zawita na giełdzie skał i minerałów.
Andrew wiezie nas do ich apartamentu na
Holloway, w którym spędzimy pewnie najbliższe dwa do trzech dni, bo nie ma
takiej opcji, żebyśmy już jutro wrócili do Manchesteru. Vanessa nie bez powodu
wyciąga z bagażnika samochodu dwie butelki wina, które otwiera jeszcze tej
nocy. Siedzimy we trójkę na podłodze w salonie ich mieszkania i oglądamy National Geographic, a ja mam wrażenie,
że ostatni raz czułam się tak dobrze kilka miesięcy temu, w jego ramionach.
Znalezienie czegoś, co działa na mnie kojąco i
nie jest związane z utraconymi możliwościami, to duży krok do przodu. Rozpiera
mnie zadowolenie nawet w chwili, gdy on dzwoni. Wstaję wtedy z podłogi i
wycofuję się w stronę pokoju gościnnego, by odebrać.
– Vidia – doskonale słyszę jego przyspieszony
oddech, wiem, że jest zdenerwowany, bo nie zastał mnie w domu. Nie zostawiłam
też żadnej wiadomości, a samochód zaparkowałam pod domem Vanessy. – Gdzie
jesteś?
Już dawno przestałam oczekiwać czegokolwiek z
jego strony, a jednak dziś słyszę szczerze zmartwienie, prawie na granicy z
przerażeniem, bo nie ma ani mnie, ani samochodu.
– Z Vanessą – odpowiadam o wiele ciszej niż
bym chciała. Moja podświadomość próbuje ze mną walczyć, bym okazała skruchę, że
nie czekałam na niego w domu, ale wcale nie jest przykro z tego powodu.
– Przywiozłem calzone.
Calzone to jedno z moich ulubionych dań.
– W Londynie – dodaję, pozwalając sobie na
nieznacznie przepraszający ton. – Giełda minerałów.
– Wrócisz jutro?
Milczę. On też się nie odzywa. Przez dobrą
minutę wsłuchujemy się w swoje oddechy, a ja z ochotą bym się rozpłakała, bo
kiedyś naprawdę kochałam tego człowieka, nie widziałam poza nim świata, a dziś
nie umiem znaleźć w sobie choć jednego atomu, który za nim tęskni.
– Za kilka dni.
Tym razem to on odpowiada milczeniem.
– Nie powinienem był, Vidia…
– Przestań – przerywam mu, po czym pozwalam na
kilka chwil zapanować między nami po raz kolejny ciszy. – Tak wyszło.
– Vidia, nie jesteś temu winna – próbuje
trochę cieplej, czulej. Wciąż żyje w świecie, w którym potrafi mnie
uspokoić jednym słowem, potrafi na mnie wpływać, a moje uczucia do niego są
prawdziwe. Wciąż żyje w iluzji, której nie potrafię mu odebrać.
– Akurat najwięcej winy jest we mnie – parskam
gorzkim śmiechem. – Wrócę za kilka dni. Sam chciałeś, żebym spędziła trochę
czasu z Vanessą.
Gram nieczystą kartą, wyciągając na wierzch
jego naiwną wiarę w tę kobietę.
– I tak nie czułbyś się z nami swobodnie,
jesteśmy spędem geologów w najczystszej postaci – dodaję delikatnie,
sprawiając, iż on zaczyna się cicho śmiać dwieście mil ode mnie, a ja czuję się
znów lżej. Czasami, zazwyczaj przez przypadek, przestaję być dla niego okrutna
i sprawiać tylko ból. – Widzę cię w domu za kilka dni, Dimi.
– Za kilka dni, Vidia – powtarza na
pożegnanie, a ja odnoszę wrażenie, jakby chciał dodać coś jeszcze. Jednakże nie
czekam na słowa, nie chcę słyszeć deklaracji, obietnic, wszystkiego, co można w
ten sposób zdefiniować. Prościej jest się rozłączyć niż rozpłakać z bezsilności,
kiedy po raz kolejny uderza świadomość, że gdzieś po drodze zagubiłam siebie i
miłość, która miała być tą największą na świecie.
Zaciskam powieki i pięści, hamując falę
smutku. Nie chcę o tym teraz myśleć, nie chcę teraz tym żyć. Jestem daleko od
niego z ludźmi, którzy potrafią odwrócić moją uwagę, przypomnieć, co kiedyś
sprawiało mi radość. Potrafię się przy nich zaśmiewać do łez z żartów
geologicznych, aby chwilę później rozmawiać o polityce i teoriach spiskowych.
Ta noc oddaje mi mgliste wspomnienia tego, kim
byłam niegdyś, jeszcze nie u boku Dimitara, może w trakcie studiów, może
nawet jeszcze nie w Anglii. Wiem, że zbyt wiele rzeczy uległo zmianie, minęło
kilka lat a ja związałam swoje życie z tym człowiekiem, zmieniłam się, bez
wątpliwości dorosłam i nie będę już nigdy tamtą Vidią. Ale to dobre uczucie
pamiętać, mieć świadomość świetności dawnych dni, wspomnienie szczęścia i czasów,
kiedy definiowałam siebie przez swoje czyny, przez to, co kochałam.
Wraz z dorosłością zaczęłam definiować się
przez zasady i związek z Dimitarem. Złamałam je wszystkie, a jego ranię na
każdym kroku.
Vanessa wcale nie wydaje się być zachwycona
towarem, ale Andrew jest w raju. Przestaję mieć jakiekolwiek wątpliwości
dotyczące tego, dlaczego raz na kwartał jeżdżą do Londynu na tego typu eventy.
– Wciąż wolę to od kursu płukania złota –
zwierza się, wskazując na duży kryształ kwarcu naprzeciw nas. – Ładny.
Wzruszam ramionami.
– Wolałabyś kwarcyt – stwierdza ona ze
śmiechem. – Twoja miłość do metamorficznych jest znana każdemu. Nawet
Dimitarowi.
– Dimitar ma tak mgliste pojęcie o mojej
pracy, jak ty i Andrew o języku mandaryńskim – kontruję, uśmiechając się
delikatnie. Choć ma trochę racji, niewiele bowiem jest piękniejszych rzeczy na
świecie od wspaniale zmetamorfizowanego serpentynitu.
Vanessa chichocze, jakby był to jeden z
najlepszych żartów, jakie słyszała od dłuższego czasu. Sięga do torebki po
telefon, ażeby sprawdzić na nim godzinę, obraca się, jakby szukała swojego
niewydarzonego męża, po czym stwierdza:
– Idę poszukać Andrew i sprawdzić, czy
przepuścił już całe swoje honorarium z ostatniej sesji na kamienie,
których i tak nie mamy gdzie trzymać – po czym znika w tłumie ludzi,
zostawiając mnie samą naprzeciw stosu kwarcu.
Przez chwilę przyglądam się kryształom, aż
odważam się wziąć jeden z nich do ręki. Jego ciężar jest dokładnie taki, jak
przewidywałam, połysk odpowiednio szklisty, a przełam muszlowy dość dobrze
zarysowany.
– Obawiam się, że zasługujesz na coś bardziej
nadzwyczajnego.
Nie potrzebuję się nawet obracać, by zmiękły
mi kolana, a w moich myślach zapanował chaos. W jednej chwili przeszywa mnie
nienawiść, nieograniczona radość, wszelkie uczucia, które starałam się ukrywać
nawet przed nim. Miękną mi kolana, z trudem nie upuszczam kwarcu, drżącymi
dłońmi odkładając go na stoisko. Moje ciało mnie wybitnie zdradza, co sprawia,
że jestem wściekła. Na siebie, na niego, na Vanessę, bo bez wątpienia to jej
sprawka.
Dimitar naiwnie pokłada całą swoją nadzieję w
Vanessie, kiedy ona już dawno straciła wiarę w niego. Nieduży łupek łyszczykowy
w dłoni człowieka stojącego tuż przede mną potwierdza tę teorię. Samo
odwrócenie się do niego kosztuje mnie ogromnie dużo siły, paznokciami ranię
sobie wnętrze dłoni, próbując koncentrować się na bólu, a nie ciemnych włosach
o kasztanowych refleksach, trochę przydługich, opadających mu na równie ciemne
oczy i na konstelacji piegów na jasnej skórze. Próbuję też nie patrzeć na
dłonie, których dotyku nie mogę zapomnieć, ale łupek przyciąga moją uwagę sam.
Podaje mi go, a ja bardzo pilnuję, żeby dotknąć jedynie skały, nie jego skóry.
Nawet jeśli w ten sposób czuje się urażony, ja wygrywam małą bitwę z samą sobą.
Łupek cechuje się wspaniale wykrystalizowanym
zbiorowiskiem granatów, które sprawia, że wydobywa się ze mnie westchnienie
zachwytu. Mam świadomość, że on nawet nie za bardzo wie, czym jest ten kawałek
kamienia, nad którym się rozpływam, dostał go od Vanessy razem z instrukcją, by
mi to dać. Ale to nie zmienia faktu, że jestem tym rozbrojona, pozwalam mu
złapać się za rękę i powoli, bez słowa, wyprowadzić na dwór. Wsiadam za nim do
taksówki, dopiero tam wyrywając dłoń z jego uścisku. Spogląda na mnie z
uśmiechem, po czym ponownie splata nasze palce, jakby wiedział, że z każdą
chwilą mam coraz mniej siły do walki.
Poddajemy się ciszy. Odnalezienie właściwych
słów po kilku miesiącach wydaje się przerastać nas oboje. Wystarczy nam sam
dotyk, byśmy zrozumieli to, co nigdy nie powinno być wypowiedziane.
Taksówka zatrzymuje się przed niewielką
kawiarnią, zaciszną i dyskretną. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam i nie
przypomina mi żadnego z lokali w północnej Anglii, w jakich czasem zdarzało nam
się usiąść z lekturą i kawą, żeby udawać, iż nasza sytuacja wcale nie jest
skomplikowana.
Siadam w najciemniejszych z rogów
pomieszczenia, podczas gdy on podchodzi do kontuaru i zamawia dwie kawy. Nie
muszę słyszeć, żeby być tego pewną. Wsadzam do kieszeni płaszcza dłoń, by
wyciągnąć nieszczęsny łupek i na kilka chwil zatopić się w wiśniowej barwie
granatów na tle ciemnej skały.
– Nigdy bym nie pomyślała, że będziesz w
stanie dać kobiecie trochę zmetamorfizowanego błota w prezencie – rzucam cicho,
próbując przełamać ciszę. Nadal pełna jestem chaosu, ale im dłużej będziemy
milczeć, tym większe prawdopodobieństwo, że nie wrócę do Manchesteru jaka ta
sama osoba.
Nie chcę, by znów odebrał mi wszystko, czym
jestem. Nie chcę znów złożyć samej siebie u jego stóp niczym całopalnej ofiary.
Podnoszę wzrok znad łupka, spotykając jego
ciemne oczy pełne iskier, których nie potrafię zinterpretować. Wzrusza
ramionami, siadając naprzeciw mnie.
– Jesteś takim granatem pośród
zmetamorfizowanego błota – mówi cicho, wiedząc, że nie powinien. Że teraz przejdę
do obrony przed nim, przed wspomnieniami, przed wszystkim, co mogłabym zyskać
na te kilka chwil.
– To fakt, niszczę wszystko z wyjątkową
brutalnością, gdy ktoś pozbędzie się zawleczki.
– Vidia…
– Przestań – nie pozwalam mu dokończyć.
Uśmiecha się smutno, a następnie sięga przez stół ku mojej dłoni. Kiedy jego
palce muskają moją skórę, wiem już, że nie będę potrafiła jej wyrwać. Pozwalam
na tę jedną pieszczotę, choć moje ciało krzyczy o więcej. – Nie powinieneś
był słuchać Vanessy.
– Wczoraj czy we wrześniu?
– Fernando – próbuję przywołać go do porządku,
bo nie jesteśmy tematem do żartów.
Ale on uśmiecha się szeroko, naśladując mój
poważny ton:
– Vidia.
Po raz kolejny ciało mnie zdradza,
nieświadomie bowiem odwzajemniam uśmiech, a jego dłoń przez kilka sekund
mocniej zaciska się na mojej. Nie potrafię wyrzucić z pamięci chwil, gdy
dotykał mnie wszędzie, a ja nie widziałam świata poza nami dwojgiem.
– Przynajmniej przyznałeś, że to sprawka
Vanessy – wzdycham. – Nigdy więcej nie pojadę z nią na jakąkolwiek giełdę
minerałów.
Uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Vanessa to dość skuteczna siła sprawcza –
stwierdza. Nie mogę się z tym nie zgodzić, choć bardzo bym chciała.
– Vanessa i Andrew. Nie odbieraj mu zasług.
– Założyłem, że kiedy mówię Vanessa, w domyśle
zawsze jest Andrew – odpiera ze śmiechem.
To najbardziej absurdalne uczucie na świecie,
ale podczas tej rozmowy po raz pierwszy od dawna czuję, że jestem w odpowiednim
miejscu. Tak blisko niego.
Oficjalnie przegrywam tę bitwę z kretesem.
Wojny też pewnie nie wygram, nigdy nie wygrywam, kiedy w grę wchodzą moje
największe słabości. A jednak nie umiem być z tego powodu smutna, zła, nie
umiem czuć niczego poza spokojem płynącym z faktu, iż jego obecność jest
namacalna.
Wtedy też perfekcyjnie koił moje nerwy.
– Wciąż jestem zła, że masz układy z nią za
moimi plecami – ponownie próbuję być stanowcza i chłodna, ale nie bardzo mi to
wychodzi. – Nie powinieneś był.
Wzrusza ramionami.
– Już po fakcie, nieprawdaż?
Niestety. Za każdym razem przyszło mi zapłacić
ogromną cenę za kilka chwil spędzonych przy nim, dlatego nie jestem wcale
zdziwiona, że część mnie już rozważa koszt tej niewinnej kawy w zapomnianej
przez świat londyńskiej kawiarni.
– Psujesz mi wszystko – mamroczę, wpatrując
się w filiżankę cappuccino. Nie pijam kawy z mlekiem od czterech miesięcy.
Uśmiecha się szeroko, jakby chciał w ten
sposób przekazać, że wcale o to nie dba. Że on wie lepiej, gdzie powinnam się
znajdować, gdzie będzie mi dobrze. Nie mogę zaprzeczyć, że on zna mnie lepiej,
ale są powody, przez które nie może decydować o moim życiu.
Moje miejsce bezsprzecznie jest przy Dimitarze
w Manchesterze, tam, gdzie teraz mnie nie ma, choć być powinnam. W jego
ramionach, w które wpadłam wiele lat temu, bo go kochałam, bo był perfekcyjnie nieidealny,
denerwował mnie dystansem do wszystkiego, także do mnie samej, małomównością i
trzymaniem się na uboczu. Był wtedy tak okropnie irytujący, że nie zauważyłam
chwili, w której kochałam go już za wszystko, a w szczególności za ogrom wad.
Fernando też ma wady, choć nie znam go wcale
tak dobrze. Kilka miesięcy ma się nijak to wielu lat spędzonych z Dimitarem.
Wiem, jaki lubi kolor i kto jest jego ulubionym reżyserem. Wiem, na co jest
uczulony, choć pewnie daleko mi do pełnej listy alergenów w jego życiu. Wiem,
co odebrało nam szansę wiele lat wcześniej, kiedy jeszcze nie mieliśmy bladego
pojęcia o swoim istnieniu.
Być może to Dimitar nie ma dla mnie żadnych
sekretów, lecz Fernando nie wcale stanowi zagadki. Prawdopodobnie on odbiera
mnie w podobny sposób, a jednak próbuje zagrabić sobie prawo do
decydowania o mnie, o mojej teraźniejszości, przyszłości i szczęściu, do
którego nie jestem od jakiegoś czasu zdolna.
– Tylko za twoim pozwoleniem, Vidia –
odpowiada po długiej chwili. Zaprzeczam gwałtownym ruchem głowy.
– Nigdy o nie nie pytasz. Po prostu się
pojawiasz i psujesz – brzmię co najmniej żałośnie, ale on przygląda mi się
uważnie z czułym uśmiechem błądzącym w kącikach ust.
– To przez Vanessę – stwierdza cicho. –
Zadzwoniła, powiedziała, że jesteście w Londynie.
Nie musi dopowiadać reszty. Nawet tego nie
przemyślał, nie zastanowił się nad konsekwencjami, jakie spotkają nas oboje,
wyszedł z domu, zapytawszy jedynie o dokładny adres.
Nie mam siły strzępić sobie myśli i języka na
Vanessę. W istocie – to przez nią się poznajemy.
Jest wrześniowe przedpołudnie. Dimitar ma
odwołany poranny trening, ale dowiaduje się o tym dziesięć minut przed
planowanym wyjściem z domu. Jest wyjątkowo niewyspany, na moje próby nawiązania
rozmowy odpowiada burknięciami. Ostatecznie kończymy pokłóceni do tego stopnia,
że gdy trzaskam drzwiami, oboje nie mamy pewności, czy jeszcze wrócę.
Dzwonię do Vanessy, choć wybranie jej numeru
sprawia mi problem. Bardzo trzęsą mi się dłonie, trzęsę się cała i nigdy pewnie
się nie dowiem, jakim cudem dojeżdżam na podany przez nią adres. Powinnam
skończyć na pierwszym lepszym murze, nie pamiętam ani chwili jazdy samochodem
przez miasto. Odzyskuję trochę spokoju dopiero w chwili, gdy staję na twardym
gruncie, a Vanessa klnie pod nosem, że jeśli już mam zamiar po dwóch latach
wrócić do zawodu, mogłabym chociaż założyć kask. Ostatecznie nie dopuszcza mnie
do odwiertów, jedynie wręcza prognozę sytuacji geologicznej i pokazuje próbki gruntu.
– Bez granulometrycznej nic powiem ci zbyt
wiele – stwierdzam ostatecznie, ale ona mnie nie słucha. Całą uwagę Vanessy
pochłania Andrew meldujący przez telefon, że nie ma obiektywów na sesji, bo
zostały w jej samochodzie. I że przecież tak strasznie ją prosił, żeby
wyciągnęła statyw oraz obiektywy, a nie sam statyw.
Tylko ja z obecnych na terenie badań osób tak
naprawdę nie powinnam tu być, bo od dwóch lat nie pracuję w zawodzie. Tylko ja
z obecnych na terenie osób na pewno nie zażyczę sobie ekstra dodatku do pensji
za bezsensowną podróż. Jestem więc jedyną odpowiednią kandydatką, by zapakować
mnie w samochód razem z obiektywami i wysłać do Liverpoolu, choć absolutnie nie
mam na to ochoty. Powstrzymuję się od protestów, mamrocząc parę cichych przekleństw,
całkowicie zignorowanych przez Vanessę, upychającą do bagażnika mojego auta
cały sprzęt fotograficzny Andrew, którego jest o wiele więcej, niż
podejrzewałam. Naprawdę nie mam pojęcia, jak mógł pojechać na jakąś bardzo
profesjonalną sesję bez trzech obiektywów, czegoś na kształt statywu, co
statywem wcale być nie musi, bo podobno Vanessa wypakowała go z bagażnika
wcześniej, i dwóch toreb o zawartości, której wcale nie czuję potrzeby znać.
W aucie włączam jedną z płyt. Dopiero gdy
słyszę znajome, bałkańskie melodie, dociera do mnie, że zabrałam samochód
Dimitara. Nie mam jednak siły – a także ochoty – do niego dzwonić i
instruować, gdzie znajduje się dowód rejestracyjny mojego volvo, gdyby
potrzebował gdzieś pojechać. Nie mam siły go słyszeć, a wszystko we mnie
krzyczy złością, nieopanowaną i całkowicie uzasadnioną, tłumioną od wielu
miesięcy, od cholernych lat, od kiedy tylko podjął decyzję o przenosinach
do Manchesteru, a ja nie byłam w stanie odnaleźć się w nowym mieście.
Próbuję skupić się na drodze, pamiętać
chociaż, dlaczego się nie rozbijam. I tak czuję się o wiele spokojniejsza, niż
w chwili, gdy wkraczałam na teren robót. Ostatecznie dojeżdżam bezpiecznie,
obiektywy są całe, ja fizycznie też. Tylko trochę popłakuję gdzieś na odcinku
tuż przed zjazdem na ośrodek treningowy Liverpoolu. Nie widać jednak po mnie
niczego, trochę łez sprawia, że czuję się absolutnie pusta w środku, dlatego
też jestem w stanie przywitać niezobowiązującym uśmiechem rozradowanego Andrew,
czekającego na mnie przed ośrodkiem treningowym.
– Ratujesz mi życie! – woła.
Mogę tylko przewrócić oczami i wręczyć mu
torby, mając nadzieję, że da mi święty spokój. Płonną oczywiście, Andrew bowiem
ciągnie mnie ze sobą do budynku, a kiedy jeden z ochroniarzy próbuje
protestować, ucisza go jakimś artystycznym bełkotem, spośród którego wyłapuję
tylko, że podobno jestem jego spóźnioną asystentką i beze mnie nie weźmie się
do pracy. Na temat fotografii nie wiem nic, podobnie jak nie mam bladego
pojęcia, na czym miałyby polegać moje domniemane obowiązki, ale nie protestuję
w pełnej świadomości, że jest w zmowie z Vanessą. A dokładniej robi
wszystko to, czego ona sobie życzy, nawet jeśli musi odwracać moją uwagę od
domowych problemów w tak idiotyczny sposób.
– Mam tylko nadzieję, że nie będziesz kazał mi
pozować – burczę cicho, na co on opowiada promiennym uśmiechem. Nie jestem
nawet zaskoczona, kiedy zostawia mnie samą pośród ogromnej ilości obcych mi
mężczyzn, stanowiących bez wątpienia piłkarzy oraz sztab szkoleniowy
Liverpoolu. Nie ma go tylko kilka chwil, podobno odkłada gdzieś mój płaszcz,
ale i tak zaczynam go serdecznie nienawidzić z tego powodu. Nie jest to silna
nienawiść, nie jest ona nawet zbyt głęboka czy trwała, a jedynie
spowodowana niezręcznością zaistniałej sytuacji, momentem, w którym nie wiem,
co powinnam ze sobą zrobić, więc nieśmiało przesuwam wzrok wysportowanych
sylwetkach, odzianych w klubowe garnitury.
Wtedy widzę go po raz pierwszy. Jestem tego
stuprocentowo pewna, choć kilka miesięcy później będzie się ze mną na ten temat
kłócił, przytaczając niejasne wrażenie, iż w tamtej chwili już mnie znał. Widzę
go po raz pierwszy, bez wątpienia bowiem zapamiętałym panoramę piegów na nosie
i policzkach oraz duże oczy w odcieniu pięknego, ciepłego brązu.
Zapamiętałabym subtelny uśmiech, który muszę odwzajemnić.
To nie jest tak, że tracę grunt pod nogami.
Nie miękną mi kolana, a mój świat nie przewraca się do góry nogami. Wszystko to
ma miejsce znacznie później, tymczasem mierzymy się przez kilka chwil wzrokiem,
ażeby moją uwagę rozproszył powrót Andrew. Jego pełen chaosu i artyzmu styl
bycia dominuje nad przestrzenią, mnie pozostaje jedynie się dostosować i
odegrać pisaną mi rolę w tej mistyfikacji, wyreżyserowanej bez wątpienia przez
Vanessę.
Cała sesja nie trwa godziny, a przez jej
większość czuję na swoim ciele jego wzrok. Sama wielokrotnie cudem się
powstrzymuję przed bezwstydnym gapieniem się na wysoką, wysportowaną sylwetkę i
czekoladowy brąz tęczówek. Nie wiem, kim jest, ale wcale nie potrzebuję znać
jego imienia, znaku zodiaku czy stanu cywilnego. Niesamowicie się pilnuję, by
niczego przypadkiem nie podsłyszeć, zżera mnie bowiem przerażenie. Nie chcę
wcale go do siebie dopuszczać, podobnie jak podświadomości, która bezustannie
sugeruje, że właśnie znalazłam to, czego od dawna szukałam.
Wracam do Manchesteru kilka godzin później, w
międzyczasie opieprzam porządnie Vanessę przez telefon, ta jednak udaje
niewiniątko, stwierdziwszy, iż to nie jej wina, że Andrew nie umie upilnować
nawet swojego sprzętu fotograficznego. Wracam do swojego domu i lampki wina,
towarzyszącej milczącej kolacji z Dimitarem. Nie odzywamy się do siebie
ani słowem, choć oboje jesteśmy w stanie złowić kilka spojrzeń z pogranicza
poczucia winy i żalu. Kładziemy się w jednym łóżku również bez słów, przyzwyczajeni
do swojej obecności, a moje myśli wcale nie próbują wykreować kogoś innego obok
mnie. Kolejne noce śpię z tym samym człowiekiem, z którym żyję od tylu lat, z
którym łączy mnie ogrom doświadczeń i zobowiązań.
Oboje jesteśmy zaskoczeni, że wróciłam do domu,
podobnie jak oboje nauczyliśmy się udawać, iż każda kolejna awantura nie miała
miejsca. Przeprosiny przestały wystarczać bardzo dawno temu, a pozostało nasze
wspólne życie, ważniejsze od nas obojga jako pojedynczych bytów.
Na kilka dni świat wraca do swojej naturalnej
formy. Jesteśmy Vidią i Dimitarem skazanymi na siebie przez wieczność,
Vidią i Dimitarem, którzy poddali się temu przeznaczeniu.
Tracę grunt pod nogami w chwili, gdy do mnie
dzwoni. Nalega, bym pozwoliła zaprosić się na kawę, wino, ciasto, kolację,
cokolwiek, co pozwoli mu zobaczyć mnie raz jeszcze. Nie muszę pytać, jak zdobył
mój numer telefonu; Vanessa jest pierwszą i jedyną opcją. Zgadzam się bez
zastanowienia, poddaję się jego głosowi i wspomnieniu ciepłego brązu
tęczówek. Jeszcze tego samego dnia jadę do Liverpoolu tylko na spotkanie z nim,
nie fatygując się, by odpowiedzieć Dimitarowi na pytanie, dokąd wychodzę.
Brak przepływu tak podstawowych informacji
jest między nami stosunkowo normalny. Czasami nie rozmawiamy całymi dniami,
czasami mówimy sobie tylko o rzeczach pokroju pustego baku w samochodzie,
a czasami, coraz rzadziej, pozwalamy sobie na wymianę myśli i marzeń. Zbyt
wiele złych rzeczy wydarzyło się między nami na przestrzeni tych wszystkich
lat, ażeby nie było tam pewnej bariery. Być może on nigdy tego nie odbiera w
ten sposób, ja jednak ciągle w tym tonę i nie czuję się bezpiecznie, gdy
dopuszczam go zbyt blisko.
Nigdy nie poskromię demonów naszej
przeszłości, a jednak nie odejdę od Dimitara. Wiem doskonale, ile mnie przy nim
trzyma, ile obietnic złożyłam.
Przy Fernando nie trzyma mnie nic. Nie mamy
żadnej przeszłości i żadnej przyszłości, nie mamy absolutnie niczego poza
chwilą obecną, gdy on niewinnym gestem poprawia niesforną metkę mojej bluzki, a
mnie przechodzi dreszcz. Staram się być zdystansowana i nie pokazywać niczego,
mieć świadomość obrączki na jego serdecznym palcu, złotego krążka, który dla
niego pozbawiony jest znaczenia. Dla mnie nie jest, wiem doskonale, jakie ceny
płaci się za obietnice bez pokrycia.
Mimo wszystko nie potrafię tego powstrzymać.
Nic nie trzyma nas ze sobą, a jednak w jakiś sposób jesteśmy niczym wody
związane w glebie, tak silnie, że nic nie jest w stanie nas rozdzielić, nawet
zdrowy rozsądek. Wracam do Manchesteru i Dimitara na kolejne kilka dni, by
odebrać kolejny telefon i znów pojechać do Liverpoolu. Nie widzę nawet sensu w
walce z tym, czymkolwiek staje się te kilka godzin przy Fernando.
Jakbym traciła przy nim wszystko, szczególnie
maski i logiczne myślenie. Jakbym poddawała się jego delikatnemu uśmiechowi i
nieśmiałemu dotykowi jego dłoni. Pozwalam jemu i sobie na o wiele za dużo
poprzez przyzwolenie na głupią kawę, nie mówiąc o kolejnych spotkaniach, ale
całkowicie się tym nie przejmuję.
Dimitar nie zadaje pytań, jakby spodziewał
się, iż i tak nie uzyska na nie odpowiedzi. Ja zaś nie dotykam tematu rodziny
Fernando, uznawszy, iż jest to ta część jego życia, do której nie mam – nie
muszę i chyba nawet nie chcę mieć – praw.
Być może w pewnej chwili świat faktycznie
przewraca mi się do góry nogami, jednakże ja tego tak nie postrzegam.
Niespiesznie barwy nabierają ostrości, a smaki wyrazistości, ja natomiast
ponownie chęci do czerpania życia całymi garściami. Choć na kilka chwil widzę
dla siebie jakieś perspektywy, coś poza Dimitarem i klaustrofobiczną
sypialną o ciężkich, ciemnych zasłonach, odgradzających ją od świata.
Nie czuję się wcale jak zakochana od
pierwszego wrażenia nastolatka, ale przez tydzień jestem każdego dnia w
Liverpoolu, spędzając z nim choć jedną lub dwie godziny pełne rozmów i ciepłych
uśmiechów. Po raz pierwszy od lat czuję w sobie to, czym niegdyś darzyłam
Dimitara – niesamowitą fascynację drugim człowiekiem, chęć oddania mu każdej
swojej wolnej chwili i każdej możliwej cząstki duszy. Lata temu nie potrafiłam
pozbyć się go z moich myśli, teraz czuję, jakby to Fernando zalazł mi za skórę
i nie było żadnego sposobu na świecie, by się go stamtąd pozbyć. Choćbym miała
się wykrwawić, wciąż byłby we mnie.
To zabawne, że takie myśli nachodzą mnie w
chwilach, gdy tylko trzyma mnie za rękę, a ja wcale nie spodziewam się niczego
więcej. Jest w tych pierwszych dniach naszej relacji jakiś nieodparty urok,
niewinność, do której nie powinnam od lat mieć prawa. Jestem dorosła, przeszłam
prawdziwe piekło, a nadzieja zniknęła bardzo dawno temu, zostawiając mnie i
Dimitara zgorzkniałych i raniących siebie z niedoścignioną precyzją.
Fernando całuje mnie po raz pierwszy w
najmniej spodziewanym momencie, kiedy mam zamiar już wsiadać do swojego
samochodu, by wrócić do Manchesteru i człowieka, do którego przecież
należę. Uśmiecham się chwilę wcześniej, on rzuca jakąś uwagą dotyczącą tego,
bym na pewno niczego sobie nie zrobiła w drodze, a następnie jego usta
niepewnie zbliżają się do moich. Pocałunek jest miękki i pozbawiony
stanowczości, jaką zawsze emanował.
To jest właśnie ta chwila, w której uginają
się pode mną kolana. Muszę wziąć kilka głębokich oddechów po tym, jak już
odchodzi w stronę swojego samochodu z zadowolonym uśmiechem. Mrowią mnie
usta, a ciało szuka oparcia w szkielecie samochodu, bym na pewno nie upadła z
wrażenia. Serce bije mi zdecydowanie zbyt szybko, panuje w nim chaos, podobnie
jak w mojej głowie. Próbuję oddychać równomiernie, uspokoić się, ażeby móc
wrócić do domu, w ramiona Dimitara, dokąd wcale nie tęsknię; ażeby nie wjechać
przypadkiem pod jakąkolwiek ciężarówkę. Po raz pierwszy od całkiem dawna
naprawdę chcę bezpiecznie dojechać do domu, zaparkować samochód w garażu i
napić się białego wina. A potem ułożyć się skraju łóżka i wyobrazić sobie,
że to jego ramiona oplatają moją sylwetkę, to on znajduje się tuż obok i
przywłaszcza sobie większość kołdry.
Nie rozumiem, dlaczego ta wizja jest dla mnie
jest aż nadto atrakcyjna, lecz kiedy tej nocy pozwalam dotknąć się Dimitarowi,
mam już pewność, że spośród tego chaosu nie narodzi się nic dobrego, lecz ja
wcale nie będę żałować.
Nie wiem, czym jesteśmy, gdy widzę go po raz
pierwszy od czterech miesięcy.
Cztery miesiące przy nim i cztery z dala od
niego. Osiem, od kiedy pokazał mi, że istnieje inne życie, ale nigdy nie
potrafił wyzwolić z więzieni, jakie sobie wyznaczyłam.
Nie wiem nawet, co powinnam o tym myśleć, co
powinnam myśleć o jego obecności, jego dłoni splecionej z moją i słownych
przytykach. O łupku łyszczykowym z granatami, spoczywającym tuż obok filiżanki
kawy.
Fernando Torres definiuje wszystko to, co mnie
przeraża, wcale nie stanowiąc lekarstwa na najmroczniejsze czasy, jakie miały
miejsce lata przed jego poznaniem. Wie o nich niewiele, choć do dziś nie
rozumiem, jakim cudem zdobyłam się na tę urywaną, pełną niedopowiedzeń
opowieść. Poza nim, mną i Dimitarem, tę historię zna jedynie Vanessa. Jednakże
o ile ona i Dimitar byli naocznymi świadkami tych wydarzeń, Fernando zna je
jedynie z moich słów, z tego, czym miałam odwagę się z nim podzielić. Wiele
rzeczy przemilczałam, o wielu chciałabym sama zapomnieć, a wielu po prostu nie
potrafiłam wymówić.
Prawdopodobnie nigdy się z nich nie wyleczę i
nigdy nie przestanę powtarzać sobie, że moja obecność przy Dimitarze przez cały
ten czas jest w pełni uzasadniona. Że to nasz świadomy wybór, nasza wspólna
odpowiedzialność, wspomnienie pięknych, szczęśliwych chwil, które już nie
powrócą. Może też nie mam odwagi szukać szczęścia gdzieś indziej, nie potrafię
wykroczyć poza Dimitara i mnie jako jedno pojęcie.
Vidia jako autonomia nie istnieje od bardzo
dawna, być może zamordowałam ją już wieki temu, a potem wyparłam to z pamięci.
Zapomniałam, jak to jest stanowić niezależny organizm, chciałam o tym zapomnieć
od dnia, w którym Dimitar pojawił się w moim życiu, jednakże nic nie trwa
wiecznie. Być może Fernando stanowił osiem miesięcy temu ostatnią szansę na
ratunek, na opamiętanie, które wcale nie nadeszło, przekształciwszy się w sam
szczyt nieodpowiedzialnego szaleństwa.
Na pewno nie powinnam tutaj być. Nie powinnam trzymać
dłoni w jego uścisku i nie umieć uciec. Nie powinnam nawet przyjeżdżać na
giełdę minerałów z Vanessą, oczekiwanie z jej strony braku jakiegokolwiek
spisku anty-Dimitarowego było szczytem naiwności. Najgorszemu wrogowi nie życzę
tak głębokiej nienawiści, jaką darzy go Vanessa; czasami wręcz uznaję jej
powody za idiotyczne i niewarte aż takiej kary, choć wiem, że w pewnych
kwestiach bezsprzecznie są one słuszne.
– Nigdy więcej nie słuchaj Vanessy – przerywam
długi okres ciszy. – Nie odbieraj od niej telefonów, zachowuj się, jakbyś nigdy
jej nie poznał.
– Dokąd odpłynęłaś? – ignoruje moje
instrukcje, na kilka sekund mocniej zaciskając palce na mojej dłoni. Nie
wątpię, że zna odpowiedź i chce ją usłyszeć jedynie po to, by mi udowodnić, jak
bardzo pogrążam się nieudolnymi próbami ucieczki, do której i tak nie dojdzie.
– Fernando – próbuję go zganić, ale on jedynie
uśmiecha się szeroko, w podobnym tonie odpowiadając:
– Vidia.
Przewracam oczami, po czym sięgam po filiżankę
i upijam łyk kawy.
– Nie powinieneś wracać do mojego życia –
mamroczę bardziej do kawy aniżeli do niego. Nie muszę wcale na niego patrzeć,
by widzieć, iż szeroki uśmiech staje się sarkastyczny w odpowiedzi na moje
słowa.
– Naprawdę nie odeszłaś?
Denerwuje mnie, jak bardzo wydaje się być
rozbawiony tematem, który dla mnie stanowi swoiste tabu. Jego nonszalancja i
nadmiar odwagi sprawiają, że krzywię się zirytowana.
– Nie jestem tobą.
– Nie odszedłem od żony – wzrusza ramionami. –
Ale ciebie nie rozumiem, Vidia. Nie trzyma cię przy nim ślub lub kredyt, nie
trzyma cię przy nim już nic od dawna.
Wie, że to wcale nie jest prawda. Że pewne
zobowiązania mogą być o wiele trwalsze od kredytu na dziesięciolecia. Lata temu
wybrałam życie z Dimitarem, upływający czas i wiele rzeczy, które się
wydarzyły, w tym te najgorsze chwile sprzed dwóch i pół roku, utwierdziły mnie
w tej decyzji. Pokazały, że odejście nie jest opcją, choć to w ramionach
Fernando czułam się odpowiednio, to jego pocałunków pragnęłam. Nigdy nie miałam
jednak złudzeń, iż dostanę wieczność tam, gdzie naprawdę czułam się bezpieczna;
moja wieczność od dawna należy już do Dimitara i nie mogę mu jej odebrać.
Powody są oczywiste, ale ja potrafię tylko
spuścić wzrok i płytko zaczerpnąć powietrza, jakbym bała się zbliżającego się
ataku paniki. Nie podejrzewałam, że jeszcze potrafię je mieć, od kiedy moje
uczucia zieją samotnością i pustką.
– Nie potrafię o tym rozmawiać – wyduszam,
choć naprawdę staram się znaleźć słowa, które by mu dopiekły i przypomniały o
historii, którą przecież zna.
Jego uśmiech natychmiast się ociepla, robi się
czuły i troskliwy.
– Vidia.
Wewnątrz mnie po raz kolejny topi się jakaś
skorupa, pod którą próbowałam ukryć to wszystko. Zalewa mnie spektrum uczuć, do
jakich nie zamierzałam nigdy się przyznawać. Cały ten żal, cierpienie, ciepło i
poczucie bezpieczeństwa spowodowane jego objęciami, czułość na granicy z
nadmierną troską, choć chwilami również bezduszność. Chłodny, sarkastyczny
uśmiech widywałam zbyt często, a jednak nie potrafiłam uciec, nie potrafiłam z
tego zrezygnować przez długi czas. Jakby moim jedynym ratunkiem był on. Jakbym
mogła wybierać między Fernando a Dimitarem, wiedząc, iż żadnemu z nich nie mogę
zaoferować wszystkiego.
Nie wiem, czy to ja jestem chaosem w jego
życiu, jestem najbardziej niekontrolowanym żywiołem, obfitą w ofiary
katastrofą, czy to może on pełni tę rolę dla mnie. Na pewno jestem nią dla
Dimitara, nigdy nieuświadomionego w tej kwestii, biednego Dimitara, który
złamał mnie już dawno temu i którego złamałam ja.
Nie mogłabym go opuścić. Nie mogłabym złamać
danego mu słowa i tego, co nas połączyło na zawsze.
Nie wiem, dlaczego nie potrafię wstać od
stolika i bez pożegnania odejść. Nie wiem, co teraz trzyma mnie przy Fernando,
wyrwanie dłoni z jego uścisku nie wydaje się być bowiem wcale takie trudne.
Pozostawienie go za sobą to coś, czego dokonałam cztery miesiące temu, z czym
się oswoiłam w pewien sposób, nieobejmujący wcale wszystkich punktów, o których
mogłabym pomyśleć.
Nigdy już nie zacznę czuć się pewnie w życiu,
które sobie wybrałam. Nigdy nie wrócę do tego, co kochałam dawniej, kim byłam dawniej, ale wiem, że
potrafię jakoś egzystować. Czuć pustkę wewnątrz, robić Dimitarowi omlet na
śniadanie i się z kim kłócić, potrafię nawet czasami spojrzeć na niego z
dawną czułością, pozwolić się objąć i wcale nie chcieć uciekać. To dzieje się
bardzo rzadko, wręcz sporadycznie, ciężko jest mi bowiem wyzbyć się wszystkich
przyzwyczajeń, jakich nabyłam w ciągu czasu spędzonego z Fernando, w ukradzione
poranki i pełne kłamstw wieczory, w noce, które podobno przepijałam z
Vanessą w jej salonie, dyskutując na temat nowych artykułów w prasie fachowej.
A jednak nie potrafię wyrwać dłoni z jego
uścisku, podobnie jak spojrzeć mu prosto w oczy i odczytać z nich wszystko to,
co chciałabym wiedzieć. Nigdy nie umiałam z niego czytać, on zaś opanował tę
sztukę do perfekcji, nawet nie wiedząc, co tak naprawdę napędza moje czyny.
– Przestań – zdobywam się na warknięcie.
Uśmiecha się szeroko, jakby próbował mnie sprowokować, sprawić, bym wykrzyczała
mu wszystko w twarz, wszystkie jego drobne grzeszki i całe zło, jakiego
dopuściłam się z jego pomocą. Bym obwiniła go o wszystko, nawet o rzeczy,
których wcale nie zrobił.
Nie wiem, ile dla niego znaczę. Nie potrafię
rozmawiać o uczuciach, o przywiązaniu, o wszystkich tych emocjonalnych
kwestiach. On też nie potrafi, zaofiarowawszy mi przede wszystkim fizyczność i
milczącą czułość, bez słów, które mogłyby zostać potraktowane jako obietnice.
Wielokrotnie w przeszłości uśmiechał się
szyderczo, zbierając ubrania z podłogi, na myśl o swojej rodzinie. Nie
pozwalał sobie ani na chwilę zapomnieć o żonie i córce, ale też nie
wydawał się tonąć w poczuciu winy wobec nich.
– Cieszę się z tego, że cię widzę dziś. Ale
nie zamierzam myśleć o czymś poza tu i teraz – rzucił, gdy popełniłam ten
błąd i zapytałam go o żonę. Nie mogłam się z nim nie zgodzić. Nie mogłam nie
przyswoić tej filozofii w zastraszająco szybkim tempie. Zaakceptowałam też bez
protestu fakt, iż jego żona nigdy nie będzie stanowiła jakiegokolwiek
argumentu, podobnie jak Dimitar.
Dziś wiem, że nawet gdyby któreś z nich wiedziało
o naszym romansie i próbowało mu przeszkodzić, niczego by nie osiągnęło.
Wobec Dimitara i Olalli byliśmy przez cztery miesiące niezniszczalni,
pozbawieni egoizmu wobec siebie nawzajem. Nie raz wracałam o czwartej nad
ranem, w apokaliptyczną śnieżycę, z Liverpoolu, z Wigan, z wszelkich możliwych
przydrożnych hotelików, bo nie potrafiłam obejść się bez Fernando, a potem
okłamywałam mojego mężczyznę, iż po raz kolejny przesadziłam z winem i National Geographic w salonie Andrew i Vanessy. Bez skrupułów, bez zawahania, nie mogąc
się doczekać, aż ponownie znajdę się w tych odpowiednich ramionach. Nie raz on
spóźniał się na treningi w Liverpoolu z powodu porannych korków lub zbyt
późnego wywleczenia się z łóżka, w którym tak strasznie chciałam go
zatrzymać na jeszcze pięć minut.
Być może, gdybyśmy cechowali się choć odrobiną
normalności w tym czteromiesięcznym szaleństwie, zaryzykowalibyśmy rozmowę o
uczuciach. Być może któreś z nas zdobyłoby się na odwagę i wypowiedziało
czarodziejskie słowo miłość, będąc go
absolutnie pewnym. Pewnie po jakimś czasie pomyślelibyśmy nawet o próbie
przekształcenia tego w coś poważniejszego, mniej z doskoku, bardziej na stałe.
Cały problem jednak leżał w nas. W jego
cynicznym uśmiechu i mojej wewnętrznej pustce, która wcale nie chciała zniknąć,
choć czułam się przecież bezpiecznie.
Patrząc na jego piegi, na kosmyki ciemnych
włosów opadających na czoło i nieprzeniknioną głębię czekoladowego
spojrzenia, wiem doskonale, że tylko my sami mogliśmy to wszystko zniszczyć. I
zrobiliśmy to z epickim rozmachem.
– Vidia.
Odrywam wzrok od okna. Pod koniec stycznia
pogoda znów jest mokra, nieprzyjemnie deszczowa. W pokoju hotelowym jest
chłodno, a ja stoję owinięta jedynie w jedno z prześcieradeł. Ciemne włosy mam
splątane, makijaż lekko rozmazany, w sercu zaś coś, co nie wydaje się
przypominać pustki. Nie umiem jednak rozmawiać o uczuciach, nie chcę tego
robić, nigdy bowiem nie wygram z tym, co związało mnie na zawsze z Dimitarem.
Fernando ułożony jest na kilku poduszkach,
absurdalnie przystojny, może nie miękną mi już kolana na samą myśl o jego
dotyku, ale pragnę poczuć go jak najszybciej. Powrót do łóżka zajmuje mi ułamki
sekund, a jego dłonie natychmiast układają się na mojej skórze w miejscach, do
których doskonale pasują. Jego pocałunki są zachłanne, doprowadzające mnie do
szaleństwa, a w tonie głosu, kiedy wypowiada moje imię, coś brzmi nie tak.
– Olalla? – zgaduję. Być może powinnam się
przejąć, powinnam choć udać, iż gdy mówię o jego życiu, robi mi się smutno,
przykro, niekomfortowo, spróbować przywołać wszystkie te uczucia, jakie
nachodzą mnie, gdy tematem rozmowy staje się Dimitar.
Krzywi się na wspomnienie kobiety, którą
poślubił, matki swojego dziecka. Ja mogę tylko żyć płonną nadzieją, iż jakaś
jego część krzywi się także na wspomnienie Dimitara, do którego nie pasuje
żadna z utartych w społeczeństwie łatek. Ja należę do Dimitara, a on do mnie;
to coś, czego nigdy nie zmienimy, choć nie łączy nas akt ślubu, nie łączy nas
nawet idiotycznie kiczowaty pierścionek z diamentem.
Fernando mamrocze kilka hiszpańskich
przekleństw, gdy ja poważnie zastanawiam się nad rozkojarzeniem go w
najskuteczniejszy ze znanych mi sposobów. Instynkt wręcz krzyczy, że z tej
rozmowy nie wyniknie nic dobrego. Ukrywam się za uwodzicielskim uśmiechem,
muskając opuszkami palców jego podbrzusze. Odwzajemnia to sarkastycznym
grymasem, a potem zabiera moją dłoń zdecydowanym ruchem.
Prycham niezadowolona, odsuwając się od niego,
co niewątpliwie go rozbawia.
– Mam ofertę z Londynu – oznajmia niechętnie.
– Olalli się podoba, coś pieprzyła, że będzie mieć krótsze loty do Hiszpanii.
Wzruszam ramionami.
– Rób co chcesz.
Londyn jest miastem moich najgorszych sennych
marzeń i przeszłości, do której czasami chciałabym wrócić, lecz zawsze na myśl
o niej paraliżuje mnie przerażenie.
– Oh, Vidia, nie udawaj takiej obojętnej –
śmieje się. Fernando czasami jest o wiele większym chaosem ode mnie. W
ciągu ułamka sekundy potrafi z irytacji przejść do szczerego rozbawienia, w
międzyczasie obdarzywszy cię jeszcze pełnym politowania spojrzeniem, by
następnie być absolutnie poważnym.
– Mnie to nie dotyczy – odpieram. Jego decyzje
transferowe wpłyną na jego rodzinę, nie na mnie. Ja nie ruszę się z Manchesteru
przez kilka najbliższych lat, póki Dimitar nie podejmie decyzji o przenosinach
do innego klubu.
– To dotyczy nas.
Nie wiem, co takiego jest w jego głosie, że
natychmiast mięknę. Przytulam się do niego, a on bez zastanowienia obejmuje
mnie mocniej, przyciąga do siebie jeszcze bardziej, całuje gdzieś skroń. To
trochę zabawne, nigdy bowiem nie użyliśmy żadnego określenia naszej relacji,
nigdy nie powiedzieliśmy czegoś zabarwionego prawdziwym uczuciem.
Fernando i ja potrafimy po czterech miesiącach
znajomości i niewiele krótszym okresie regularnego spotykania się nie tylko na
seks przyznać się do przywiązania do siebie nawzajem. Do tego, że zależy nam na
obecności tej drugiej osoby, że jesteśmy szczęśliwi w takim układzie.
Potrafimy też otwarcie, patrząc sobie prosto w oczy, stwierdzić, że nigdy nie
zostawimy osób, z którymi związaliśmy nasze życia. Że my dwoje razem to jakiś
absurd, to coś, co nie ma żadnego prawa bytu i wypali się prędzej czy później.
Definiujemy sobie chaos, robiąc jeszcze większy zamęt w naszych osobnych
życiach.
Jesteśmy zbyt samoświadomi, zbyt pewni tego,
iż nigdy nie uda nam się zdobyć czegoś choćby na granicy z normalnością.
Kiedy mówi, że to dotyczy nas, dociera do
mnie, że oczywiście, ma rację, choć oboje już doskonale wiemy, co oznacza
Londyn.
– Podjąłeś już decyzję, prawda?
Milczy przez chwilę. Brak tutaj delikatniej,
dyplomatycznej odpowiedzi, choć pozornie udaje mu się taką znaleźć:
– Olalla podjęła.
Nie jestem zdziwiona i nie mam wcale złamanego
serca. Nie jestem też zła, może trochę zawiedziona gdzieś wewnątrz siebie, ale
nie chcę o tym myśleć, nie chcę do siebie tego dopuścić. Dawno, dawno temu
nauczyłam się, jak stawiać kogoś ponad siebie, jak wyłączyć egoizm, żeby nie
przeszkadzał. Nie jestem więc zraniona, nie jestem zaskoczona, choć to
prawdopodobnie jedno z naszych ostatnich spotkań, to bezsprzeczna meta dla
naszej relacji, która i tak nie miała stać się niczym więcej. Mogę tylko
żałować, że nie będzie nam dane więcej czasu, ale tak naprawdę nie myślę o
niczym.
– Kiedy? – pytam. Mój głos jest pusty, wyprany
z wszelkich uczuć. Brzmi to znacznie bardziej dramatycznie, niżbym chciała, a
Fernando jeszcze mocniej mnie obejmuje, prawie miażdży mi przez chwilę żebra.
Być może okrzyczałabym go za to, ale nie dziś. Dziś oboje możemy okazać nadmiar
czułości, dać upust przerażeniu, pozwolić sobie na słabość.
– W przeciągu kilku dni. Klub niekoniecznie
chce mnie puścić – mamrocze. Wcale nie wydaje się być zachwyconym takim obrotem
sytuacji, jednakże tak naprawdę on niewiele ma tutaj do gadania. Jedyną osobą,
czyjej zdanie się liczy, jest jego żona. Być może Fernando podporządkowuje się
jej bez protestów także z poczucia winy. Ja wcale nie czuję się winna
wobec Dimitara, ale my już dawno temu wykroczyliśmy poza normy.
Dimitar i ja jesteśmy naznaczeni przeszłością
i zwykliśmy obwiniać się nawzajem za taki stan rzeczy, nie potrafiąc zarazem
wybaczyć lub o tym porozmawiać. Fernando i Olalla nie mają za sobą tak trudnych
przeżyć, podobnie jak nie posiadają podobnych do nas charakterów. On jest pełen
wyuczonej beztroski, niemyślący często o konsekwencjach, pozbawiony w pewien
sposób skrupułów, ale nie tak bezlitosny jak ja. Ona wydaje się być natomiast o
wiele bardziej łatwowierna, być może nie naiwna, ale chcąca wierzyć w jego
dobre intencje. Nigdy nie spotkałam Olalli, mogę zatem się znacznie mylić,
jednakże jednego jestem pewna. Kiedy ja świadomie krzywdzę Dimitara,
praktycznie mając jego ciche przyzwolenie, wyrażone brakiem pytań, Olalla
zadaje ich ogromną ilość, Fernando zaś jest coraz bardziej zmęczony wymyślaniem
kolejnych, coraz mniej prawdopodobnych kłamstw.
Nic dziwnego, że o nas nie walczy.
Nie ma o co walczyć, kiedy tak naprawdę nigdy
nie udaje nam się zaistnieć na płaszczyźnie rzeczywistego życia.
Przez cztery miesiące unikam Londynu i tematu
Fernando Torresa. Gdzieś z oddali obserwuję pierwsze zachwyty nad nim,
dochodzące ze stolicy, lecz nie mam okazji zobaczyć go choćby z oddali. Widzi
go za to Dimitar, niczego nieświadom, mierząc się z Fernando na Stamford
Bridge. Mija tylko miesiąc od jego odejścia, a ja jestem wyprana z uczuć;
ostatni raz równie pusta czułam się na samym początku mojej manchesterskiej
przygody. Wtedy byłam zmiażdżona wściekłym żalem, zaprawionym goryczą, teraz
nie czuję się nawet porzucona. Od początku byłam świadoma, jak zakończy się
nasza krótka znajomość, jednakże po fakcie dominuje nade mną tylko jedna myśl –
nigdy nie uwolnię się z więzieni, jakie wyznaczyliśmy dla siebie z Dimitarem.
Przez cztery miesiące dzielnie trwam z
Dimitarem, tak jak będę to robiła przez całe życie, puszczając mimo uszy
wszystkie ironiczne komentarze Vanessy. Moje położenie jest absolutnie
beznadziejne, ale nie ma też dla mnie ucieczki. Dlatego czasami zaciskam zęby i pięści,
zmuszając się do ułożenia u boku mojego mężczyzny w ciemnej, małej sypialni,
której nienawidzę. Nie pozwalam sobie przenieść się na sofę w salonie lub do
gościnnego pokoju.
Uciekam tylko po awanturach i zawsze do
Vanessy. Ten jeden raz z Vanessą do Londynu, co okazuje się być zgubne. Przez
Vanessę siedzę teraz w podrzędnej kawiarni, a Fernando, po raz pierwszy od
czterech miesięcy, trzyma moją dłoń w swojej i nie wydaje się, by
zamierzał ją puścić.
– Daj mi odejść.
Uśmiecha się, słysząc, jak praktycznie go o to
błagam, skomlę o choć odrobinę litości. Jego twarz nie wyraża jednak
okrucieństwa, a pełen troski smutek.
– Vidia – wymawia moje imię po raz kolejny,
tym razem miękko i niespiesznie.
Wzruszam tylko ramionami, próbując się nie
rozpłakać. Moje uczucia są zagadką nawet dla mnie samej. W tym momencie jestem
wcieleniem chaosu, ale na pewno wszystko wróci do normy po wyjściu z kawiarni.
Fernando nie ma na mnie dobrego wpływu, obdarł mnie z najważniejszej w moim życiu
rzeczy – pogodzenia się z faktem, iż nigdy nie odejdę od Dimitara.
– Daj mi odejść – powtarzam słabo. Delikatnie
przeczy ruchem głowy, ściskając mocniej moją dłoń.
Wcale nie musi wypowiadać ogromu banałów,
jakie siedzą w jego głowie. Wiem o nich doskonale, wiem, że bardzo chciałby
potrafić. Po czterech miesiącach rozłąki czytanie jego twarzy nie sprawia mi
problemu, pod warunkiem, iż znajdę odwagę, by na niego spojrzeć.
Kiedy podjęłam się tego szaleństwa, bez
wątpienia bałam się znacznie mniej. Być może wtedy naprawdę nie miałam już nic
do stracenia, świadoma, iż Dimitar nie odejdzie, nawet jeśli by tego chciał.
Oboje od dawna byliśmy pogodzeni ze swoim losem.
Z trudem uwalniam dłoń z ucisku Fernando,
desperacko sięgając po prawie opróżnioną filiżankę kawy. Następnie unoszę łupek
łyszczykowy, analizując grę kryształów granatu i jasnego światła lamp w
kawiarni.
Nie potrafię być przy nim chłodna i
zdystansowana, nie potrafię być nawet zdecydowana. Jestem natomiast
roztrzęsionym chaosem, wcieleniem niezdecydowania i niepewności. Jestem tą
Vidią, której nie lubię w sobie najbardziej.
Odkładam łupek ponownie na stolik, zmuszając
się, by spojrzeć prosto w czekoladowe tęczówki Fernando. Obserwuje mnie
bacznie, natychmiast ponownie uchwyciwszy moją dłoń, choć gest ten ma w sobie
pewien rodzaj sprzecznego z jego charakterem kiczu. Nigdy nie spostrzegłam w
nim ckliwości, czasami tylko był czuły i pełen ciepła, jakiego na pewno od
lat nie zaznała jego żona.
Ściska mocniej moją dłoń i po raz kolejny
uśmiecha się smutno, odpierając:
– Idź.
Oboje wiemy, że nie potrafię.
Oboje wiemy też, że nigdy nie będziemy razem.
Zbyt wiele trzyma go przy Olalli, a mnie przy Dimitarze.
Znam
trzy wersje wydarzeń dnia, który na zawsze przywiązuje mnie do Dimitara. Jego,
Vanessy oraz oficjalną, pełną dyplomatycznych niedopowiedzeń. Ja tego dnia nie
pamiętam; kiedy mi o tym opowiadają, mam wrażenie, jakby to wcale nie dotyczyło
mnie. Być może mówią o jakiejś innej Vidii, dla mnie cały ten dzień nie stanowi
nawet czarnej dziury. Odnoszę wrażenie, jakby wcale się nie zdarzył.
Pamiętam, jak się budzę, przygotowuję
śniadanie, prawdopodobnie przeglądam dokumentację ostatnich prac terenowych w
Londynie. To jeden z ostatnich dni w tym mieście, Dimitar i ja bezustannie
chodzimy obrażeni na siebie nawzajem, on za to, że go nie wspieram zawodowo, ja
– bo zmusza mnie do opuszczenia miasta, które jest domem. Być może Dimitar jest
już na treningu lub śpi, nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć, podobnie
jak pozostałych wydarzeń.
Gdzieś po zjedzeniu śniadania, w połowie picia
kawy nad dokumentacją geologiczną, kończy się moja pamięć. Reszta dnia jakby
nigdy się dla mnie nie wydarzyła, kolejną rzeczą bowiem, jaką pamiętam, są
chorobliwie białe ściany szpitalnej sali i wenflon w żyle, którego igłę
bezustannie czuję. Dimitar drzemie, ściskając moją dłoń, a ja mam w głowie
pustkę.
Dopiero kiedy się budzi, łagodnym tonem pyta,
czy wiem, co się stało. Nie mam bladego pojęcia, natomiast zaczynam czuć lekką
panikę. Domagam się, by jak najszybciej powiedział mi, co się wydarzyło.
Wzdycha ciężko, milczy przez dłuższą chwilę, nim nareszcie pełnym współczucia
głosem mówi, że bardzo mu przykro, że musiałam być bardzo nieuważna na terenie
robót, poślizgnęłam się, wpadłam do jednego z wykopów i bardzo mocno się
poturbowałam. Nie mam niczego złamanego, skręconego lub zwichniętego, jednakże…
Milknie po raz kolejny na dłuższy czas, bez względu na moje naciski. Z trudem
przychodzi mu oznajmienie mi, iż poroniłam i nigdy już nie zajdę w ciążę.
Nie odpowiadam na to. Przez kolejne dni tylko
milczę, pozwalam się zabrać do Manchesteru, pozwalam mu wybrać i urządzić dom.
Pozwalam też wygasnąć mojemu kontraktowi na badania geotechniczne i nie szukam
żadnej nowej pracy.
O ciąży dowiedzieliśmy się dwa tygodnie przed
wypadkiem. Miałam jeszcze pół roku do porodu, dlatego też Dimitar tak naciskał
na Manchester w tym oknie transferowym, a nie zimą lub za rok. Kłóciliśmy się o
to, być może pokłóciliśmy się też w dniu, którego nie pamiętam.
Trzeciego, może czwartego dnia w Manchesterze,
gdy siedzę na kocu w salonie i bezmyślnie wpatruję się w pusty kominek,
zbliża się do mnie. Całuje mnie w czoło, szepcząc:
– Nigdy cię nie zostawię, Vidia.
Nie wiem, czy ma być to obietnica, czy może
groźba.
Nigdy głośno nie wypowiada zarzutów pod moim
adresem, jednakże nietrudno zauważyć, iż między wierszami obwinia mnie o ten
wypadek, uważa, że nie byłam dostatecznie uważna, że wiedziałam, iż powinnam
przede wszystkim dbać o dziecko i siebie, odstawić pracę w terenie na
okres ciąży. Obwinia mnie za to, iż zakułam go w kajdany zobowiązań
trwalszych niż śluby małżeńskie, pełne poczucia winy za to, że mnie nie
dopilnował.
Ja też z czasem zaczynam uważać samą siebie za
winną tego wypadku, nawet jeśli wersja wydarzeń przedstawiona przez Vanessę jest
zgoła inna. Być może to ona ma rację.
Vanessa przeprowadza się wraz z Andrew do
Manchesteru kilka miesięcy po moim wypadku. Natychmiast oferuje mi współpracę,
jednakże ja zbyt często nie mam siły wyjść z ciemnej sypialni,
przytłoczona jej ciężkimi zasłonami. Wcześniej odwiedza mnie w szpitalu, mówi,
żebym nie wierzyła Dimitarowi, że wersja przedstawiona lekarzowi jest pełna
dyplomatycznych uproszczeń i zabarwiona elementem przypadku. Według niej w dniu
wypadku kłócimy się po raz kolejny, ale tym razem, gdy do niej dzwonię z
samochodu, brzmię na o wiele bardziej zdenerwowaną niż zwykle. Sama jest
zaskoczona, iż udaje mi się na teren robót dojechać w pełni bezpiecznie, bo
absolutnie nie wiem, co dzieje się dookoła mnie. Faktycznie się potykam,
faktycznie upadam i tracę przytomność, jestem cała poobijana i tracę dziecko,
jednakże wszystko to z powodu kłótni z Dimitarem, po której jestem
zdenerwowana, roztrzęsiona i nie chcę jej streścić choćby w dwóch zdaniach. Być
może faktyczne Dimitar wypowiada o kilka słów za dużo. Nigdy się tego nie
dowiaduję.
Wiem jednak, iż jego wersja jest niepełna,
gdyż zapytany o tę kłótnię, zacina się. Długo wpatruje się we mnie bardzo
uważnie, ażeby ostatecznie przyznać, iż uznał to za zbyt osobiste i niemające
wpływu na mój wypadek, by mówić o tym lekarzowi. Wersja Vanessy na pewno jest
też niepełna.
Przez lata zatem uczę się życia z dziurą w
swoim życiorysie, z poczuciem winy za grzechy, których być może nie popełniłam
sama, i w więzieniu, z którego nigdy nie ucieknę. Sama już nie wiem, czy to
obietnica, groźba, czy może najwyższa forma zemsty za bezustanne poczucie winy,
jakie spowodowałam w człowieku, którego niegdyś tak bardzo kochałam, i który w
ten sam sposób skrzywdził mnie.
Gdy Fernando Torres ściska moją dłoń w swojej
w londyńskiej kawiarni, chwilę przed tym, jak będę zmuszona ją wyrwać, myślę
tylko o tym, czy to na pewno jest miłość. Z tamtej Vidii zostały tylko popioły,
miesiące pustki oraz czysta chęć zemsty.
Wracam w ramiona człowieka, do którego należę,
świadoma, iż być może wpadłam w sidła miłość, jednakże nienawiść jest tym,
co rządzi moim życiem.